sobota, 30 kwietnia 2016

109. Efekt nano

          W Bździochach nastąpiła moda na „nano”. Nawet nie moda, a istny szał. Tak jak kiedyś wszystko miało być „e”, tak teraz wszystko miało być „nano”. Mało kto wiedział, o co w tym właściwie chodziło, ale moda to moda, czy też szał to szał. Ogólnie wiedziano tylko, że nano to coś malutkiego. Były już różne mody na coś malutkiego − były spódniczki mini, była Twiggy ze swoim malutkim biustem, był „maluch”, niby samochód, była mała czarna od Coco Chanel, było też małe co nieco Misia Puchatka. Było jeszcze całe mnóstwo innych maleństw. Ale nano to było coś więcej.  Nano było jakby wyższym stopniem od mini. I choć, z wyjątkiem nielicznych naukowców, nie wiedziano o tym tajemniczym nano prawie nic, to jednak każdy czuł przez skórę, że to musi być coś ekstra. Skoro miniaturyzacja doprowadziła świat do komputerków mieszczących się w butonierce, zmniejszając je z kolosów o rozmiarach willi, to nano  musi dawać jeszcze większe możliwości.
          Cóż, jeśli nie było powszechnej wiedzy na ten temat, każdy podchodził do sprawy po swojemu. Tak jak ją rozumiał. Deweloperzy zaczęli oferować działki budowlane już nie mikro, jak dotychczas, a jeszcze mniejsze, a stawiane dotychczas drapacze chmur przestały wyrastać powyżej altanek ogrodowych. Sprytne reklamy deweloperskie, siłą rzeczy, wyglądały mniej więcej tak: „Oferujemy luksusowe mieszkania na najwyższym piętrze wysokościowca”. Tyle że nanowysokościowiec miał tylko jedno piętro.
          Restauratorzy też nie próżnowali. Porcje dań serwowane w lokalach stały się tak małe, że trzeba było wraz ze sztućcami podawać lupę. A w skrajnych przypadkach − mikroskop. Podczas trwającego właśnie nanoszału pewien kelner zwrócił się do gościa restauracji z wyszukana elegancją:
          − Jak pan znajduje nasz kotlet?
          Na to gość:
          − Och, przypadkiem. Odkryłem frytkę i tam go znalazłem.
          W szkołach nauczyciele zaczęli przekazywać uczniom nanowiedzę. Doszło do tego, że pewien w nanowiedzy wykształcony absolwent bździochowskiej uczelni skonstatował: „Jak sobie pomyślę, jakim jestem inżynierem, aż boję się iść do lekarza”.
          I tak nano wkraczało w kolejne dziedziny życia i w zasadzie zamiast jakiejś kosmicznej nowoczesności, której się spodziewano, w codzienne życie Bździochowej Doliny zaczęła się wkradać anarchia, wstecznictwo i totalna degrengolada. Gdy sytuacja doszła do stanu krytycznego, gdy praktycznie nastąpił już rozkład wszystkiego, co tylko dało się rozłożyć, do akcji w swój charakterystycznie racjonalny i pragmatyczny sposób wkroczył sołtys Miętoś.
          − Róbmy swoje, jak poprzednio i jak należy − powiedział na zebraniu całej wsi. − A nano zostawmy naukowcom.
          I rzeczywiście, bździochowianie, w końcu zaradni i nie w ciemię bici, odpuścili sobie nano i wbili się z powrotem w ramy normalności. Jak widać nano w normalnym życiu się nie sprawdziło. A jak działało w sferze naukowej?
          Pewien nieprawdopodobnie wręcz zdolny fizyk ogłosił, że wynalazł nanoprzewód elektryczny. Natychmiast zjechali się zainteresowani tym odkryciem przedstawiciele przemysłu, przebijający się ofertami kupna. Demonstracja wynalazku odbyła się w hali laboratorium. Wszyscy zainteresowani, otoczyli ogromny stół i z zapartym tchem czekali na objawienie tego cudu techniki. Czekali, czekali i nic. W końcu zniecierpliwieni poprosili:
          − No, niech nam pan wreszcie pokaże ten drut.
          − Nie mogę − odparł naukowiec.
          − Dlaczego?! − oburzyli się zebrani.
          − Bo go nie widać.
          Taka jest właśnie nanotechnologia. Taki jest efekt nano.

          cdn...

sobota, 23 kwietnia 2016

108. Dyletanckie i naukowe podejście do piwa

          Nie było w Bździochach ani w całej Bździochowej Dolinie nikogo, a na pewno wśród tzw. płci brzydkiej (niekoniecznie nieprzystojnej), kto nie podpisałby się obiema rękami, a zapewne i nogami, i czym tam jeszcze, pod petycją, aby przyznać nagrodę Nobla wynalazcy piwa. Bowiem zacny ten napój miał wśród owych mieszkańców, nie wyłączając Piusa hrabiego Bździochowskiego, oddanych i wiernych po grób zwolenników. Nie miała znaczenia pozycja społeczna, zawodowa czy jakakolwiek inna. Piwo − napój bogów był dla bździochowian niezbędny niczym krwioobieg.  Na tę najczystszą ambrozję gotowi byli wydać ostatni grosz. Nie było wątpliwości, że gdyby przyszło wybierać, czy za ostatnie grosze kupić piwo czy chleb, zawsze wybór padłby na piwo.
          Dwaj koledzy ze szkolnej ławy − Światłomysł Eureczko (wynalazca, późniejszy okiełznywacz gorącego źródełka) i Paceusz Warząchiew (dyletant w każdej dziedzinie), których późniejsze drogi zawodowe rozeszły się, drogi towarzyskie natomiast − nie, doskonale wpisywali się w tę piwną statystykę.  Dwa razy w życiu znaleźli się w sytuacji wyżej wspomnianego wyboru. I dwa razy wybrali tak samo. Znaczy piwo. Tyle, że konsekwencje tego wyboru w obu przypadkach były diametralnie różne.

          Otóż bawiąc pewnego razu na wycieczce w Czechach, po wyszastaniu niemal wszystkich posiadanych zasobów finansowych, za ostatnie wysupłane grosze, a raczej halerze, kupili sobie po butelce piwa. W hotelu Paceusz obie butelki, jedna za drugą, rzucił na łóżko, pilnując, aby drugą nie trafić w pierwszą. Prawa fizyki są jednak nieubłagane. Szczególnie dla dyletantów. Druga butelka podskoczyła na miękkim materacu i zatoczywszy łuk, spadła na pierwszą, po czym obie się potłukły. I tyle było z piwa.

          Innym razem, również na wycieczce, również w Czechach, również za ostatnie halerze, również kupili po butelce piwa. Było to zimą i wracali do hotelu na skróty przez zaśnieżony stok narciarski. Tym razem każdy z nich dzierżył w ręku swoją flaszkę. W pewnym momencie Paceusz się poślizgnął, butelka wypadła mu z ręki i poszusowała po stoku. Koledzy ruszyli za nią, goniąc na łeb, na szyję. Ale o dogonieniu jej mogli tylko pomarzyć. Za to na oświetlonym rzęsiście stoku mogli patrzeć, jak im umyka. Zdecydowanie i nieodwołalnie. Mimo to młodzieńcy nie dawali za wygraną. Gnali dalej. Przecież stok musiał się kiedyś skończyć. Tymczasem skończyła się jego oświetlona część. Zarówno umykająca butelka, jak i obaj pościgowcy wpadli w ciemność. Kiedy zjeżdżająca butelka całkowicie zniknęła z oczu, goniący ją zatrzymali się. Dalszy pościg stracił sens. Wtedy do akcji wkroczył Eureczko ze swoim naukowym podejściem do wszelkich spraw. Przeanalizował sytuację i wyciągnął wnioski.

          − Posłuchaj − powiedział do przyjaciela. − Stok już łagodnieje, a to znaczy, że gdzieś niedaleko się kończy. Gdzieś tam też musi się znajdować miejsce, w którym zatrzyma się butelka. Zrobimy eksperyment. − Po czym wyjaśnił, na czym miał on polegać. − Znamy tor poruszania się obiektu, mniej-więcej możemy określić jego prędkość i dokładnie kierunek. Weźmiemy drugą butelkę, zadamy jej te same parametry i puścimy za tamtą. Coś z tego musi wyniknąć.

          − Nie! Nie rób tego! − wrzasnął Paceusz. − Stracimy obie flaszki!

          − Nie wątp w prawa fizyki − odparł Światłomysł i puścił swoją butelkę piwa za Paceuszową, nadając jej właściwy kierunek i prędkość. − A teraz słuchaj.

          Rzeczywiście, gdzieś niedaleko w absolutnej ciemności dał się słyszeć cichutki brzdęk. Bez trudu odnaleźli butelki. Obie całe i zdrowe.

          Tak to nauka, a ściślej − fizyka przyszła im w sukurs w pogoni za piwem i uratowała ich przed przymusową totalną abstynencją.

   
          cdn…

sobota, 16 kwietnia 2016

107. No to po maluchu

          Oj, były czasy w dziejach Bździochowej Doliny, które jeszcze wielu wspomina z sentymentem i z przysłowiową łzą w oku. Gospodarka rwała do przodu pełna parą, lecz − jak mawiali złośliwi prześmiewcy − dziewięćdziesiąt procent tej pary szło w gwizdek. Nic więc nie było w tym dziwnego, że spora część mieszkańców dystansowała się do szalejącej rzeczywistości i w jakiś, wygodny dla siebie sposób wkomponowywała się w nią. Była to kompozycja z dużą dawką przekory.
          I tak − dla przykładu − w ramach walki z alkoholizmem pijano dużo i z byle okazji. A nawet okazję dopasowywano do chęci wypicia. Zawsze się jakaś znalazła. Czy się odniosło sukces, czy tylko miało się go odnieść, czy się poniosło porażkę, czy tylko miało się nią ponieść, czy też w ogóle miało się coś wydarzyć, czy też nie miało, nie było istotne. Ważne było, że każdy taki przypadek (i miliony innych) był okazją do wypicia. Wspomniani już złośliwi prześmiewcy dość brutalnie parafrazowali lansowane antyalkoholowe hasło na takie: „Alkohol to twój wróg. Lej go w mordę!”. Aby nie było tak brutalnie, akt picia obrósł wieloma powiedzonkami typu: „Tup, tup, tup, tam, tam, tam, pijmy zdrowie naszych dam”, lub jego rubaszną odmianą: „Tam, tam, tam, tup, tup, tup, pijmy zdrowie naszych…”, „No to po kuśtyczku; No to na drugą nóżkę; No to siup (a w podtekście: w ten głupi dziób); Chluśniem, bo uśniem; Łykniem, bo odwykniem; Za spóźnienie karniaczek; Gdy się Polacy rozchodzili, to po jednym wypili; No to walniemy strzemiennego (to z nostalgii za czasami ułańskiej fantazji)”… itd., itp.
          Dorastającej, unurzanej po szyję we współczesnym kapitalizmie  bździochowskiej młodzieży, zapewne wyda się co najmniej dziwne i egzotyczne, że był taki okres w dziejach Bździochów i całej Bździochowej Doliny, gdy picie alkoholu w pracy nie było niczym nagannym, a niekiedy wręcz było nieodzowne. Bo alkohol był najpewniejszą walutą i z jego pomocą niejedno niemożliwe dało się załatwić.
          W Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, w dziale zaopatrzenia radzono sobie jak tylko było można z niedostatkiem materiałów i surowców, aby produkcja szła pełna parą. Gdy pracownicy tego działu wpadali w trans, a nawet w szał zakupów, dzięki alkoholowi dokonywali zaopatrzeniowych cudów i produkcja szła pełną parą. W taki stan mogli się wprowadzić tylko w jeden sposób − za pomocą wódeczki. W jednej z szaf za segregatorami zawsze stała dyżurna butelczyna. Na rzucone cytatem z klasyki hasło: „Ano, podejdź do płota” każdy po kolei podchodził do szafy, gdzie już czekał na niego napełniony kieliszek. Opróżniwszy go, nalewał następnemu i powtarzał hasło. I tak to sobie leciało. Któregoś dnia zawitał w skromne progi działu zaopatrzenia kierownik. Usiadł sobie przy jednym z biurek i telefonował. Właśnie uzyskał z utęsknieniem wyczekiwane połączenie międzymiastowe i witał się uniżenie ze swoim rozmówcą, gdy zauważył, że podlegli mu pracownicy kolejno podchodzą do szafy i robią charakterystyczny wychył w tył, który wszak i jemu był nieobcy. Ale jako ich przełożony nie mógł nie zareagować. Zapomniawszy o słuchawce przy uchu, zawołał z przyganą: „Zaś pijeta!”, po czym już do słuchawki przymilnym głosem: „A nie, nie, przepraszam. To nie do pana. Oczywiście”.
          

          I tak błogo płynął czas od imprezy do imprezy. Gdyby oddać głos złośliwym prześmiewcom, zapytaliby: „I komu to przeszkadzało?”.

       cdn…

sobota, 9 kwietnia 2016

106. Awantura na sto fajerek z kozą w tle

          Zdarzyło się, że na peryferiach Bździochów spotkali się na jednej drodze jadący w stronę pól Stanisław Potwarz, zwany Waćpanem, który po wybraniu Miętosia na sołtysa dumnie i ofiarnie pełnił funkcję wiejskiego głupka, Błękitek Strzała, niezbyt rozgarnięty kierowca, oraz zgrane, choć kłótliwe małżeństwo Hryćki i Wywrzeszczy Wtedyrdów. Waćpan prowadził na postronku czyjąś kozę imieniem Mieeetka na pastwisko, Strzała jechał zwichrzyć sobie nieco włos na wietrze swoim nowym motocyklem marki WFM, Wtedyrdowie podążali na pole furmanką ciągniętą przez Kasztana – solidnego perszerona, za nimi zaś jechał w interesach kupioną z trzeciej ręki Syreną Hieronim Snopałka, późniejszy właściciel hipermarketu. Cała piątka spotkała się w takiej właśnie kolejności przed przejazdem kolejowym z opuszczonymi szlabanami, bo niebawem miał tamtędy przemknąć pospieszny dziesiąta siedem do stolicy.
          Nie wiadomo, co sobie ubzdurał koń Wtedyrdów, że potraktował zielony sweter Błękitka Strzały jako paszę w sam raz dla niego. W każdym razie capnął zębami za to niby siano, przy okazji gryząc Strzałę w plecy. Strzała ryknął z bólu i zamachnął się, chcąc odgonić napastnika. Zrobił to tak gwałtownie, że koń się spłoszył i targnął wstecz wóz, do którego był zaprzężony. Wystająca z wozu środkowa belka wbiła się w chłodnicę Snopałkowego auta. No i wtedy się zaczęło.
          Snopałka na widok szkody, jaką mu wyrządzono, wyskoczył z samochodu i obrzucił Wtedyrdów inwektywami. Ci nie pozostali mu dłużni i przejechali się po nim jak po łysej kobyle – od góry do dołu i z powrotem. A właściwie to przejechała się sama Wywrzeszcza, rzucając mu w twarz, że jest krwiopijcą, kapitalistą i sknerą. I jeszcze, że jeśli ma pretensje, to niech je osobiście zgłosi koniowi. Hryćko w tym czasie uderzył z pretensjami do Błękitka, bo wszak to on spłoszył konia. Dopiero kiedy skończył, dowiedział się, że prawdziwym sprawcą zamieszania był właśnie koń. Czy Hryćko w to uwierzył, nie wiadomo. Ale chyba nie, bo żołądkował się nadal z pełnym zaangażowaniem. Jednym słowem, rozgorzała kłótnia na sto fajerek i końca jej nie było widać. Widząc, co się dzieje, Waćpan uwiązał kozę i ruszył, by godzić rozgorączkowane do czerwoności towarzystwo.
          Nie od razu udało mu się opanować sytuację. Nawet nie dlatego, że z wiejskim głupkiem nikt nie chciał gadać. Bardziej dlatego, że przy takim stopniu rozentuzjazmowania, do jakiego doszło, ważniejsza okazywała się siła głosu, a nie rzeczowe argumenty. Awantura była wprost nieziemska. Zacietrzewienie i tumult były tak ogromne, że nawet nie usłyszano przejazdu pociągu pospiesznego dziesiąta siedem do stolicy. Otrzeźwienie dopiero przywołało dramatyczne meczenie kozy, która zresztą szybko zamilkła. Wszyscy zaczęli się za nią rozglądać, ale bezskutecznie. Dopiero Waćpan przypomniał sobie, gdzie ją uwiązał. A uwiązał ją do szlabanu, więc jak szlaban podniesiono, to razem z kozą. Wspólnymi siłami kozę Mieeetkę zdjęto i zrobiono jej sztuczne oddychanie, masaż serca i wygładzanie sierści. Czyniono to tak długo, aż wreszcie koza ożyła. Jednocześnie podtrzymywano na duchu Waćpana. Jako zadośćuczynienie za poniesione straty moralne (bo skoro koza żyła, to innych nie było), uczestnicy awantury solidarnie złożyli się na pluszowego misia dla Waćpana. Od tej pory właśnie z nim przesiadywał na wiejskiej studni w samym środku Bździochów.
          A morału z tej historii nie ma, bo niby jaki miałby być. Że trzeba być głupkiem, aby brać się za godzenie zwaśnionych? Żeby przed koniem nie paradować ubranym na zielono? Czy może żeby zmienić powiedzonko z Przyjdzie koza do woza na Przyjdzie koza do szlabanu? A i tak ostatecznie wszystko skrupiłoby się na kolei, bo gdyby nie szlaban, każde rozjechałoby się w swoją stronę i żadnej awantury by nie było.

          cdn…


sobota, 2 kwietnia 2016

105. Trzech doktorów

         Na wsi jak to na wsi. Prędzej czy później każdy musi spotkać każdego. Zgodnie z tą prawidłowością pamiętny triumwirat złożony z Piusa hrabiego Bździochowskiego – byłego właściciela ziem bździochowskich z przyległościami, Trycjana Paszkwilki – humorysty New Bździoch Timesa i Grzechosława Pyszczozora – lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu musiał w końcu się zetknąć z innym triumwiratem. Ten inny triumwirat stanowili koledzy po medycznym fachu pracujący w bździochowskim szpitalu. Byli to trzej lekarze różnych specjalności, a mianowicie dr obojga nazwisk Maryjan Skalpel-Cwyst – chirurg ogólnostosowany, kolega po specjalności dra Kostka Boleścia, dr, tym razem obojga imion, Wierciwoj Mścisław Nerw – stomatolog zachowawczy, oraz dr Stasinek Szpatułko – lekarz pierwszego – choć nie elektryk – kontaktu. Owo zetknięcie obu triumwiratów nie było takim sobie zwykłym zetknięciem, jak na przykład przy wódeczce w restauracji Pod Upadłym Aniołem. Odbyło się to w zdecydowanie bardziej traumatycznych okolicznościach, bo w gabinetach lekarskich, no i nie przy wódeczce, rzecz jasna, a co najwyżej przy narkozie. Tak więc było to nie byle jakie zetknięcie, bo wręcz zazębienie, co w przypadku dra Nerwa akurat nie dziwi i można z powodzeniem traktować dosłownie.
          Pierwszy, że tak powiem, pod młotek poszedł hrabia. I nie stricte pod młotek, a pod bormaszynę. Jego doświadczenia z drem Wierciwojem Mścisławem Nerwem sięgały czasów krótko powojennych, kiedy to już nie jako hrabia, a jako zwykły obywatel Pius Bździochowski po raz pierwszy zasiadł na fotelu w gabinecie dentystycznym. Dotąd było w zwyczaju, że to dentysta fatygował się z całym potrzebnym majdanem do dworu. Tak było nawet w czasie wojny. Ale ten zwyczaj wraz z wojną przeszedł do historii i w nowym ustroju upaństwowiony hrabia Bździochowski musiał rozdziawiać jamę ustną, siedząc w gabinecie dra Nerwa.
          Praktykowała w on czas u doktora jako pomocnica niejaka Janka – dziewczę proste, co w tamtych czasach było lepiej postrzegane niż fachowość. Przy dochtorze (tak to wymawiała) miała się przyuczyć do pielęgniarskiego fachu. Nie zdziwiła więc młodego hrabiego taka scenka:
          – Janka – polecił dentysta – przygotuj mi podkład o konsystencji gęstej śmietany.
          A po chwili, gdy miał już wypełniać ząb:
          – Janka! Czy tak wygląda gęsta śmietana!?
          Minęło sporo lat, gdy potrzeba znów przywiodła hrabiego do gabinetu dra Nerwa. Asystowała doktorowi ni mniej, ni więcej, tylko dojrzała w każdym calu kobieta imieniem Janka. Poznał ją od razu. No, to jestem w dobrych rękach, pomyślał. I, uspokojony, puścił myśli luzem, niech sobie pohasają. Do rzeczywistości przywrócił go zrezygnowany głos doktora Nerwa:
          – Janka? Czy tak wygląda gęsta śmietana?
          Widocznie Janka dojrzała nie w każdym calu, a może przez całe życie najzwyczajniej pielęgnowała swą cechę, tak dobrze postrzeganą przez powojenne władze. A być może, czego też wykluczyć nie można, Janka hołdowała zasadzie, nieco opacznie przez nią rozumianej, że człowiek uczy się przez całe życie, a i tak głupi umrze.
          Przypadek drugiego członka triumwiratu, Trycjana Paszkwilki, w porównaniu do, w sumie, lajtowego przeżycia hrabiego był nieco bardziej, jak to się dzisiaj mówi – hardcorowy. Przy czym jego zawód humorysty niekoniecznie ma tutaj znaczenie. A może i ma. Trudno to stwierdzić do końca z całą pewnością. Dość powiedzieć, że Paszkwilko pewnego dnia postanowił pozbyć się kawałka swego organizmu. Nie była to wprawdzie całkowicie suwerenna jego decyzja, bo przy zapaleniu ślepej kiszki, zanim taką decyzję podjął, musiał się skonsultować z ciałem medycznym. Ale w swoim postanowieniu wytrwał i trafił w ręce dra Skalpela-Cwysta.
          Od dawna jest tajemnicą poliszynela, że każdy chirurg przed operacją musi sobie łyknąć, bo na trzeźwo widoku krwi by nie zniósł. Dr Skalpel-Cwyst nie był tu wyjątkiem i wcale nie zamierzał nim być. Ot, takie twarde trzymanie się zawodowych zasad. Zanim więc chwycił za skalpel, by pochylić się nad Paszkwilowym wyrostkiem robaczkowym, w przygotowalni dziabnął sobie zdrowo z menzurki, w odpowiednich proporcjach sporządzonej mieszanki spirytusu i wody destylowanej, przygotowanej przez asystującą podczas operacji doświadczoną pielęgniarkę, wieczną pannę, Zochę. Nic nie wiadomo o proporcjach, w jakich doktor przyjął w siebie ową mieszankę, ani czym ją zagryzł. Dość powiedzieć, że gdy już trafił na salę operacyjną – podprowadzony przez wspomnianą siostrę Zochę z pomocą jej silnego ramienia – miał nieźle w czubie. Gdy jednak poczuł w dłoni chłodny metal skalpela, ostrość wzroku i pewność ręki wróciła. Dr Skalpel-Cwyst ostro wziął się do pracy i wyrostek z organizmu Paszkwilki wyłuskał.
          Paszkwilko nie od razu wpadł na ten pomysł. Dojrzewał on w nim sporo czasu. Ale w końcu dojrzał i Paszkwilko zrealizował swój zamiar. Czy zawód humorysty mu w tym pomógł? Być może. Dość że Paszkwilko po wielokrotnym obejrzeniu swojej pooperacyjnej blizny na brzuchu, na trzeźwo i nie na trzeźwo, założył SPFBP, czyli Stowarzyszenie Posiadaczy Fantazyjnych Blizn Powyrostkowych. Zakładając stowarzyszenie, Paszkwilko nawet nie przypuszczał, jak szerokie kręgi zatoczy jego działalność. Okazało się, że wszyscy, których dr Skalpel-Cwyst pozbawił wyrostka, mieli na brzuchach niczym przez zawodową hafciarkę spod Łowicza wyszyte blizny w kształcie rozetek i innych wyszukanych wzorów. Najczęściej naszych rodzimych, ale bywało, że orientalnych.
          Doświadczenie trzeciego członka pierwszego triumwiratu z trzecim członkiem drugiego triumwiratu było nie mniej spektakularne. Grzechosław Pyszczozór mało przezornie, najprawdopodobniej tylko zakąszając, bez popijania wódeczką, przyprawił się o ostrą obstrukcję i w te pędy pogonił do lekarza pierwszego kontaktu, którym był dr Stasinek Szpatułko. Przypadek Pyszczozora nie był dla dra Szpatułki jakiś szczególnie trudny, był nawet dość pospolity. Nie z takich zdrowotnych opresji wyciągał swoich pacjentów. Z mety więc zaproponował środek na przeczyszczenie. Okazało się, że wymieniony przez doktora specyfik był już przez Pyszczozora zastosowany, lecz bezskutecznie. Doktor lekko się zdziwił i zaproponował mocniejszy środek. Ale wtedy dowiedział się, że i to lekarstwo nie jest w stanie ruszyć Pyszczozorowych trzewi i zmusić ich do pozbycia się zakały. Niezniechęcony doktor próbował dalej. Wymienił bodaj wszystkie znane, mniej znane i całkiem nieznane specyfiki. Usłyszał od pacjenta, że wszystkie z tych środków były już zastosowane, niestety z zerowym efektem.
          Na takie dictum, niezbity z pantałyku doktor miał jeszcze inne lekarstwo. Całkowicie naturalne. W końcu nie z takich opresji itd.
          – Proszę zjeść surowe zielone jabłko – poradził – i popić maślanką.
          – Ale panie doktorze, czy to pomoże? – zapytał pełen wątpliwości Pyszczozór.
          Na to doktor przyjął postawę wyniosłą i z pełnym przekonaniem i z naciskiem powiedział:
          – Musi, proszę pana, musi.

          Przytoczone przypadki zupełnie nie przeszkadzają, by wszyscy członkowie obu triumwiratów się sobie kłaniali i wymieniali uprzejmości, gdy spotkają się na przykład Pod Upadłym Aniołem”. I jedni, i drudzy zdecydowanie optują za wódeczką. Bo to i leczyć, i leczyć się pomaga.

          cdn…