sobota, 24 stycznia 2015

43. Taneczny żywot Kaziuka Rzywdy


http://blogroku.pl/2014/kategorie/z-dziejalw-blsdziochowej-doliny,b9i,blog.html

                Mieszkał ci onegdaj w Bździochach bezimienny poczciwiec – bezimienny, bo nie miał imienia, a samo tylko nazwisko – Kaziukrzywda. Podobno kiedyś zwał się Kaziuk Rzywda. Jak to się stało, że połączono imię z nazwiskiem, nikt nie wie i nikt nie pamięta. A może tak było zawsze? W każdym razie ludziska i tak podzielili mu nazwisko na nowo i ochrzcili: Kaziu Krzywda. Bo to tak jakby samo naturalnie się układało. Skoro został Kaziem Krzywdą, to niech tak już będzie. No więc był to chłop nad wyraz poczciwy, cichy i spokojny, o wiecznie spłoszonym, lekko przerażonym wzroku i o wyrazie twarzy takim, jakby stale wszystkich za wszystko przepraszał. Był niewątpliwie postacią nietuzinkową, utalentowaną muzycznie i pod paroma innymi jeszcze względami, które ujawniły się nieco później i w dość szczególnych okolicznościach. Póki co zajmijmy się stroną artystyczną jego osobowości. Otóż Kaziu Krzywda od najmłodszych lat przejawiał talent i zapał do śpiewu i tańca. Już jako kilkunastoletni chłopak przemierzał z różnymi formacjami artystycznymi świat, doskonaląc swój kunszt taneczny i śpiewaczy. Po powrocie do kraju, zafascynowany wielką różnorodnością form muzyczno-tanecznych innych krajów – a głównie muzyką i tańcem zachodnich sąsiadów Bździochowej Doliny – założył własny zespół taneczno-operowy pod nazwą „Tanzerfaust”. Być może jest dziełem najzwyklejszego przypadku, a być może nazwa zespołu w jakiś sposób sprowokowała późniejsze wydarzenia. Być może. Ale póki co Kaziu wraz ze swoim zespołem miał się dobrze, co mu pozwoliło tanecznie i śpiewająco dożyć wieku poborowego.
         Gdy go powołano do odbycia czynnej służby wojskowej, a było to w czasach, gdy jeszcze zawodowa armia nikomu lub prawie nikomu w Polsce nawet się nie śniła, miał nadzieję, że cichutko i spokojnie za plecami kolegów z plutonu przesmyknie się jakoś przez te dwa lata i powróci do tańca i śpiewu. Ale los miał wobec niego zupełnie inne plany i marzenie o chowaniu się za plecami kolegów w przewrotny sposób obróciło się przeciwko niemu. A zaczęło się tuż po przysiędze, na którą zjechał się cały jego zespół z przyległościami. Towarzystwo imprezowało niemal do rana, co zresztą wcale nie wyróżniało ich spośród pozostałych – już nie rekrutów, a żołnierzy pełną gębą, którzy też w tę noc nie oszczędzali swoich gardeł i wątrób. Następnego dnia, gdy kondycję fizyczno-psychiczną świeżo upieczonych wojaków oceniono jako kiepską, wywieziono całą kompanię na poligon, aby wojsko dobrze przewietrzyć i coby się wojakom spod czerepów przestało kurzyć. Kaziu Krzywda działając zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem chowania się za plecami kolegów, konsekwentnie się tego trzymał. Kiedy więc po przebiegnięciu wyznaczonego dystansu padła komenda, aby zalec we wrzosach (coś w rodzaju: „Padnij!”), Kaziu zaległ we wrzosach, gdzieś na tyłach plutonu, do którego był przypisany. Zapomniał jednak o pewnym drobiazgu – jednej z podstawowych zasad przeżycia w razie „W”, a mianowicie, że zalegający we wrzosach żołnierz musi być w dogodnej pozycji strzeleckiej. Zdumiony major, który stanął nad zalegającym byle jak we wrzosach Kaziem, co tu kryć – ledwo zipiącym, zadał mu pytanie:
         – A wy co, koledze w plecy będziecie strzelać?
         Wtedy Kaziu, patrząc tym swoim przerażonym wzrokiem i nie mniej zdumiony niż major, odpowiedział:
         – Przecież nie mam naboi.
         Tak to Kaziu został dostrzeżony, a jego poczucie humoru (wprawdzie mimowolne, ale jednak) docenione. Kiedy więc major dowiedział się, że w plutonie nie ma prymusa (bo w wojsku zawsze musi być prymus!), i nakazał, aby taki był, wtedy koledzy gremialnie wskazali Kazia jako bezapelacyjnego kandydata do tej honorowej funkcji. Kaziowi zaś obiecali rekompensatę, nazwijmy ją – psychiczną, oraz pomoc. Wszelką. Tak to Kaziu został prymusem. A ponieważ prymus musiał być we wszystkim najlepszy, zdarzało się, że kiedy Kaziu pocił się podczas odpowiedzi, a odpowiedź z jego ust nie wypływała lub też ślimaczyła się nieudolnie bądź nietrafnie, z sali padała, wypowiadana głośnym szeptem uwaga: „Ale to jest prymus”. Reakcja pytającego nieodmiennie była taka sama: „Aha”. Nigdy więc Kaziu nie otrzymał złej oceny. Za to z czasem zaczął doceniać walory dzierżonej przez siebie funkcji. Zawsze krótko po rozpoczęciu zajęć od tyłu sali rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy, bez której Kaziu po prostu nie mógł żyć. Żaden z przełożonych nigdy nie zwrócił na to uwagi. Może właśnie dlatego, że Kaziu był prymusem.
         Warto przytoczyć jeszcze jedną błyskotliwą historię z Kaziem w roli głównej. Otóż na egzaminie końcowym dostał pytanie dotyczące współpracy wojska z milicją obywatelską i ORMO. Kaziu przetrząsnął swoje szare komórki i wysupłał z nich dość szczególną odpowiedź. Taką mianowicie, że współpraca ta odbywa się na zasadzie „gdzie diabeł nie może…”. Był bardzo kontent, że tak trafnie i zwięźle uchwycił zagadnienie. Rychło okazało się jednak, że ta jego nieomal złota myśl miała być dopiero początkiem wypowiedzi, bo komisja egzaminacyjna z ciekawością oczekiwała rozwinięcia tematu. Kończąc historyjkę, należy dodać, że Kaziu jednak egzamin zdał. Bo czyż prymus mógł nie zdać egzaminu?

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz