sobota, 17 stycznia 2015

42. Ambicja magistra Filuta


                Pierwszy absolwent rodzimej wyższej uczelni magister Eustachy Filut, rodowity bździochowianin, dyplomant wydziału kształcącego ludzi skutecznie niezastąpionych Politechniki Bździochowskiej, miał jeszcze tytuł inżyniera. Lecz, prawdę powiedziawszy, bardziej czuł się magistrem niż inżynierem. Podlegli mu pracownicy, nie dość wyczuleni na tę jego ambicjonalną przypadłość hierarchizacji tytułów, zwracali się do niego per panie inżynierzu. Prócz przewagi skłonności do magistrowania nad skłonność do inżynierowania, a może właśnie z tego powodu Eustachy Filut był człowiekiem, którego ambicja sięgała najwyższego piętra najwyższego z bździochowskich wieżowców. No i miał niespotykane parcie na szkło. Można by rzec – podwójne, ponieważ podobnym uwielbieniem obdarzał zarówno telewizyjne ekrany, jak i tzw. szkło „duchowne”, pospolicie zwane kielichami. Inaczej mówiąc, jak wielu innych obywateli bździochowskiej wspólnoty, nie wylewał za kołnierz. Zwłaszcza podczas transmisji telewizyjnych meczów. Być może pierwszy obiekt uwielbienia, a być może obydwa sprawiły, że magister Filut został kierownikiem Wydziału Rozrzedzania w Fabryce Gęstych Substancji. Ambitnie więc rozrzedzał wszystko, co było do rozrzedzenia. Mocno się przy tym przepracowywał, korzystając z dobrodziejstwa nienormowanego czasu pracy.
         Żona magistra Filuta (nie wiem, czy nieświadomie nie popełniam wielkiej gafy, przestrzegając w tym miejscu zasad poprawnej pisowni. Bo czy z powodu wspomnianej wielkiej ambicji, w przypadku jego osoby nie powinno się pisać tytułu „magister” wielką literą? Zaryzykuję jednak małą, licząc na to, że magister Filut, jeśli nawet przeczyta ten tekst, wybaczy mi tę niezręczność), otóż żona magistra Filuta, Prostuła Filut de domo Konewko, oprócz przerostu tarczycy miała także przerost ambicji. Pod tym względem nie różniła się od męża, ergo świetnie do siebie pasowali. Zwłaszcza, że niewylewanie za kołnierz też wychodziło jej wcale dobrze. Ambicja Prostuły Filutowej objawiała się między innymi tym, że w towarzystwie przedstawiała się jako Zazula Pogorzelska, uzurpując sobie prawo do końcówki „ska” w nazwisku, dotychczas niejako zarezerwowane do honorowania wyłącznie hrabiego Bździochowskiego. Po czym dodawała, ściszając głos oraz niedwuznacznie obniżając jego ton i unosząc brew: „Z tych Pogorzelskich”, z naciskiem na „z tych”. Podczas gdy u osób, którym się tak przedstawiała, skojarzenia nieodmiennie szły w kierunku znanej przedwojennej gwiazdy filmowej, choć co do imienia mieli wątpliwości, ona miała na myśli zupełnie co innego – pożar w ich domu, który został zaprószony w schyłkowej fazie libacji suto zakrapianej napojami alkoholopodobnymi, gdy zwyciężeni przez te napoje legli na kanapie z papierosami w dłoniach i zasnęli. Z pogorzeliska paradoksalnie uratował się tylko szkielet kanapy. No i niefortunni libacjanci.
Jako się rzekło, magister Filut rozrzedzał pełną parą, nie bacząc na porę dnia, nocy czy roku. A mimo to po pewnym czasie atmosfera wokół jego osoby zaczęła gęstnieć, ponieważ – aż trudno to pojąć, bo słynny Pstrowski ze swoimi sześciuset procentami normy do pięt mu nie dorastał – zagrożone okazało się wykonanie planu. W tej sytuacji magister Filut zaproponował swoim podwładnym pracę w nadgodzinach. Z początku chętni nie byli, lecz przekonał ich najmocniejszym argumentem, jakiego tylko mógł użyć. I to dosłownie najmocniejszym. Postawił im wódkę. W pracy. A kiedy cały wydział już był na rauszu, niespodziewanie magister Filut doznał przypływu jakichś niespełnionych ojcowskich uczuć (państwo Filutowie nie mieli jeszcze dzieci). Całe towarzystwo siedziało sobie na beczkach po rozrzedzaczach ustawionych w okrąg, niczym sępy na kamiennych filarach Stonehenge, dzierżąc w dłoniach „naczynia duchowne” i wtedy właśnie kierownik (magister Filut) zaproponował pracownikom mówienie sobie po imieniu. Zwracał się z tą propozycją kolejno do wszystkich siedzących w rozrzednikowym kręgu. Jednym z pracowników biorących udział w tej praco-libacji był weteran bździochowskiego przemysłu, terenowego, który już z niejednego pieca przypalony chleb jadł (na zagrychę), którego stan wątroby wiarygodnie świadczył o dobrej jakości i terminowości oddawanych do eksploatacji w Bździochowej Dolinie obiektów przemysłowych, ba!, był on niejako gwarantem tej jakości i terminowości, człowiek o ogorzałej twarzy i głosie określanym jako sznaps baryton, Kazio Okowit.
– Mów mi Eustachy – zwrócił się do niego magister Filut.
A na to beneficjent niespełnionych dotąd ojcowskich uczuć magistra Filuta odparł tym swoim niskim, zachrypniętym głosem:
– A ty mów mi panie Kaziu, bo jestem od ciebie starszy.
Mniejsza o dalsze szczegóły, dość powiedzieć, że plan został uratowany dzięki kreatywnej księgowości, a magister Filut musiał sobie poszukać innej pracy. Niebawem przeniósł się do Przedsiębiorstwa Rzadkich Substancji, gdzie objął stanowisko kierownika Wydziału Zagęszczania, gdzie rzucił się szaleńczo w wir pracy i zagęszczał pełną parą wszystko, co było do zagęszczenia, nie bacząc na porę dnia, nocy czy roku. „He, He”, śmiał się w duchu. „Atmosfera wokół mnie chyba nie może zagęścić się jeszcze bardziej”, skonstatował z satysfakcją, oczekując na informację na temat wykonania planu. 

cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz