sobota, 29 sierpnia 2015

74. Gringo i gringolek

         Barman w restauracji Pod Upadłym Aniołem Dobromił Dolewal wprost wychodził z siebie na widok gości siedzących po drugiej stronie kontuaru i żywo rozprawiających o swoich przygodach. Nie były to bynajmniej atrakcyjne panie, z racji kupczenia ciałem nazywane panienkami, ani tym bardziej sztukmistrz z Lublina w towarzystwie kobiety z brodą, czy też Black Jack – postrach całego Dzikiego Zachodu wraz z bandą Daltonów itp. Z dziwnych barowych sytuacji, jakie przytrafiają się barmanom pamiętał tylko jedną, kiedy to do baru wkroczył jegomość z koniem i kazał podać sobie kufel, a koniowi wiadro. Potem zażyczył sobie, aby i kufel, i wiadro napełnić piwem. Skończyło się na tym, że wypili po osiem – jeździec kufli, a koń wiader. Wyszli niewąsko zawiani. Później Dolewal dowiedział się, że tym jegomościem był niejaki Kijaj, który jeszcze tego samego wieczoru Pod Natchnionym Kalongiem wjechał na tym koniu na parkiet podczas dansingu i wykonał efektowny piruet. Tak, to było pamiętne wydarzenie.
         Ale to, z czym Dobromił Dolewal miał do czynienia tego dnia, przeszło najśmielsze wyobrażenia, zdecydowanie przyćmiło wyczyn Kijaja i sprawiło, że nie bacząc na innych klientów, stał i z rozdziawionym ustami wsłuchiwał się w rozmowę gości siedzących po drugiej stronie lady.
         Gośćmi tymi byli egzotycznie, z meksykańska ubrani bliźniacy – bracia Stefek i Mundek Łobwarzankowie. Ale cóż to byli za bliźniacy, skoro jeden był normalnej postury, a drugi wielkości Tomcia Palucha. Taki gringo i gringolek. Stefek siedział na wysokim barowym stołku i sączył whisky z lodem, Mundek zaś siedział na ladzie, na szklance odwróconej do góry dnem i też popijał whisky z lodem, tyle że z naparstka. Barman Dolewal, chociaż zaaferowany sytuacją, nie zapominał o swoich obowiązkach, tak że szklaneczka Stefka i naparstek Mundka nigdy nie były puste. Zarówno barmana jak i coraz to większy tłum zbierający się wokół bliźniaków dręczyła jedna wątpliwość – jak to się stało, że Mundek był taki malutki. Przecież gdy opuszczał Bździochy, był normalnej wielkości. Przeto jeden przez drugiego zasypywali bliźniaków pytaniami właśnie o to. Bliźniacy jednak nic sobie nie robili z coraz to większej ciżby i jej pytań i zajmowali się wyłącznie sączeniem trunku oraz wspominkami z podróży. O braciach wiadomo było, że przed laty opuścili rodzinne Bździochy i wyruszyli w świat na dorobek.
         Obaj Łobwarzankowie należeli do ludzi odważnych. Na tyle odważnych, że poważyli się na eskapadę za ocean. Los przegonił ich od Ontario po Patagonię, a potem z powrotem w kierunku północnym i na dłużej przytrzymał w Meksyku. I właśnie Meksyku i przygód, których tam zakosztowali, dotyczyła ich rozmowa.
         – A pamiętasz ten dzień na pustyni, kiedy usiadłeś na grzechotniku i jak ze strachu też zagrzechotałeś? – zapytał Mundek.
         – Jasne, że pamiętam. Starał się grzechotać głośniej niż ja, ale mu się nie udawało. Ja byłem głośniejszy. Koniecznie chciał mnie przegrzechotać, taki był ambitny, ale jak się spiął za mocno, to mu grzechotka odpadła i zawstydzony uciekł za skałki.
         Tu bracia pociągnęli długie łyki ze swoich szklaneczek. Tymczasem ciekawość tłumu i barmana sięgnęła zenitu. Bracia nadal ignorowali wszystkich i wszystko. Teraz z kolei, poprawiając sombrero, pytanie zadał Stefek:
         – A to pamiętasz, jak synowi gubernatora Acapulco odbiłeś dziewczynę?
        – No pewnie. Po potańcówce wiałem wśród gradu lecących za mną strzał i kul, ledwo butów nie pogubiłem. To cud, że uszedłem z życiem. Śmiałeś się potem, że wyglądam jak poduszka na igły naszej babki zrobiona z durszlaka. Jak mi już wyciągnąłeś te strzały i śrut z tyłka i pleców, wtedy rzeczywiście wyglądałem nawet nie jak durszlak, ale jak sitko.
         I znowu po łyku. Ciekawość gawiedzi zdecydowanie przekroczyła zenit. Ciekawość barmana również. Bracia w ogóle nie zważali na otoczenie.
         – A to pamiętasz, jak zostałeś przywódcą stada dzikich ogierów?
         – Jeszcze jak. Jak nadeszła wiosna, całe stado oczekiwało, że zgodnie z kodeksem końskiego tabunu pokryję tę śliczną klaczkę, którą mi przywiedli. Wyihahałem im wtedy, że zgodnie z innym kodeksem, którego najwyraźniej nie znają, mam prawo oddać ją najmłodszemu niespokrewnionemu z nią ogierowi w stadzie. Na szczęście udało mi się je do tego przekonać, bo inaczej nieźle by mnie wykopytowali. A młody okazał się całkiem do rzeczy i szybko przejął przywództwo stada. Wtedy udało mi się stamtąd czmychnąć.
         I whisky do dna. Gawiedź czekała z zapartym tchem, a oni dalej nic, tylko snuli swoje wspominki.
         – Powiedz mi, Mundek, czy pamiętasz, jak nazywała się ta wieś, gdzie powiedziałeś czarownikowi, że masz go w d…?

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz