sobota, 31 stycznia 2015

44. Starszy łowczy Turzyca


http://blogroku.pl/2014/kategorie/z-dziejalw-blsdziochowej-doliny,b9i,blog.html

         Bździochowskie koło łowieckie „Strzał na Komorę” działało prężnie od lat i szczyciło się największą procentowo ilością strzałów oddawanych do odławianej zwierzyny właśnie na komorę. Strzałów oddawanych jak najbardziej przepisowo zresztą. Stanowiło to dumę myśliwych zrzeszonych w tym kole i przynosiło im zaszczyt. Oraz nagrody – od lokalnych po państwowe. Ambicją jednak wszystkich było, aby procent strzałów oddawanych na komorę wynosił sto. Szczegółami takimi na przykład, jak trafić w komorę pędzącego zająca, czy dziką kaczkę w locie nikt sobie głowy nie zaprzątał. Wszyscy byli przekonani, że prędzej czy później niedościgniony dotąd wynik osiągną.
Atoli był pewien problem spędzający sen z oczu bździochowskim myśliwym. Problem, z powodu którego nie mogli dobić do procentowej setki, a tym samym osiągnąć ideału. Mimo iż osiągnięty wynik i tak dawał im bezapelacyjnie pierwszą lokatę w rankingu kół łowieckich w skali kraju, ten mały nieosiągnięty procencik bardzo ich drażnił. Ba, byli tacy, co uważali, że stanowi to ujmę na ich honorze. Sprawcą tego dyskomfortu psychicznego był tylko jeden, jedyny człowiek, członek koła „Strzał na Komorę”. I to wieloletni członek. A nawet, o ironio, honorowy członek. I na dodatek starszy łowczy. Rogaś Turzyca. On to właśnie psuł statystyki i zaczynał już być celem niedwuznacznych uwag kolegów „po dwururce”. Być może przyczyną był jego zaawansowany wiek i szwankujący w związku z tym wzrok. A może po prostu miał niefart.
Niefart niefartem, ale jak tu spokojnie podejść do takiego przypadku jak ten. Pewnego razu Rogaś Turzyca polował przez cały dzień – z zapałem, lecz bezskutecznie. Pod wieczór, gdy już całą okolicę ogarnęła szarówka i – zrezygnowany – opuścił ambonkę i zamierzał udać się na spoczynek, ku swemu bezgranicznemu szczęściu ujrzał w kartoflisku przepiękną rozłożystą koronę spokojnie pasącego się byka. „No, teraz już mi nie ujdziesz, a strzał na komorę wreszcie uwolni mnie od notorycznych złośliwości kolegów”, pomyślał. Wycelował dokładnie i pociągnął za spust. Strzał padł, a jeleń nie. „Ki diabeł?”, pomyślał Turzyca. Na szczęście miał jeszcze w magazynku dwa naboje. Ponownie zmierzył się do strzału i ponownie po strzale byk dalej pasł się w najlepsze w kartoflisku. Ani myślał uciekać. Bezzwłocznie poleciał w jego stronę ostatni nabój. Z takim samym efektem, jak poprzednio. „Może jest głuchy?”, przemknęło przez myśl myśliwemu. „W takim razie podejdę go bliżej.” Uzupełnił naboje w strzelbie i zaczął się skradać. Byk nie reagował. Gdy odległość była już taka, że aby trafić w komorę, wystarczyło przyłożyć lufę do piersi zwierzęcia, okazało się, że wspaniale wyglądające z daleka poroże było uchwytem pługa, który ktoś zostawił w kartoflisku. Jeśli po tym dniu statystyka koła się nie poprawiła, to przynajmniej nie pogorszyła, bo wśród leżącej pokotem ubitej zwierzyny, pług się nie znalazł. A statystyk zużytych naboi na szczęście dla Turzycy nie prowadzono.

cdn…

 

sobota, 24 stycznia 2015

43. Taneczny żywot Kaziuka Rzywdy


http://blogroku.pl/2014/kategorie/z-dziejalw-blsdziochowej-doliny,b9i,blog.html

                Mieszkał ci onegdaj w Bździochach bezimienny poczciwiec – bezimienny, bo nie miał imienia, a samo tylko nazwisko – Kaziukrzywda. Podobno kiedyś zwał się Kaziuk Rzywda. Jak to się stało, że połączono imię z nazwiskiem, nikt nie wie i nikt nie pamięta. A może tak było zawsze? W każdym razie ludziska i tak podzielili mu nazwisko na nowo i ochrzcili: Kaziu Krzywda. Bo to tak jakby samo naturalnie się układało. Skoro został Kaziem Krzywdą, to niech tak już będzie. No więc był to chłop nad wyraz poczciwy, cichy i spokojny, o wiecznie spłoszonym, lekko przerażonym wzroku i o wyrazie twarzy takim, jakby stale wszystkich za wszystko przepraszał. Był niewątpliwie postacią nietuzinkową, utalentowaną muzycznie i pod paroma innymi jeszcze względami, które ujawniły się nieco później i w dość szczególnych okolicznościach. Póki co zajmijmy się stroną artystyczną jego osobowości. Otóż Kaziu Krzywda od najmłodszych lat przejawiał talent i zapał do śpiewu i tańca. Już jako kilkunastoletni chłopak przemierzał z różnymi formacjami artystycznymi świat, doskonaląc swój kunszt taneczny i śpiewaczy. Po powrocie do kraju, zafascynowany wielką różnorodnością form muzyczno-tanecznych innych krajów – a głównie muzyką i tańcem zachodnich sąsiadów Bździochowej Doliny – założył własny zespół taneczno-operowy pod nazwą „Tanzerfaust”. Być może jest dziełem najzwyklejszego przypadku, a być może nazwa zespołu w jakiś sposób sprowokowała późniejsze wydarzenia. Być może. Ale póki co Kaziu wraz ze swoim zespołem miał się dobrze, co mu pozwoliło tanecznie i śpiewająco dożyć wieku poborowego.
         Gdy go powołano do odbycia czynnej służby wojskowej, a było to w czasach, gdy jeszcze zawodowa armia nikomu lub prawie nikomu w Polsce nawet się nie śniła, miał nadzieję, że cichutko i spokojnie za plecami kolegów z plutonu przesmyknie się jakoś przez te dwa lata i powróci do tańca i śpiewu. Ale los miał wobec niego zupełnie inne plany i marzenie o chowaniu się za plecami kolegów w przewrotny sposób obróciło się przeciwko niemu. A zaczęło się tuż po przysiędze, na którą zjechał się cały jego zespół z przyległościami. Towarzystwo imprezowało niemal do rana, co zresztą wcale nie wyróżniało ich spośród pozostałych – już nie rekrutów, a żołnierzy pełną gębą, którzy też w tę noc nie oszczędzali swoich gardeł i wątrób. Następnego dnia, gdy kondycję fizyczno-psychiczną świeżo upieczonych wojaków oceniono jako kiepską, wywieziono całą kompanię na poligon, aby wojsko dobrze przewietrzyć i coby się wojakom spod czerepów przestało kurzyć. Kaziu Krzywda działając zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem chowania się za plecami kolegów, konsekwentnie się tego trzymał. Kiedy więc po przebiegnięciu wyznaczonego dystansu padła komenda, aby zalec we wrzosach (coś w rodzaju: „Padnij!”), Kaziu zaległ we wrzosach, gdzieś na tyłach plutonu, do którego był przypisany. Zapomniał jednak o pewnym drobiazgu – jednej z podstawowych zasad przeżycia w razie „W”, a mianowicie, że zalegający we wrzosach żołnierz musi być w dogodnej pozycji strzeleckiej. Zdumiony major, który stanął nad zalegającym byle jak we wrzosach Kaziem, co tu kryć – ledwo zipiącym, zadał mu pytanie:
         – A wy co, koledze w plecy będziecie strzelać?
         Wtedy Kaziu, patrząc tym swoim przerażonym wzrokiem i nie mniej zdumiony niż major, odpowiedział:
         – Przecież nie mam naboi.
         Tak to Kaziu został dostrzeżony, a jego poczucie humoru (wprawdzie mimowolne, ale jednak) docenione. Kiedy więc major dowiedział się, że w plutonie nie ma prymusa (bo w wojsku zawsze musi być prymus!), i nakazał, aby taki był, wtedy koledzy gremialnie wskazali Kazia jako bezapelacyjnego kandydata do tej honorowej funkcji. Kaziowi zaś obiecali rekompensatę, nazwijmy ją – psychiczną, oraz pomoc. Wszelką. Tak to Kaziu został prymusem. A ponieważ prymus musiał być we wszystkim najlepszy, zdarzało się, że kiedy Kaziu pocił się podczas odpowiedzi, a odpowiedź z jego ust nie wypływała lub też ślimaczyła się nieudolnie bądź nietrafnie, z sali padała, wypowiadana głośnym szeptem uwaga: „Ale to jest prymus”. Reakcja pytającego nieodmiennie była taka sama: „Aha”. Nigdy więc Kaziu nie otrzymał złej oceny. Za to z czasem zaczął doceniać walory dzierżonej przez siebie funkcji. Zawsze krótko po rozpoczęciu zajęć od tyłu sali rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy, bez której Kaziu po prostu nie mógł żyć. Żaden z przełożonych nigdy nie zwrócił na to uwagi. Może właśnie dlatego, że Kaziu był prymusem.
         Warto przytoczyć jeszcze jedną błyskotliwą historię z Kaziem w roli głównej. Otóż na egzaminie końcowym dostał pytanie dotyczące współpracy wojska z milicją obywatelską i ORMO. Kaziu przetrząsnął swoje szare komórki i wysupłał z nich dość szczególną odpowiedź. Taką mianowicie, że współpraca ta odbywa się na zasadzie „gdzie diabeł nie może…”. Był bardzo kontent, że tak trafnie i zwięźle uchwycił zagadnienie. Rychło okazało się jednak, że ta jego nieomal złota myśl miała być dopiero początkiem wypowiedzi, bo komisja egzaminacyjna z ciekawością oczekiwała rozwinięcia tematu. Kończąc historyjkę, należy dodać, że Kaziu jednak egzamin zdał. Bo czyż prymus mógł nie zdać egzaminu?

         cdn…

sobota, 17 stycznia 2015

42. Ambicja magistra Filuta


                Pierwszy absolwent rodzimej wyższej uczelni magister Eustachy Filut, rodowity bździochowianin, dyplomant wydziału kształcącego ludzi skutecznie niezastąpionych Politechniki Bździochowskiej, miał jeszcze tytuł inżyniera. Lecz, prawdę powiedziawszy, bardziej czuł się magistrem niż inżynierem. Podlegli mu pracownicy, nie dość wyczuleni na tę jego ambicjonalną przypadłość hierarchizacji tytułów, zwracali się do niego per panie inżynierzu. Prócz przewagi skłonności do magistrowania nad skłonność do inżynierowania, a może właśnie z tego powodu Eustachy Filut był człowiekiem, którego ambicja sięgała najwyższego piętra najwyższego z bździochowskich wieżowców. No i miał niespotykane parcie na szkło. Można by rzec – podwójne, ponieważ podobnym uwielbieniem obdarzał zarówno telewizyjne ekrany, jak i tzw. szkło „duchowne”, pospolicie zwane kielichami. Inaczej mówiąc, jak wielu innych obywateli bździochowskiej wspólnoty, nie wylewał za kołnierz. Zwłaszcza podczas transmisji telewizyjnych meczów. Być może pierwszy obiekt uwielbienia, a być może obydwa sprawiły, że magister Filut został kierownikiem Wydziału Rozrzedzania w Fabryce Gęstych Substancji. Ambitnie więc rozrzedzał wszystko, co było do rozrzedzenia. Mocno się przy tym przepracowywał, korzystając z dobrodziejstwa nienormowanego czasu pracy.
         Żona magistra Filuta (nie wiem, czy nieświadomie nie popełniam wielkiej gafy, przestrzegając w tym miejscu zasad poprawnej pisowni. Bo czy z powodu wspomnianej wielkiej ambicji, w przypadku jego osoby nie powinno się pisać tytułu „magister” wielką literą? Zaryzykuję jednak małą, licząc na to, że magister Filut, jeśli nawet przeczyta ten tekst, wybaczy mi tę niezręczność), otóż żona magistra Filuta, Prostuła Filut de domo Konewko, oprócz przerostu tarczycy miała także przerost ambicji. Pod tym względem nie różniła się od męża, ergo świetnie do siebie pasowali. Zwłaszcza, że niewylewanie za kołnierz też wychodziło jej wcale dobrze. Ambicja Prostuły Filutowej objawiała się między innymi tym, że w towarzystwie przedstawiała się jako Zazula Pogorzelska, uzurpując sobie prawo do końcówki „ska” w nazwisku, dotychczas niejako zarezerwowane do honorowania wyłącznie hrabiego Bździochowskiego. Po czym dodawała, ściszając głos oraz niedwuznacznie obniżając jego ton i unosząc brew: „Z tych Pogorzelskich”, z naciskiem na „z tych”. Podczas gdy u osób, którym się tak przedstawiała, skojarzenia nieodmiennie szły w kierunku znanej przedwojennej gwiazdy filmowej, choć co do imienia mieli wątpliwości, ona miała na myśli zupełnie co innego – pożar w ich domu, który został zaprószony w schyłkowej fazie libacji suto zakrapianej napojami alkoholopodobnymi, gdy zwyciężeni przez te napoje legli na kanapie z papierosami w dłoniach i zasnęli. Z pogorzeliska paradoksalnie uratował się tylko szkielet kanapy. No i niefortunni libacjanci.
Jako się rzekło, magister Filut rozrzedzał pełną parą, nie bacząc na porę dnia, nocy czy roku. A mimo to po pewnym czasie atmosfera wokół jego osoby zaczęła gęstnieć, ponieważ – aż trudno to pojąć, bo słynny Pstrowski ze swoimi sześciuset procentami normy do pięt mu nie dorastał – zagrożone okazało się wykonanie planu. W tej sytuacji magister Filut zaproponował swoim podwładnym pracę w nadgodzinach. Z początku chętni nie byli, lecz przekonał ich najmocniejszym argumentem, jakiego tylko mógł użyć. I to dosłownie najmocniejszym. Postawił im wódkę. W pracy. A kiedy cały wydział już był na rauszu, niespodziewanie magister Filut doznał przypływu jakichś niespełnionych ojcowskich uczuć (państwo Filutowie nie mieli jeszcze dzieci). Całe towarzystwo siedziało sobie na beczkach po rozrzedzaczach ustawionych w okrąg, niczym sępy na kamiennych filarach Stonehenge, dzierżąc w dłoniach „naczynia duchowne” i wtedy właśnie kierownik (magister Filut) zaproponował pracownikom mówienie sobie po imieniu. Zwracał się z tą propozycją kolejno do wszystkich siedzących w rozrzednikowym kręgu. Jednym z pracowników biorących udział w tej praco-libacji był weteran bździochowskiego przemysłu, terenowego, który już z niejednego pieca przypalony chleb jadł (na zagrychę), którego stan wątroby wiarygodnie świadczył o dobrej jakości i terminowości oddawanych do eksploatacji w Bździochowej Dolinie obiektów przemysłowych, ba!, był on niejako gwarantem tej jakości i terminowości, człowiek o ogorzałej twarzy i głosie określanym jako sznaps baryton, Kazio Okowit.
– Mów mi Eustachy – zwrócił się do niego magister Filut.
A na to beneficjent niespełnionych dotąd ojcowskich uczuć magistra Filuta odparł tym swoim niskim, zachrypniętym głosem:
– A ty mów mi panie Kaziu, bo jestem od ciebie starszy.
Mniejsza o dalsze szczegóły, dość powiedzieć, że plan został uratowany dzięki kreatywnej księgowości, a magister Filut musiał sobie poszukać innej pracy. Niebawem przeniósł się do Przedsiębiorstwa Rzadkich Substancji, gdzie objął stanowisko kierownika Wydziału Zagęszczania, gdzie rzucił się szaleńczo w wir pracy i zagęszczał pełną parą wszystko, co było do zagęszczenia, nie bacząc na porę dnia, nocy czy roku. „He, He”, śmiał się w duchu. „Atmosfera wokół mnie chyba nie może zagęścić się jeszcze bardziej”, skonstatował z satysfakcją, oczekując na informację na temat wykonania planu. 

cdn…

sobota, 10 stycznia 2015

41. Zasady i kwasy doktora Potyrczego


W Bździochah zahuczało. Doktor porzucił swoją kobietę. A ściślej doktor nauk filozoficznych Mścisław Potyrcze porzucił swoją kobietę. Od razu blady strach padł na wszelkie stadła, te zalegalizowane i te nie, których zgodnie z przybyłymi z Zachodu nowoczesnymi trendami w Bździochach nie brakowało. Zwłaszcza że dotychczas nic nie wskazywało, aby doktor Potyrcze miał porzucać swoją kobietę. Dotąd żyli zgodnie i przykładnie. Tuż, tuż miał się odbyć ich ślub. Byli po słowie, a na palcu dziewczyny lśnił pierścionek zaręczynowy. Ludzie zachodzili w głowę, co też się mogło stać, aby do tego doszło.
– A taka zgodna z nich para była – powiadali jedni.
– A jak ona mu we wszystkim dogadzała – powiadali drudzy.
– Ugotowała, posprzątała i jeszcze swoją robotą się zajęła – powiadali inni.
– No, a on to ci tylko w tych książkach siedział i takie tam podobno same bardzo mądre rzeczy wymyślał – gadano po wsi.
Dociekaniom nie było końca. Mścisław tymczasem piął się coraz wyżej po drabinie społecznej. Dysertacja, następnie disputatio, aż wreszcie rigorosum wyniosły go na sam jej szczyt. Szczyt, na którym nie starczyło miejsca dla dwojga. Jego kobieta, niczym Balcerowicz, musiała odejść.
Weronika Prawdziwek zwana Weroną, owa porzucona przez Potyrczego kobieta zniosła to mężnie, można by nawet rzec – po rycersku. Przełknęła gorzką pigułkę i żyła dalej, bo cóż miała robić. Zwłaszcza, że to, znaczy życie – mimo wszystko – jakoś jej wychodziło. Czas, który poświęciła Mścisławowi, pomagając mu w pisaniu pracy doktorskiej spisała na straty. Spakowała manatki i na zawsze zamknęła drzwi doktora Potyrczego, zostawiając za sobą dotychczasowe życie i pierścionek zaręczynowy. Paradoksalnie dysertacja była na temat chemii w związkach kobiety z mężczyzną. Doświadczalnym związkiem służącym Mścisławowi do badań i obserwacji był właśnie jego związek z Weroną. Mścisław Potyrcze ściśle trzymał się swoich zasad. I wymagał tego samego od Werony. To znaczy, aby trzymała się jego zasad. Wszystkie jej reakcje odnotowywał w naukowych zapiskach. Był w tym bardzo skrupulatny i konsekwentny. Takie miał zasady. Nic więc dziwnego, że w końcu zaczęły się kwasy. Gdyby przyszły doktor w odpowiednim momencie zaniechał dalszego eksperymentu na żywej, bądź co bądź, tkance, pewnie związek trwałby nadal. Lecz on postanowił doprowadzić sprawę do końca. Do ostatecznego rozwiązania. Czyli sukcesu. A tym sukcesem był li tylko pozytywnie zakończony przewód doktorski. Z tego Potyrcze zrezygnować nie chciał. Ale, to co pozytywne dla przewodu okazało się mniej pozytywne dla związku. Efekt był podobny do próby oduczenia konia jedzenia, zastosowanej przez pewnego przedwojennego fiakra. Zabrakło tylko jednego dnia, aby eksperyment zakończył się pomyślnie. Tyle, że koń zdechł. W mniemaniu Potyrczego, tytuł doktorski wyniósł go na takie wyżyny społeczne, że ożenek z kobietą posiadającą tylko tytuł magistra musiałby uznać za mezalians. Werona okazała się niegodna jego pozycji społecznej. Mścisław Potyrcze może by i nie wpadł na to, ale silne emocjonalnie i moralnie zaplecze rodzinne, z zachodnia zwane lobby, dopilnowało, aby do mezaliansu nie doszło. I tak to Mścisław Potyrcze, człowiek wielkich ambicji i małego ducha, doktor pełną gębą, został sam.
Werona zaś, jako ta bajkowa Zazulka, poszła w świat. Gdzieś przecież musiało być lepsze, bardziej sprawiedliwe, bardziej nadające się do życia życie. Zdarzyło się, jak to zresztą często w bajkach bywa, że w drodze spotkała młodzieńca. Radosnego, życzliwego i uczynnego, który pomógł jej nieść tobołki i borykać się z przeciwnościami losu. Robił to z taką ochotą i z takim wdziękiem, że na ustach Zazulki znów zawitał uśmiech. Rycerskość owego młodzieńca tak bliska rycerskiej duszy Werony bardzo jej przypadła do gustu. Sam młodzieniec zresztą też. Więc tak sobie szli, skacząc po górach.
Stało się i tak, że pewnego dnia Werona natknęła się na swej drodze na doktora nauk filozoficznych Mścisława Potyrczego. Trudno jej było ukryć, jak bardzo odmieniło się jej życie. Miała to wypisane uśmiechem na twarzy.
– U ciebie byłam posługaczką – powiedziała z lekkim wyrzutem, choć żalu w tych słowach nie było. Łzy obeschły już dawno i nieodwołalnie. Po czym dodała radośnie, z nutką satysfakcji: – Teraz jestem księżniczką. Noszoną na rękach. – I zakręciła piruet.
I taka uśmiechnięta odwróciła się na pięcie i odeszła. A Mścisław Potyrcze, smutny i samotny, stał tam jeszcze długo, mimo iż Werona dawno już zniknęła za zakrętem. Dawno ucichł jej perlisty śmiech. Dawno też rozwiał się w powietrzu zapach jej perfum. 
cdn…

sobota, 3 stycznia 2015

40. Doxa profesora Pośrupka

 
 
         W Bździochach gruchnęła wieść. Gruchnęła i przetoczyła się przez całą wieś, a potem i przez całą Bździochową Dolinę niczym ciężka chmura gradowa. W krótkim czasie wszyscy mieszkańcy wiedzieli już, że profesor Szymoteusz Pośrupek chyba ma coś nietęgo z głową. Sprawa została ujawniona przez ucznia szkoły podstawowej Polipka Soczewko, który uczęszczał do profesora na korepetycje z fizyki, bowiem w przyszłości sam zamierzał być naukowcem. Zdarzenie, po którym Polipek powziął podejrzenie o nienajlepszej kondycji umysłowej swego korepetytora, miało miejsce w gabinecie profesora, przyległym do laboratorium służącego do wiekopomnych odkryć fizycznych. Dla czystej formalności dodajmy jeszcze, że imię profesora zostało skompilowane z dwóch imion: Szymon i Tymoteusz. Profesor Szymoteusz Pośrupek miał lekką obsesję na punkcie czasu. Z przekonaniem twierdził, że wymawianie jednego imienia trwa krócej niż dwóch. I pewnie miał rację. No i jeszcze jedna sprawa była związana z profesorem. Nosił okulary z bardzo grubymi szkłami. Uczniowie pokątnie śmiali się, że są grubości szkieł powiększających mikroskopu i dzięki nim może wniknąć wzrokiem do wnętrza atomów. Nic dziwnego, w końcu był fizykiem.
         Zdarzenie, po którym uczeń Polipek Soczewko zaczął posądzać profesora o zjazd umysłowy, miało miejsce podczas udzielania mu prywatnej lekcji fizyki, aby w przyszłości obecny uczeń mógł zostać naukowcem.
         – Szanujmy czas, nie zegarki – powiedział profesor, czerwieniejąc z wysiłku. Przykucnął bowiem przy etażerce i wyjąwszy spod jej nóżki ugnieciony już mocno, poskładany w kilkoro kawałek gazety, wsunął w jej miejsce srebrną kieszonkową Doxę. Zerknął przy tym szelmowsko i Polipkowi zdawało się nawet, że puścił do niego oko. Przyprószone siwizną wąsy kontrastowały teraz z jego czerwonym licem i Polipkowi znów wydało się, że szpice wąsów jakby wyprostowały się i sterczały teraz ostro na boki, jak dwa sztylety. Zaskoczony chciał zaprotestować, a nawet przeszkodzić takiemu barbarzyństwu, ale profesor już opuszczał etażerkę na zegarek, po czym, widząc bolesny grymas na twarzy Polipka, wyjaśnił:
         – Bo widzisz młodzieńcze, właśnie oszczędzam czas. Zanim znajdę stolarza, który mi naprawi tę nóżkę, upłynie dużo czasu, a tego mi stale brakuje; wczoraj na przykład przez tę nierówną nogę spadły książki ze wszystkich półek, straciłem dużo czasu, zanim je z powrotem umieściłem na swoich miejscach. Tak jest znacznie, znacznie prościej.
         Biedny Polipek opuścił mieszkanie profesora z ciężkim sercem. Nie wiedział, że jest to stary dowcip, na który profesor Pośrupek już niejednego nabrał. Zegarek bowiem wcale nie był srebrny, tylko z mocno wypolerowanej stali czołgowej i miał pancerne szkiełko. Podarował mu go kiedyś przyjaciel, który pracował w zakładach zbrojeniowych, gdzie wykonano serię takich zegarków dla dostojników jednego z państw sojuszniczych, zwiedzających fabrykę. Kilka egzemplarzy było w nadmiarze i jeden z nich trafił do rąk profesora Pośrupka, a ściślej biorąc do jego kieszeni. Wszak był to zegarek kieszonkowy.
 
 
         cdn…