W czasie
odbudowy kraju z powojennych zgliszcz i zaszczepiania w nim jedynie
słusznego ustroju, hrabiostwo Bździochowscy – jak pamiętamy –
zostali wciśnięci w niekomfortową klitkę na poddaszu starego
budynku. Ich włości, czy raczej już byłe włości zostały
upaństwowione, auto zarekwirowane na rzecz nowej władzy, zaś
pałacyk w imię sprawiedliwości społecznej rozgrabiony. Odbywało
się to sukcesywnie, ludziska zaglądali w pałacowe pokoje zrazu
onieśmieleni, tak jakby w obawie, że a nuż natkną się tam
jeszcze na swoich państwa, później odważyli się zaglądać do
szaf i komód, jeszcze później poczęli przywłaszczać sobie to i
owo z garderoby, bibelotów czy naczyń i sztućców, wreszcie
powynosili meble, dywany, gobeliny i obrazy. Starali się przy tym
unikać siebie nawzajem, aby nikt nie pomyślał, że zżera ich chęć
popróbowania pańskiego życia. Potem po chatach dumano, do czego
może służyć taka dziwność, jak szczypce do rozcinania pancerza
langusty, czy szczypce do obcinania skorupki jajka ugotowanego na
miękko. Nie mówiąc już o takich cudach, jak gilotynka do cygar
lub temperówka do ołówków. Choć przedmioty te w niczym nie
poprawiały bytu ich nowych właścicieli, już samo posiadanie
czegoś takiego dawało poczucie luksusu i awansu w hierarchii
społecznej.
Onegdaj
ciekawość przywiodła też do pałacu Malwinę Postronek,
z racji, której nietrudno się domyślić – zwłaszcza mężczyznom – zwana Dydulką, późniejszą żonę Pucoła Kozodoja, a matkę Maryśki Kozodojówny.
Jednak z tą różnicą, że Malwiny nie zagnała tam pazerność na
pańskie, lecz właśnie owa ciekawość innego, lepszego, odległego
dla wiejskiej dziewczyny świata, w jakim żyli państwo. Pewnie
dlatego trafiła do biblioteki, pogardzanej dotąd przez innych, bo
na cóż mogą być przydatne książki. Tam zatraciła się
całkowicie – tak dalece pochłonęły ją dziwy, na które się
natknęła w oprawnych w skórę tomiszczach ze złotymi, tłoczonymi
napisami. Liter nie rozumiała ni w ząb, za to ryciny odkryły przed
nią fascynujący, nieznany świat. Dużo, dużo czasu tam spędziła,
zatopiona bez reszty w owych księgach i trwało to dopóty, dopóki
wracający z Zachodu czerwonoarmiejcy nie spalili całej zawartości
biblioteki w ognisku, nad którym piekli upolowaną dziczyznę.
Jakiś czas
później w restauracji „Pod
Rogaczem” – w sali
wyodrębnionej ze stodoły, robiącej wówczas także za wiejską
świetlicę – urządzono odczyt o pozycji Polski Ludowej w świecie.
Miało to przybliżyć bździochowianom wiedzę o ojczyźnie i
ogólnie o świecie, zahaczając także o wszechświat, o którym –
zdaniem lektora, słusznym zresztą – mieszkańcy kresów Kresów
nie mieli pojęcia. Po skończonym wykładzie, po obudzeniu
większości słuchaczy, śmiertelnie znużonych i znudzonych,
jedynie Dydulka Postronek zabrała głos, bowiem tylko ona jedna z
uwagą wsłuchiwała się w słowa prowadzącego. A nawet, mając w
pamięci obrazki obejrzane w hrabiańskich książkach, wdała się z
nim w polemikę.
–
Wszystko to, co Panpsor nam tu naopowiadał, to som całkowite
bzdury. Wiem to, bom na własne oczy widziała, że Ziemia to jest
taki ogromniasty talerz, co sie trzyma na grzbiecie wieloryba.
–
A to ciekawe – powiedział profesor, starając się ukryć
rozbawienie i zadał Dydulce pytanie: – A ten wieloryb, moja miła
pani, co to go pani widziała, na czym się wspiera?
Na
to Dydulka, całkowicie pewna swego, wziąwszy się pod bok jedną
ręką, drugą zaś kierując w stronę prelegenta i obracając
dłonią z wysuniętym palcem wskazującym, wycedziła:
–
Niech Panpsor nie bedzie taki sprytny, bom pana przejrzała. Tam som
wieloryby do samego dołu!
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz