http://blogroku.pl/2014/kategorie/z-dziejalw-blsdziochowej-doliny,b9i,blog.html
Mieszkał
ci onegdaj w Bździochach bezimienny poczciwiec – bezimienny, bo nie miał
imienia, a samo tylko nazwisko – Kaziukrzywda. Podobno kiedyś zwał się Kaziuk
Rzywda. Jak to się stało, że połączono imię z nazwiskiem, nikt nie wie i nikt
nie pamięta. A może tak było zawsze? W każdym razie ludziska i tak podzielili
mu nazwisko na nowo i ochrzcili: Kaziu Krzywda. Bo to tak jakby samo naturalnie
się układało. Skoro został Kaziem Krzywdą, to niech tak już będzie. No więc był
to chłop nad wyraz poczciwy, cichy i spokojny, o wiecznie spłoszonym, lekko
przerażonym wzroku i o wyrazie twarzy takim, jakby stale wszystkich za wszystko
przepraszał. Był niewątpliwie postacią nietuzinkową, utalentowaną muzycznie i
pod paroma innymi jeszcze względami, które ujawniły się nieco później i w dość
szczególnych okolicznościach. Póki co zajmijmy się stroną artystyczną jego
osobowości. Otóż Kaziu Krzywda od najmłodszych lat przejawiał talent i zapał do
śpiewu i tańca. Już jako kilkunastoletni chłopak przemierzał z różnymi formacjami
artystycznymi świat, doskonaląc swój kunszt taneczny i śpiewaczy. Po powrocie
do kraju, zafascynowany wielką różnorodnością form muzyczno-tanecznych innych
krajów – a głównie muzyką i tańcem zachodnich sąsiadów Bździochowej Doliny –
założył własny zespół taneczno-operowy pod nazwą „Tanzerfaust”. Być może jest
dziełem najzwyklejszego przypadku, a być może nazwa zespołu w jakiś sposób
sprowokowała późniejsze wydarzenia. Być może. Ale póki co Kaziu wraz ze swoim zespołem
miał się dobrze, co mu pozwoliło tanecznie i śpiewająco dożyć wieku poborowego.
Gdy go
powołano do odbycia czynnej służby wojskowej, a było to w czasach, gdy jeszcze
zawodowa armia nikomu lub prawie nikomu w Polsce nawet się nie śniła, miał
nadzieję, że cichutko i spokojnie za plecami kolegów z plutonu przesmyknie się
jakoś przez te dwa lata i powróci do tańca i śpiewu. Ale los miał wobec niego
zupełnie inne plany i marzenie o chowaniu się za plecami kolegów w przewrotny
sposób obróciło się przeciwko niemu. A zaczęło się tuż po przysiędze, na którą
zjechał się cały jego zespół z przyległościami. Towarzystwo imprezowało niemal
do rana, co zresztą wcale nie wyróżniało ich spośród pozostałych – już nie
rekrutów, a żołnierzy pełną gębą, którzy też w tę noc nie oszczędzali swoich gardeł
i wątrób. Następnego dnia, gdy kondycję fizyczno-psychiczną świeżo upieczonych
wojaków oceniono jako kiepską, wywieziono całą kompanię na poligon, aby wojsko
dobrze przewietrzyć i coby się wojakom spod czerepów przestało kurzyć. Kaziu
Krzywda działając zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem chowania się za
plecami kolegów, konsekwentnie się tego trzymał. Kiedy więc po przebiegnięciu
wyznaczonego dystansu padła komenda, aby zalec we wrzosach (coś w rodzaju:
„Padnij!”), Kaziu zaległ we wrzosach, gdzieś na tyłach plutonu, do którego był
przypisany. Zapomniał jednak o pewnym drobiazgu – jednej z podstawowych zasad
przeżycia w razie „W”, a mianowicie, że zalegający we wrzosach żołnierz musi
być w dogodnej pozycji strzeleckiej. Zdumiony major, który stanął nad
zalegającym byle jak we wrzosach Kaziem, co tu kryć – ledwo zipiącym, zadał mu
pytanie:
– A wy
co, koledze w plecy będziecie strzelać?
Wtedy
Kaziu, patrząc tym swoim przerażonym wzrokiem i nie mniej zdumiony niż major,
odpowiedział:
–
Przecież nie mam naboi.
Tak to
Kaziu został dostrzeżony, a jego poczucie humoru (wprawdzie mimowolne, ale
jednak) docenione. Kiedy więc major dowiedział się, że w plutonie nie ma
prymusa (bo w wojsku zawsze musi być prymus!), i nakazał, aby taki był, wtedy koledzy
gremialnie wskazali Kazia jako bezapelacyjnego kandydata do tej honorowej
funkcji. Kaziowi zaś obiecali rekompensatę, nazwijmy ją – psychiczną, oraz
pomoc. Wszelką. Tak to Kaziu został prymusem. A ponieważ prymus musiał być we
wszystkim najlepszy, zdarzało się, że kiedy Kaziu pocił się podczas odpowiedzi,
a odpowiedź z jego ust nie wypływała lub też ślimaczyła się nieudolnie bądź
nietrafnie, z sali padała, wypowiadana głośnym szeptem uwaga: „Ale to jest
prymus”. Reakcja pytającego nieodmiennie była taka sama: „Aha”. Nigdy więc
Kaziu nie otrzymał złej oceny. Za to z czasem zaczął doceniać walory dzierżonej
przez siebie funkcji. Zawsze krótko po rozpoczęciu zajęć od tyłu sali
rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy, bez której Kaziu po prostu nie mógł
żyć. Żaden z przełożonych nigdy nie zwrócił na to uwagi. Może właśnie dlatego,
że Kaziu był prymusem.
Warto
przytoczyć jeszcze jedną błyskotliwą historię z Kaziem w roli głównej. Otóż na
egzaminie końcowym dostał pytanie dotyczące współpracy wojska z milicją
obywatelską i ORMO. Kaziu przetrząsnął swoje szare komórki i wysupłał z nich dość
szczególną odpowiedź. Taką mianowicie, że współpraca ta odbywa się na zasadzie
„gdzie diabeł nie może…”. Był bardzo kontent, że tak trafnie i zwięźle uchwycił
zagadnienie. Rychło okazało się jednak, że ta jego nieomal złota myśl miała być
dopiero początkiem wypowiedzi, bo komisja egzaminacyjna z ciekawością
oczekiwała rozwinięcia tematu. Kończąc historyjkę, należy dodać, że Kaziu
jednak egzamin zdał. Bo czyż prymus mógł nie zdać egzaminu?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz