sobota, 22 maja 2021

373. Wirtuozka

 

         Mniej więcej na czterdziestym piętrze, czyli mniej więcej w połowie wysokości wieżowca, na szczycie którego w rozległym apartamencie zamieszkiwali państwo hrabiostwo Bździochowscy, mieszkała matka z córką. Matka była młoda, córka – siłą rzeczy – jeszcze młodsza. Matka miała aspiracje, córka – tym razem już nie siłą rzeczy – nieco mniejsze, lecz posłuszeństwo wobec matki, wpajane jej od czasu bodaj jeszcze taplania się w wodach płodowych, zobowiązywało. Toteż matka miała dalekosiężne plany, córka zaś za nimi nie nadążała. Choć, trzeba to uczciwie przyznać, próbowała.

         Wyjaśnienie użytego wcześniej określenia „mniej więcej” nie jest szczególnie skomplikowane, choć w przypadku mieszkania może się ono wydać nieco dziwne czy nawet absurdalne. No bo niby dlaczego stwiedzenie, że ktoś gdzieś mieszka, miałoby mieć dodane matematyczny zwrot „w przybliżeniu”, czyli właśnie mniej więcej? Zatem wyjaśnijmy tę sprawę.

Miało to oczywiście niewątpliwie wiązek z obu paniami, czyli ze wspomnianą matką i córką. Otóż matka miała wybujałe ambicje w stosunku do własnego dziecka. W nie mniej wybujałej wyobraźni widziała córkę w finale konkursu chopinowskiego, gdzie niesamowite pasaże wypływające spod klawiatury wirtuozersko pobudzanej zręcznymi palcami Beaty (takie imię nosiła córka, choć matka zwracała się do niej Beatrycze) musiały wraz z uznanien jury przynieść jej pierwsze miejsce. Tyle wyobraźnia matki. Tymczasem dziewczyna katowała swój dobrej marki fortepian już kilka lat ze skutkiem, który wyobrażenia matki sprowadzał do parteru. Jeśli nie do piwnicy.

A więc matka ciągle nieugięcie miała nadzieję, fortepian zaś jak na złość stawał okoniem wobec tej jej ciągłej nieugiętej nadziei. Lata płynęły, a w tym układzie w zasadzie nic się nie zmieniało. Charakterystyczne były przy tym dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że codzienne wielogodzinne łupanie w klawisze instrumentu doprowadzało do szału sąsiadów, a ponieważ dźwięki rozchodziły się z niebywałą siłą i tworzyły coś w rodzaju kuli dźwiękiwej otaczającej środkową część budynku, toteż naprawdę trudno było ustalić, w którym miejscu znajduje się ich źródło. Stąd określenie „mniej więcej”. Sąsiedzi nie interweniowali i znosili z pokorą swą gehennę, bo a nuż pod ich bokiem rośnie światowej klasy wirtuozka, a zawsze to dobrze pochwalić się w towarzystwie, że się obok takiej znakomitości mieszkało. Drugą sprawą był fakt, że Beata zawsze, ale to zawsze, z precyzją zegara atomowego, myliła się w jednym miejscu muzycznego pasażu. Zawsze w tym samym, zawsze przy tej samej nucie. Po czym oczywiście pod surowym okiem matki zaczynała pasaż od początku. I tak w kółko. Oko matki tylko z pozoru było surowe, bo wyobraźnia stale prowadziła ją na szczyty (zdobywane przez córkę) sukcesu, gdzie na scenie wręczano kwiaty i czek na niebagatelną kwotę za wygrany finał konkursu chopinowskiego, który otwierał drogę do szalonej kariery i koncertów na najznamienitszych scenach świata. Ale wobec ćwiczącej córki oko musiało wyglądać na surowe. Toteż wyglądało.

Pewnego dnia wszystko się urwało i w wieżowcu, ku uldze sąsiadów, nastała błoga cisza. Poszła fama, że Beata wyjechała na zagraniczne studia muzyczne. I tak w zasadzie mogłaby się zakończyć ta historia. Ale cóż to by była za historia, która nie ma puenty? Puenta więc była.

Pewnego dnia, po latach spokoju, znów w okolicach czterdziestego piętra wieżowca rozbrzmiały dźwięki fortepianu. Zdziwieni sąsiedzi oczekiwali wspaniałego finału zagranicznej nauki. Z zapartym tchem wsłuchiwali się w utrwalony w pamięci pasaż. Gdy pianistka zbliżała się do znajomego miejsca, wręcz wstrzymali oddech. Tymczasem jak za dawnych lat w tym samym miejscu i przy tej samej nucie nastąpiło zacięcie.

Od tej chwili było już wiadomo, że czekają ich kolejne lata fortepianowej Golgoty. Matka bowiem ani myślała zrezygnować ze światowej kariery córki.

 

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz