sobota, 23 maja 2015

60. Wszechświat Dydulki Postronek

          W czasie odbudowy kraju z powojennych zgliszcz i zaszczepiania w nim jedynie słusznego ustroju, hrabiostwo Bździochowscy – jak pamiętamy – zostali wciśnięci w niekomfortową klitkę na poddaszu starego budynku. Ich włości, czy raczej już byłe włości zostały upaństwowione, auto zarekwirowane na rzecz nowej władzy, zaś pałacyk w imię sprawiedliwości społecznej rozgrabiony. Odbywało się to sukcesywnie, ludziska zaglądali w pałacowe pokoje zrazu onieśmieleni, tak jakby w obawie, że a nuż natkną się tam jeszcze na swoich państwa, później odważyli się zaglądać do szaf i komód, jeszcze później poczęli przywłaszczać sobie to i owo z garderoby, bibelotów czy naczyń i sztućców, wreszcie powynosili meble, dywany, gobeliny i obrazy. Starali się przy tym unikać siebie nawzajem, aby nikt nie pomyślał, że zżera ich chęć popróbowania pańskiego życia. Potem po chatach dumano, do czego może służyć taka dziwność, jak szczypce do rozcinania pancerza langusty, czy szczypce do obcinania skorupki jajka ugotowanego na miękko. Nie mówiąc już o takich cudach, jak gilotynka do cygar lub temperówka do ołówków. Choć przedmioty te w niczym nie poprawiały bytu ich nowych właścicieli, już samo posiadanie czegoś takiego dawało poczucie luksusu i awansu w hierarchii społecznej.
          Onegdaj ciekawość przywiodła też do pałacu Malwinę Postronek, z racji, której nietrudno się domyślić – zwłaszcza mężczyznom – zwana Dydulką, późniejszą żonę Pucoła Kozodoja, a matkę Maryśki Kozodojówny. Jednak z tą różnicą, że Malwiny nie zagnała tam pazerność na pańskie, lecz właśnie owa ciekawość innego, lepszego, odległego dla wiejskiej dziewczyny świata, w jakim żyli państwo. Pewnie dlatego trafiła do biblioteki, pogardzanej dotąd przez innych, bo na cóż mogą być przydatne książki. Tam zatraciła się całkowicie – tak dalece pochłonęły ją dziwy, na które się natknęła w oprawnych w skórę tomiszczach ze złotymi, tłoczonymi napisami. Liter nie rozumiała ni w ząb, za to ryciny odkryły przed nią fascynujący, nieznany świat. Dużo, dużo czasu tam spędziła, zatopiona bez reszty w owych księgach i trwało to dopóty, dopóki wracający z Zachodu czerwonoarmiejcy nie spalili całej zawartości biblioteki w ognisku, nad którym piekli upolowaną dziczyznę.
          Jakiś czas później w restauracji Pod Rogaczem” – w sali wyodrębnionej ze stodoły, robiącej wówczas także za wiejską świetlicę – urządzono odczyt o pozycji Polski Ludowej w świecie. Miało to przybliżyć bździochowianom wiedzę o ojczyźnie i ogólnie o świecie, zahaczając także o wszechświat, o którym – zdaniem lektora, słusznym zresztą – mieszkańcy kresów Kresów nie mieli pojęcia. Po skończonym wykładzie, po obudzeniu większości słuchaczy, śmiertelnie znużonych i znudzonych, jedynie Dydulka Postronek zabrała głos, bowiem tylko ona jedna z uwagą wsłuchiwała się w słowa prowadzącego. A nawet, mając w pamięci obrazki obejrzane w hrabiańskich książkach, wdała się z nim w polemikę.
          – Wszystko to, co Panpsor nam tu naopowiadał, to som całkowite bzdury. Wiem to, bom na własne oczy widziała, że Ziemia to jest taki ogromniasty talerz, co sie trzyma na grzbiecie wieloryba.
         – A to ciekawe – powiedział profesor, starając się ukryć rozbawienie i zadał Dydulce pytanie: – A ten wieloryb, moja miła pani, co to go pani widziała, na czym się wspiera?
          Na to Dydulka, całkowicie pewna swego, wziąwszy się pod bok jedną ręką, drugą zaś kierując w stronę prelegenta i obracając dłonią z wysuniętym palcem wskazującym, wycedziła:
          – Niech Panpsor nie bedzie taki sprytny, bom pana przejrzała. Tam som wieloryby do samego dołu!

cdn…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz