Pierwszy absolwent
rodzimej wyższej uczelni magister Eustachy Filut, rodowity bździochowianin, dyplomant
wydziału kształcącego ludzi skutecznie niezastąpionych Politechniki
Bździochowskiej, miał jeszcze tytuł inżyniera. Lecz, prawdę powiedziawszy,
bardziej czuł się magistrem niż inżynierem. Podlegli mu pracownicy, nie dość
wyczuleni na tę jego ambicjonalną przypadłość hierarchizacji tytułów, zwracali
się do niego per panie inżynierzu. Prócz
przewagi skłonności do magistrowania nad skłonność do inżynierowania, a może
właśnie z tego powodu Eustachy Filut był człowiekiem, którego ambicja sięgała
najwyższego piętra najwyższego z bździochowskich wieżowców. No i miał
niespotykane parcie na szkło. Można by rzec – podwójne, ponieważ podobnym
uwielbieniem obdarzał zarówno telewizyjne ekrany, jak i tzw. szkło „duchowne”,
pospolicie zwane kielichami. Inaczej mówiąc, jak wielu innych obywateli
bździochowskiej wspólnoty, nie wylewał za kołnierz. Zwłaszcza podczas transmisji
telewizyjnych meczów. Być może pierwszy obiekt uwielbienia, a być może obydwa
sprawiły, że magister Filut został kierownikiem Wydziału Rozrzedzania w Fabryce
Gęstych Substancji. Ambitnie więc rozrzedzał wszystko, co było do rozrzedzenia.
Mocno się przy tym przepracowywał, korzystając z dobrodziejstwa nienormowanego
czasu pracy.
Żona magistra Filuta (nie wiem, czy
nieświadomie nie popełniam wielkiej gafy, przestrzegając w tym miejscu zasad
poprawnej pisowni. Bo czy z powodu wspomnianej wielkiej ambicji, w przypadku
jego osoby nie powinno się pisać tytułu „magister” wielką literą? Zaryzykuję
jednak małą, licząc na to, że magister Filut, jeśli nawet przeczyta ten tekst,
wybaczy mi tę niezręczność), otóż żona magistra Filuta, Prostuła Filut de domo Konewko, oprócz przerostu
tarczycy miała także przerost ambicji. Pod tym względem nie różniła się od
męża, ergo świetnie do siebie
pasowali. Zwłaszcza, że niewylewanie za kołnierz też wychodziło jej wcale
dobrze. Ambicja Prostuły Filutowej objawiała się między innymi tym, że w
towarzystwie przedstawiała się jako Zazula Pogorzelska, uzurpując sobie prawo
do końcówki „ska” w nazwisku, dotychczas niejako zarezerwowane do honorowania
wyłącznie hrabiego Bździochowskiego. Po czym dodawała, ściszając głos oraz niedwuznacznie
obniżając jego ton i unosząc brew: „Z tych Pogorzelskich”, z naciskiem na „z
tych”. Podczas gdy u osób, którym się tak przedstawiała, skojarzenia
nieodmiennie szły w kierunku znanej przedwojennej gwiazdy filmowej, choć co do
imienia mieli wątpliwości, ona miała na myśli zupełnie co innego – pożar w ich
domu, który został zaprószony w schyłkowej fazie libacji suto zakrapianej
napojami alkoholopodobnymi, gdy zwyciężeni przez te napoje legli na kanapie z
papierosami w dłoniach i zasnęli. Z pogorzeliska paradoksalnie uratował się
tylko szkielet kanapy. No i niefortunni libacjanci.
Jako
się rzekło, magister Filut rozrzedzał pełną parą, nie bacząc na porę dnia, nocy
czy roku. A mimo to po pewnym czasie atmosfera wokół jego osoby zaczęła gęstnieć,
ponieważ – aż trudno to pojąć, bo słynny Pstrowski ze swoimi sześciuset
procentami normy do pięt mu nie dorastał – zagrożone okazało się wykonanie planu.
W tej sytuacji magister Filut zaproponował swoim podwładnym pracę w
nadgodzinach. Z początku chętni nie byli, lecz przekonał ich najmocniejszym
argumentem, jakiego tylko mógł użyć. I to dosłownie najmocniejszym. Postawił im
wódkę. W pracy. A kiedy cały wydział już był na rauszu, niespodziewanie magister
Filut doznał przypływu jakichś niespełnionych ojcowskich uczuć (państwo
Filutowie nie mieli jeszcze dzieci). Całe towarzystwo siedziało sobie na
beczkach po rozrzedzaczach ustawionych w okrąg, niczym sępy na kamiennych
filarach Stonehenge, dzierżąc w dłoniach „naczynia duchowne” i wtedy właśnie
kierownik (magister Filut) zaproponował pracownikom mówienie sobie po imieniu. Zwracał
się z tą propozycją kolejno do wszystkich siedzących w rozrzednikowym kręgu.
Jednym z pracowników biorących udział w tej praco-libacji był weteran bździochowskiego
przemysłu, terenowego, który już z niejednego pieca przypalony chleb jadł (na
zagrychę), którego stan wątroby wiarygodnie świadczył o dobrej jakości i
terminowości oddawanych do eksploatacji w Bździochowej Dolinie obiektów
przemysłowych, ba!, był on niejako gwarantem tej jakości i terminowości, człowiek
o ogorzałej twarzy i głosie określanym jako sznaps baryton, Kazio Okowit.
–
Mów mi Eustachy – zwrócił się do niego magister Filut.
A
na to beneficjent niespełnionych dotąd ojcowskich uczuć magistra Filuta odparł
tym swoim niskim, zachrypniętym głosem:
–
A ty mów mi panie Kaziu, bo jestem od ciebie starszy.
Mniejsza
o dalsze szczegóły, dość powiedzieć, że plan został uratowany dzięki kreatywnej
księgowości, a magister Filut musiał sobie poszukać innej pracy. Niebawem
przeniósł się do Przedsiębiorstwa Rzadkich Substancji, gdzie objął stanowisko
kierownika Wydziału Zagęszczania, gdzie rzucił się szaleńczo w wir pracy i
zagęszczał pełną parą wszystko, co było do zagęszczenia, nie bacząc na porę
dnia, nocy czy roku. „He, He”, śmiał się w duchu. „Atmosfera wokół mnie
chyba nie może zagęścić się jeszcze bardziej”, skonstatował z satysfakcją, oczekując
na informację na temat wykonania planu.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz