Barman
w restauracji Pod
Upadłym Aniołem
Dobromił Dolewal wprost wychodził z siebie na widok gości
siedzących po drugiej stronie kontuaru i żywo rozprawiających o
swoich przygodach. Nie były to bynajmniej atrakcyjne panie, z racji
kupczenia ciałem nazywane panienkami, ani tym bardziej sztukmistrz z
Lublina w towarzystwie kobiety z brodą, czy też Black Jack –
postrach całego Dzikiego Zachodu wraz z bandą Daltonów itp. Z
dziwnych barowych sytuacji, jakie przytrafiają się barmanom
pamiętał tylko jedną, kiedy to do baru wkroczył jegomość z
koniem i kazał podać sobie kufel, a koniowi wiadro. Potem zażyczył
sobie, aby i kufel, i wiadro napełnić piwem. Skończyło się na
tym, że wypili po osiem – jeździec kufli, a koń wiader. Wyszli
niewąsko zawiani. Później Dolewal dowiedział się, że tym
jegomościem był niejaki Kijaj, który jeszcze tego samego wieczoru
Pod
Natchnionym Kalongiem
wjechał na tym koniu na parkiet podczas dansingu i wykonał
efektowny piruet. Tak, to było pamiętne wydarzenie.
Ale
to, z czym Dobromił Dolewal miał do czynienia tego dnia, przeszło
najśmielsze wyobrażenia, zdecydowanie przyćmiło wyczyn Kijaja i
sprawiło, że nie bacząc na innych klientów, stał i z
rozdziawionym ustami wsłuchiwał się w rozmowę gości siedzących
po drugiej stronie lady.
Gośćmi
tymi byli egzotycznie, z meksykańska ubrani bliźniacy – bracia Stefek i Mundek
Łobwarzankowie. Ale cóż to byli za bliźniacy, skoro jeden był
normalnej postury, a drugi wielkości Tomcia Palucha. Taki gringo i gringolek. Stefek siedział
na wysokim barowym stołku i sączył whisky z lodem, Mundek zaś
siedział na ladzie, na szklance odwróconej do góry dnem i też
popijał whisky z lodem, tyle że z naparstka. Barman Dolewal,
chociaż zaaferowany sytuacją, nie zapominał o swoich obowiązkach,
tak że szklaneczka Stefka i naparstek Mundka nigdy nie były puste.
Zarówno barmana jak i coraz to większy tłum zbierający się wokół
bliźniaków dręczyła jedna wątpliwość – jak to się stało,
że Mundek był taki malutki. Przecież gdy opuszczał Bździochy,
był normalnej wielkości. Przeto jeden przez drugiego zasypywali
bliźniaków pytaniami właśnie o to. Bliźniacy jednak nic sobie
nie robili z coraz to większej ciżby i jej pytań i zajmowali się
wyłącznie sączeniem trunku oraz wspominkami z podróży. O
braciach wiadomo było, że przed laty opuścili rodzinne Bździochy
i wyruszyli w świat na dorobek.
Obaj
Łobwarzankowie należeli do ludzi odważnych. Na tyle odważnych, że
poważyli się na eskapadę za ocean. Los przegonił ich od Ontario
po Patagonię, a potem z powrotem w kierunku północnym i na dłużej
przytrzymał w Meksyku. I właśnie Meksyku i przygód, których tam
zakosztowali, dotyczyła ich rozmowa.
–
A pamiętasz ten dzień na pustyni, kiedy usiadłeś na grzechotniku
i jak ze strachu też zagrzechotałeś? – zapytał Mundek.
–
Jasne, że pamiętam. Starał się grzechotać głośniej niż ja,
ale mu się nie udawało. Ja byłem głośniejszy. Koniecznie chciał
mnie przegrzechotać, taki był ambitny, ale jak się spiął za
mocno, to mu grzechotka odpadła i zawstydzony uciekł za skałki.
Tu
bracia pociągnęli długie łyki ze swoich szklaneczek. Tymczasem
ciekawość tłumu i barmana sięgnęła zenitu. Bracia nadal
ignorowali wszystkich i wszystko. Teraz z kolei, poprawiając
sombrero, pytanie zadał Stefek:
–
A to pamiętasz, jak synowi gubernatora Acapulco odbiłeś
dziewczynę?
–
No pewnie. Po potańcówce wiałem wśród gradu lecących za mną
strzał i kul, ledwo butów nie pogubiłem. To cud, że uszedłem z
życiem. Śmiałeś się potem, że wyglądam jak poduszka na igły
naszej babki zrobiona z durszlaka. Jak mi już wyciągnąłeś te
strzały i śrut z tyłka i pleców, wtedy rzeczywiście wyglądałem
nawet nie jak durszlak, ale jak sitko.
I
znowu po łyku. Ciekawość gawiedzi zdecydowanie przekroczyła
zenit. Ciekawość barmana również. Bracia w ogóle nie zważali na
otoczenie.
–
A to pamiętasz, jak zostałeś przywódcą stada dzikich ogierów?
–
Jeszcze jak. Jak nadeszła wiosna, całe stado oczekiwało, że
zgodnie z kodeksem końskiego tabunu pokryję tę śliczną klaczkę,
którą mi przywiedli. Wyihahałem im wtedy, że zgodnie z innym
kodeksem, którego najwyraźniej nie znają, mam prawo oddać ją
najmłodszemu niespokrewnionemu z nią ogierowi w stadzie. Na
szczęście udało mi się je do tego przekonać, bo inaczej nieźle
by mnie wykopytowali. A młody okazał się całkiem do rzeczy i
szybko przejął przywództwo stada. Wtedy udało mi się stamtąd
czmychnąć.
I
whisky do dna. Gawiedź czekała z zapartym tchem, a oni dalej nic,
tylko snuli swoje wspominki.
–
Powiedz mi, Mundek, czy pamiętasz, jak nazywała się ta wieś,
gdzie powiedziałeś czarownikowi, że masz go w d…?
cdn…