sobota, 8 sierpnia 2015

71. Bar Bek



         Kiedy Przebieżko Bek wrócił z Hameryki, kazał nazywać się po hamerykańsku, czyli Beck. Twierdził, że to po światowemu, bo Hameryka to wielki świat, nie to co Bździochy, i tak ma być. Jak Hamerykanie wymawiali jego imię, nie wiadomo, bo Przebieżko na ten temat milczał. Zresztą mniejsza o szczegóły.
         Przebieżce w Hameryce się udało. Wrócił ze sporym majątkiem, będąc jeszcze w wieku rokującym ożenek i nadzieję na potomstwo. Nie tylko ze względu na ów majątek i z hamerykańska brzmiące nazwisko. Bo Przebieżko jako chłop był jeszcze całkiem do rzeczy. Ba, ale jak się tu urządzić. Ożenek ożenkiem, lecz warto by było zainwestować przywiezione zielone. Wszak żaden normalny Hamerykanin nie pozwoliłby swoim pieniądzom leżeć odłogiem. Tego rodzaju myśli nachodziły Przebieżkę, gdy szwendał się po Bździochach, z niesmakiem konstatując, że jest tu już co najmniej tak wielki świat, jak w Hameryce. Wszystkiego jest w bród, sklepy są pełne towarów i samych sklepów jest pełno. Działają najwymyślniejsze firmy, które produkują wszystko, co potrzeba, a nawet i to, czego nie potrzeba. Tego się po swojej zapyziałej wsi, którą pamiętał sprzed wyjazdu, nie spodziewał. W co tu więc zainwestować? Rozgoryczony i z beznadzieją w oczach krążył wśród tego nadmiaru dobrobytu i luksusu coraz bardziej zawiedziony. W lśniącej przepychem piekarni, jakiej nawet w Hameryce nie widział, kupił zwykłą bułkę (świeżuteńką), z nostalgii za Hameryką dokupił colę w szklanej butelce i z tak dobranym menu poszedł do parku. Siadł na ławce, jadł, popijał i rozmyślał. I tak jak kiedyś tęsknił za prostym życiem w swojej ojczyźnie, tak teraz zatęsknił za prostym życiem w Hameryce.
         Świeża drożdżowa buła plus napój gazowany… W pewnym momencie Przebieżko beknął. Ale cóż to był za bek. Przetoczył się po parku niczym grzmot podczas burzy. Aż się sam Przebieżko przestraszył. I nie tylko on. Przebiegający obok ławki piesek czmychnął przerażony w krzaki, skomląc przeraźliwie. Przebieżko rozejrzał się dyskretnie, czy aby ktoś tego nie zauważył, choć trudno byłoby przypuszczać, że czegoś takiego można nie zauważyć. Na szczęście żadnego ktosia w pobliżu nie było. I wtedy w głowie Przebieżki zaświtała myśl.
         Niebawem W Bździochach został otwarty nowy bar. Jego wystrój zdecydowanie odbiegał od bizantyjskiego przepychu innych bździochowskich restauracji i barów. Było prosto, lecz schludnie. Po prostu swojsko. W jadłospisie przeważały dania proste, domowe. Lecz nie one były clou tego przedsięwzięcia. Na ścianie wisiała tablica z wykaligrafowanym czymś w rodzaju regulaminu. „Czymś w rodzaju”, bo trudno byłoby to nazwać regulaminem. Oto, co zawierał:
         „Szanowni klienci, tu można bekać, siorbać, mlaskać, ciamkać i wydawać jeszcze inne dźwięki, dłubać w zębach, wylizywać talerze, oblizywać palce, dzwonić łyżeczką o szklankę, głośno rozmawiać, ocierać usta rękawem, trzymać widelec w prawej, a nóż w lewej ręce, albo w ogóle jeść rękami, oraz wszystko inne, co sprawi, że poczujecie się naprawdę jak w domu.”
         Szyld nad wejściem głosił nomem omen: „Bar Bek”. Bo Przebieżko zrezygnował z hamerykańskości nazwiska, a gdy zagłębił się w etymologię swego nazwiska, doszedł do wniosku, że wzięło się ono z upodobania swoich protoplastów do bekania właśnie.
         Wypadałoby dodać, że w krótkim czasie bar zaczął się cieszyć niebywałą frekwencją, nawet wśród zamożnej klienteli. Doczekał się – co zrozumiałe – stałych bywalców, którzy mawiali, że czują się tam nawet lepiej, niż w domu. Cóż, nigdy nie wiadomo, dokąd człowieka zaprowadzi nostalgia.

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz