niedziela, 23 sierpnia 2015

73. Karawanem na wycieczkę

         Podczas kolejnej wizyty emerytowanego sanitariusza Kierdela Wełenki w stacji bździochowskiego pogotowia ratunkowego, kiedy to już wypił kawę, którą go jak zwykle poczęstowano, i kiedy ocknął się po tradycyjnej drzemce po tej kawie, nabijając tytoniem fajkę, rozpoczął kolejne opowiadanie, które mu się akurat przypomniało lub – być może – przyśniło. Było to wielce prawdopodobne, bo drzemiąc, Wełenko uśmiechał się i wykonywał ruchy, jakby pływał. Nie było nagłych wyjazdów, toteż pogotowiana młodzież obsiadła go w kółko i zamieniła się w słuch.
         – Było to dawno – rozpoczął swą opowieść Wełenko – w czasach, których nie pamiętacie, bo was jeszcze wtedy nie było na świecie, a może nawet i w planach. Wysłano nas do atrakcyjnej miejscowości wypoczynkowej po nieboszczyka. Zmarło się chłopu w czasie urlopu. Nie wypoczął sobie do końca, biedaczek. A zapłacił pewnie za cały pobyt. Pojechaliśmy karawanem, bo wtedy pogotowie świadczyło i takie usługi. Była to pomalowana na czarno „nyska”, bez żadnych napisów, jak to teraz jest w modzie: „Szczęśliwej drogi, już czas”, czy coś w tym stylu. Po prostu była czarna, z przodu miała siedzenie dla kierowcy i drugie – dla sanitariusza, a z tyłu nosze. Nas było czterech, kierowca i my trzej, ściśnięci na jednym siedzeniu. Upał był tego dnia nieznośny, więc się umordowaliśmy, jak tylko to sobie można wyobrazić. Na dodatek na miejscu okazało się, że ciało nam wydadzą dopiero za kilka godzin. Nie chciało nam się czekać bezczynnie. Wtedy któryś z nas wpadł na pomysł, żeby się wykąpać w jeziorze. Pojechaliśmy na plażę karawanem. Uraczyliśmy się kąpielą, potem po piwku, bo najlepsze na taką gorączkę, potem po jeszcze jednym i wracamy. Skwar niemożliwy, pod czaszką się gotuje, blacha auta nagrzana prawie do czerwoności. Mówię do chłopaków: „Po co mamy się tak gnieździć w tym upale na jednym siedzeniu. Wy jedźcie w kabinie, a ja se legnę z tyłu na noszach”. Też było gorąco, ale przynajmniej wygodnie. Po drodze zatrzymała nas drogówka. Lodziarze, bo tak ich przezywali ze względu na białe czapki, lizali sobie akurat lody w radiowozie, a do nas wysłali kobitkę. Elegancko jej było w mundurze, obcisła spódnica i nogi, jak to się mówi, do samej ziemi. Podeszła taka rozbawiona, bo chyba już czuła, że wlepi mandat za nieprzepisową jazdę. Zasalutowała, cały czas z tym uśmieszkiem, i się pyta:
         – A ilu was tu jedzie?
         Ferdek, kierowca, na to:
         – Nas trzech i jeszcze jeden z tyłu.
         Jak usłyszałem, że ona otwiera tylne drzwi, udałem umarlaka. Wtedy dopiero dotarło do niej, że to jest karawan. A mnie akurat zaswędziało w nosie i sięgnąłem ręką, żeby się podrapać. Zupełnie zapomniałem, że gram nieżywego. Mówię wam, chłopaki, z jakim wrzaskiem ona uciekała! O mało nóg nie pogubiła. Drobiła kroczki w tej wąskiej spódnicy, to cud, że się nie przewróciła. Na kolegach milicjantach jej krzyk musiał zrobić wrażenie, bo gdy tylko wskoczyła do radiowozu, wyrzucili resztki lodów przez okna i ruszyli z buksowaniem kół, aż się kurzyło. Nie wiem, co bardziej ją przeraziło, ten mój ruch ręką, czy mina, jaką zrobiłem. Koledzy później mówili, że wyglądałem jak skrzyżowanie łosia z tyłkiem pełnym śrutu z pacjentem szpitala psychiatrycznego przed rozpoczęciem kuracji.
Stary sanitariusz tak się rozgadał, że zapomniał o fajce, która mu wygasła. Ledwo skończył opowieść, głowa opadła mu na pierś i zapadł w drzemkę. Lecz zanim porządnie zasnął, poderwał jeszcze głowę i dodał:
         – I to wam jeszcze powiem, że podróż powrotną miałem całkiem wygodną. Okazało się, że nieboszczyk, którego mieliśmy wieźć, zszedł z tego świata w toalecie. Zanim go znaleziono, zesztywniał w pozycji siedzącej i w żaden sposób nie dało się go wyprostować. Pożyczyliśmy z ośrodka krzesło, przywiązaliśmy je razem z „pasażerem” do jakiegoś uchwytu w aucie, a ja miałem wygodną jazdę na noszach.
         Po tym epilogu głowa Wełenki ponownie opadła i po chwili dało się słyszeć wyraźne chrapanie.

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz