Szkoła Podstawowa nr 1 w Bździochach przetrwała
wszelkie, nawet najbardziej burzliwe zmiany polityczne, społeczne, gospodarcze
oraz ustrojowe i trwała nadal niewzruszenie przy jednej z głównych ulic w
Bździochach. Ulica ta, jak wiele głównych ulic w większości miast i wsi w kraju
została przemianowana z ul. Świerczewskiego na ul. Piłsudskiego, a szkoła, mimo
iż w Bździochach i w całej Bździochowej Dolinie powstało z górą sto
szkół, zachowała swój numer 1 i tylko doszedł jej nowy człon w nazwie: im.
Najbardziej Znanych Matematyków. Ale zanim jeszcze to nastąpiło, czyli w tzw.
głębokiej komunie, w szkole zawiązało się kółko – nazwijmy je – intensywnych zainteresowań,
które w pewnym sensie z matematyką miało coś wspólnego. Po prostu kilku uczniów
zaczęło się spotykać w nieformalnej grupie grywającej w pokera. Karciarze
schodzili się po lekcjach i zasiadali na rozstawionych cegłach w pobliskich
krzakach. Był to hazard kontrolowany, bo w czysto spontanicznie powstałym
regulaminie znalazł się punkt traktujący o ściśle określonym z góry czasie gry.
I choć pula nie przekraczała wówczas kilku złotych, w ten sposób zabezpieczyli
się przed popadnięciem w szpony prawdziwego hazardu, który zniszczył niejedno
życie, o czym już wtedy wiedzieli. Dzięki temu zachowali też koleżeńskie czy
nawet przyjacielskie stosunki. Nawet po latach, kiedy byli już ustatkowanymi
przedsiębiorcami, siadając przy stole pokrytym zielonym suknem, przed
rozpoczęciem gry umawiali się, jak długo będą grać. Wszystko odbywało się
dyskretnie, rzec by można ściśle tajnie, ale i tak ich karciane spotkania były
tajemnicą poliszynela i krążyły o nich mity. Od czasu do czasu zasiadał do gry człowiek
spoza ich grupy – obcy, z żyłką rasowego hazardzisty, który jakimiś sobie tylko
znanymi sposobami dowiadywał się o terminie rozgrywki i wkręcał się na parę
partyjek. Nie daj Boże, aby ów obcy potraktował kolegów z góry, jak patałachów
czy karcianych słabeuszy. Dla takich amatorów mocnych wrażeń koledzy byli
bezlitośni. To co się działo przy karcianym stoliku niechybnie musiało
przywoływać w pamięci scenę z filmu „Wielki Szu”. Delikwent był puszczany w
przysłowiowych skarpetkach, a w puli zostawały kluczyki od niezłej fury i umowa
„sprzedaży” wypasionej chaty czy daczy. Nierzadko też jachtu i giełdowych
akcji. Bo mimo wszystko byli to rasowi gracze.
Żaden
z nich jednak nie traktował gry jako sposobu zarabiania na życie. Co najwyżej
dorabiania sobie, gdy brakowało do pierwszego, choć były to sporadyczne
przypadki. Wszyscy jak jeden, a raczej z wyjątkiem jednego założyli swoje firmy
rzemieślnicze i wiodło im się niezgorzej. Owym wyjątkiem był Bolek Niełap, dla
którego matematyka okazała się tak dalece atrakcyjna, że nie poprzestał – jak
reszta jego kolegów – na szkole zawodowej, lecz poszedł do ogólniaka, a potem
na studia. Ukończył je z całkiem przyzwoitym wynikiem i wytarłszy później kilka
kolejnych stołków urzędniczych, ostatecznie objął funkcję naczelnika bździochowskiej
skarbówki. Państwowa posadka jednak to nie to samo co solidna firma
rzemieślnicza. Zwłaszcza pod względem zarobkowym. Toteż kolegom od karcianego
stolika żal było kumpla, który – podczas gdy oni wozili się wspaniałymi furami
– jeździł starym zdezelowanym autem. Ba, nawet podlegli Niełapowi pracownicy
policji skarbowej dzięki premiom za efektywne działania, pod względem marek i
roczników aut, jakimi jeździli, pozostawili swego szefa daleko w tyle. No, po
prostu wstyd. I Bolek Niełap ten wstyd czuł. Niestety zmienić tego nie
potrafił. Przemykał się bocznymi uliczkami, a swego „rzęcha” parkował zawsze na
uboczu. Nawet gdy jechał grać, stawiał auto z dala od eleganckich aut kolegów. Pokerzyści
nie mogli dłużej na to patrzeć.
Toteż
dziwnym trafem podczas kolejnego karcianego spotkania naczelnik miał takiego
farta, że już następnego dnia mógł sobie pozwolić na porządne nowe auto. Podbudowało
to bardzo jego ego i pozycję we wsi. A koledzy mrugając do siebie
porozumiewawczo, zachwycali się jego wyjątkowo dobrą passą i przekonywali Bolka,
że widocznie ślepy los tak chciał.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz