Podczas
kolejnej wizyty emerytowanego sanitariusza Kierdela Wełenki w stacji
bździochowskiego pogotowia ratunkowego, kiedy to już wypił kawę,
którą go jak zwykle poczęstowano, i kiedy ocknął się po
tradycyjnej drzemce po tej kawie, nabijając tytoniem fajkę,
rozpoczął kolejne opowiadanie, które mu się akurat przypomniało
lub – być może – przyśniło. Było to wielce prawdopodobne, bo
drzemiąc, Wełenko uśmiechał się i wykonywał ruchy, jakby
pływał. Nie było nagłych wyjazdów, toteż pogotowiana młodzież
obsiadła go w kółko i zamieniła się w słuch.
–
Było to dawno – rozpoczął swą opowieść Wełenko – w
czasach, których nie pamiętacie, bo was jeszcze wtedy nie było na
świecie, a może nawet i w planach. Wysłano nas do atrakcyjnej
miejscowości wypoczynkowej po nieboszczyka. Zmarło się chłopu w
czasie urlopu. Nie wypoczął sobie do końca, biedaczek. A zapłacił
pewnie za cały pobyt. Pojechaliśmy karawanem, bo wtedy pogotowie
świadczyło i takie usługi. Była to pomalowana na czarno „nyska”,
bez żadnych napisów, jak to teraz jest w modzie: „Szczęśliwej
drogi, już czas”, czy coś w tym stylu. Po prostu była czarna, z
przodu miała siedzenie dla kierowcy i drugie – dla sanitariusza, a
z tyłu nosze. Nas było czterech, kierowca i my trzej, ściśnięci
na jednym siedzeniu. Upał był tego dnia nieznośny, więc się
umordowaliśmy, jak tylko to sobie można wyobrazić. Na dodatek na
miejscu okazało się, że ciało nam wydadzą dopiero za kilka
godzin. Nie chciało nam się czekać bezczynnie. Wtedy któryś z
nas wpadł na pomysł, żeby się wykąpać w jeziorze. Pojechaliśmy
na plażę karawanem. Uraczyliśmy się kąpielą, potem po piwku, bo
najlepsze na taką gorączkę, potem po jeszcze jednym i wracamy.
Skwar niemożliwy, pod czaszką się gotuje, blacha auta nagrzana
prawie do czerwoności. Mówię do chłopaków: „Po co mamy się
tak gnieździć w tym upale na jednym siedzeniu. Wy jedźcie w
kabinie, a ja se legnę z tyłu na noszach”. Też było gorąco,
ale przynajmniej wygodnie. Po drodze zatrzymała nas drogówka.
Lodziarze, bo tak ich przezywali ze względu na białe czapki, lizali
sobie akurat lody w radiowozie, a do nas wysłali kobitkę. Elegancko
jej było w mundurze, obcisła spódnica i nogi, jak to się mówi,
do samej ziemi. Podeszła taka rozbawiona, bo chyba już czuła, że
wlepi mandat za nieprzepisową jazdę. Zasalutowała, cały czas z
tym uśmieszkiem, i się pyta:
–
A ilu was tu jedzie?
Ferdek,
kierowca, na to:
–
Nas trzech i jeszcze jeden z tyłu.
Jak
usłyszałem, że ona otwiera tylne drzwi, udałem umarlaka. Wtedy
dopiero dotarło do niej, że to jest karawan. A mnie akurat
zaswędziało w nosie i sięgnąłem ręką, żeby się podrapać.
Zupełnie zapomniałem, że gram nieżywego. Mówię wam, chłopaki,
z jakim wrzaskiem ona uciekała! O mało nóg nie pogubiła. Drobiła
kroczki w tej wąskiej spódnicy, to cud, że się nie przewróciła.
Na kolegach milicjantach jej krzyk musiał zrobić wrażenie, bo gdy
tylko wskoczyła do radiowozu, wyrzucili resztki lodów przez okna i
ruszyli z buksowaniem kół, aż się kurzyło. Nie wiem, co bardziej
ją przeraziło, ten mój ruch ręką, czy mina, jaką zrobiłem.
Koledzy później mówili, że wyglądałem jak skrzyżowanie łosia
z tyłkiem pełnym śrutu z pacjentem szpitala psychiatrycznego przed
rozpoczęciem kuracji.
Stary
sanitariusz tak się rozgadał, że zapomniał o fajce, która mu
wygasła. Ledwo skończył opowieść, głowa opadła mu na pierś i
zapadł w drzemkę. Lecz zanim porządnie zasnął, poderwał jeszcze
głowę i dodał:
–
I to wam jeszcze powiem, że podróż powrotną miałem całkiem
wygodną. Okazało się, że nieboszczyk, którego mieliśmy wieźć,
zszedł z tego świata w toalecie. Zanim go znaleziono, zesztywniał
w pozycji siedzącej i w żaden sposób nie dało się go
wyprostować. Pożyczyliśmy z ośrodka krzesło, przywiązaliśmy je
razem z „pasażerem” do jakiegoś uchwytu w aucie, a ja miałem
wygodną jazdę na noszach.
Po
tym epilogu głowa Wełenki ponownie opadła i po chwili dało się
słyszeć wyraźne chrapanie.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz