W Bździochah zahuczało. Doktor porzucił
swoją kobietę. A ściślej doktor nauk filozoficznych Mścisław Potyrcze porzucił
swoją kobietę. Od razu blady strach padł na wszelkie stadła, te zalegalizowane
i te nie, których zgodnie z przybyłymi z Zachodu nowoczesnymi trendami w
Bździochach nie brakowało. Zwłaszcza że dotychczas nic nie wskazywało, aby
doktor Potyrcze miał porzucać swoją kobietę. Dotąd żyli zgodnie i przykładnie. Tuż,
tuż miał się odbyć ich ślub. Byli po słowie, a na palcu dziewczyny lśnił pierścionek
zaręczynowy. Ludzie zachodzili w głowę, co też się mogło stać, aby do tego
doszło.
– A taka zgodna z nich para była –
powiadali jedni.
– A jak ona mu we wszystkim dogadzała –
powiadali drudzy.
– Ugotowała, posprzątała i jeszcze swoją
robotą się zajęła – powiadali inni.
– No, a on to ci tylko w tych książkach
siedział i takie tam podobno same bardzo mądre rzeczy wymyślał – gadano po wsi.
Dociekaniom nie było końca. Mścisław
tymczasem piął się coraz wyżej po drabinie społecznej. Dysertacja, następnie disputatio, aż wreszcie rigorosum wyniosły go na sam jej szczyt.
Szczyt, na którym nie starczyło miejsca dla dwojga. Jego kobieta, niczym
Balcerowicz, musiała odejść.
Weronika Prawdziwek zwana Weroną, owa
porzucona przez Potyrczego kobieta zniosła to mężnie, można by nawet rzec – po
rycersku. Przełknęła gorzką pigułkę i żyła dalej, bo cóż miała robić.
Zwłaszcza, że to, znaczy życie – mimo wszystko – jakoś jej wychodziło. Czas,
który poświęciła Mścisławowi, pomagając mu w pisaniu pracy doktorskiej spisała
na straty. Spakowała manatki i na zawsze zamknęła drzwi doktora Potyrczego,
zostawiając za sobą dotychczasowe życie i pierścionek zaręczynowy.
Paradoksalnie dysertacja była na temat chemii w związkach kobiety z mężczyzną. Doświadczalnym
związkiem służącym Mścisławowi do badań i obserwacji był właśnie jego związek z
Weroną. Mścisław Potyrcze ściśle trzymał się swoich zasad. I wymagał tego
samego od Werony. To znaczy, aby trzymała się jego zasad. Wszystkie jej reakcje
odnotowywał w naukowych zapiskach. Był w tym bardzo skrupulatny i konsekwentny.
Takie miał zasady. Nic więc dziwnego, że w końcu zaczęły się kwasy. Gdyby
przyszły doktor w odpowiednim momencie zaniechał dalszego eksperymentu na
żywej, bądź co bądź, tkance, pewnie związek trwałby nadal. Lecz on postanowił
doprowadzić sprawę do końca. Do ostatecznego rozwiązania. Czyli sukcesu. A tym
sukcesem był li tylko pozytywnie zakończony przewód doktorski. Z tego Potyrcze
zrezygnować nie chciał. Ale, to co pozytywne dla przewodu okazało się mniej
pozytywne dla związku. Efekt był podobny do próby oduczenia konia jedzenia,
zastosowanej przez pewnego przedwojennego fiakra. Zabrakło tylko jednego dnia,
aby eksperyment zakończył się pomyślnie. Tyle, że koń zdechł. W mniemaniu
Potyrczego, tytuł doktorski wyniósł go na takie wyżyny społeczne, że ożenek z
kobietą posiadającą tylko tytuł magistra musiałby uznać za mezalians. Werona
okazała się niegodna jego pozycji społecznej. Mścisław Potyrcze może by i nie
wpadł na to, ale silne emocjonalnie i moralnie zaplecze rodzinne, z zachodnia
zwane lobby, dopilnowało, aby do mezaliansu nie doszło. I tak to Mścisław
Potyrcze, człowiek wielkich ambicji i małego ducha, doktor pełną gębą, został
sam.
Werona zaś, jako ta bajkowa Zazulka,
poszła w świat. Gdzieś przecież musiało być lepsze, bardziej sprawiedliwe,
bardziej nadające się do życia życie. Zdarzyło się, jak to zresztą często w
bajkach bywa, że w drodze spotkała młodzieńca. Radosnego, życzliwego i
uczynnego, który pomógł jej nieść tobołki i borykać się z przeciwnościami losu.
Robił to z taką ochotą i z takim wdziękiem, że na ustach Zazulki znów zawitał
uśmiech. Rycerskość owego młodzieńca tak bliska rycerskiej duszy Werony bardzo
jej przypadła do gustu. Sam młodzieniec zresztą też. Więc tak sobie szli,
skacząc po górach.
Stało się i tak, że pewnego dnia Werona natknęła
się na swej drodze na doktora nauk filozoficznych Mścisława Potyrczego. Trudno
jej było ukryć, jak bardzo odmieniło się jej życie. Miała to wypisane uśmiechem
na twarzy.
– U ciebie byłam posługaczką –
powiedziała z lekkim wyrzutem, choć żalu w tych słowach nie było. Łzy obeschły
już dawno i nieodwołalnie. Po czym dodała radośnie, z nutką satysfakcji: –
Teraz jestem księżniczką. Noszoną na rękach. – I zakręciła piruet.
I taka uśmiechnięta odwróciła się na
pięcie i odeszła. A Mścisław Potyrcze, smutny i samotny, stał tam jeszcze
długo, mimo iż Werona dawno już zniknęła za zakrętem. Dawno ucichł jej perlisty
śmiech. Dawno też rozwiał się w powietrzu zapach jej perfum.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz