Na wsi jak
to na wsi. Prędzej czy później każdy musi spotkać każdego.
Zgodnie z tą prawidłowością pamiętny triumwirat złożony z
Piusa hrabiego Bździochowskiego – byłego właściciela ziem
bździochowskich z przyległościami, Trycjana Paszkwilki –
humorysty New Bździoch Timesa i Grzechosława Pyszczozora –
lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu
musiał w końcu się zetknąć z innym triumwiratem. Ten inny
triumwirat stanowili koledzy po medycznym fachu pracujący w
bździochowskim szpitalu. Byli to trzej lekarze różnych
specjalności, a mianowicie dr obojga nazwisk Maryjan Skalpel-Cwyst –
chirurg ogólnostosowany, kolega po specjalności dra Kostka
Boleścia, dr, tym razem obojga imion, Wierciwoj Mścisław Nerw –
stomatolog zachowawczy, oraz dr Stasinek Szpatułko – lekarz
pierwszego – choć nie elektryk – kontaktu. Owo zetknięcie obu
triumwiratów nie było takim sobie zwykłym zetknięciem, jak na
przykład przy wódeczce w restauracji „Pod
Upadłym Aniołem”.
Odbyło się to w zdecydowanie bardziej traumatycznych
okolicznościach, bo w gabinetach lekarskich, no i nie przy wódeczce,
rzecz jasna, a co najwyżej przy narkozie. Tak więc było to nie
byle jakie zetknięcie, bo wręcz zazębienie, co w przypadku dra
Nerwa akurat nie dziwi i można z powodzeniem traktować dosłownie.
Pierwszy,
że tak powiem, pod młotek poszedł hrabia. I nie stricte pod
młotek, a pod bormaszynę. Jego doświadczenia z drem Wierciwojem
Mścisławem Nerwem sięgały czasów krótko powojennych, kiedy to
już nie jako hrabia, a jako zwykły obywatel Pius Bździochowski po
raz pierwszy zasiadł na fotelu w gabinecie dentystycznym. Dotąd
było w zwyczaju, że to dentysta fatygował się z całym potrzebnym
majdanem do dworu. Tak było nawet w czasie wojny. Ale ten zwyczaj
wraz z wojną przeszedł do historii i w nowym ustroju upaństwowiony
hrabia Bździochowski musiał rozdziawiać jamę ustną, siedząc w
gabinecie dra Nerwa.
Praktykowała
w on czas u doktora jako pomocnica niejaka Janka – dziewczę
proste, co w tamtych czasach było lepiej postrzegane niż fachowość.
Przy dochtorze (tak to wymawiała) miała się przyuczyć do
pielęgniarskiego fachu. Nie zdziwiła więc młodego hrabiego taka
scenka:
– Janka –
polecił dentysta – przygotuj mi podkład o konsystencji gęstej
śmietany.
A po
chwili, gdy miał już wypełniać ząb:
– Janka!
Czy tak wygląda gęsta śmietana!?
Minęło
sporo lat, gdy potrzeba znów przywiodła hrabiego do gabinetu dra
Nerwa. Asystowała doktorowi ni mniej, ni więcej, tylko dojrzała w
każdym calu kobieta imieniem Janka. Poznał ją od razu. No, to
jestem w dobrych rękach, pomyślał. I, uspokojony, puścił myśli
luzem, niech sobie pohasają. Do rzeczywistości przywrócił go
zrezygnowany głos doktora Nerwa:
– Janka?
Czy tak wygląda gęsta śmietana?
Widocznie
Janka dojrzała nie w każdym calu, a może przez całe życie
najzwyczajniej pielęgnowała swą cechę, tak dobrze postrzeganą
przez powojenne władze. A być może, czego też wykluczyć nie
można, Janka hołdowała zasadzie, nieco opacznie przez nią
rozumianej, że człowiek uczy się przez całe życie, a i tak głupi
umrze.
Przypadek
drugiego członka triumwiratu, Trycjana Paszkwilki, w porównaniu do,
w sumie, lajtowego przeżycia hrabiego był nieco bardziej, jak to
się dzisiaj mówi – hardcorowy. Przy czym jego zawód humorysty
niekoniecznie ma tutaj znaczenie. A może i ma. Trudno to stwierdzić
do końca z całą pewnością. Dość powiedzieć, że Paszkwilko
pewnego dnia postanowił pozbyć się kawałka swego organizmu. Nie
była to wprawdzie całkowicie suwerenna jego decyzja, bo przy
zapaleniu ślepej kiszki, zanim taką decyzję podjął, musiał się
skonsultować z ciałem medycznym. Ale w swoim postanowieniu wytrwał
i trafił w ręce dra Skalpela-Cwysta.
Od dawna jest tajemnicą poliszynela, że każdy chirurg
przed operacją musi sobie łyknąć, bo na trzeźwo widoku krwi by
nie zniósł. Dr Skalpel-Cwyst nie był tu wyjątkiem i wcale nie
zamierzał nim być. Ot, takie twarde trzymanie się zawodowych
zasad. Zanim więc chwycił za skalpel, by pochylić się nad
Paszkwilowym wyrostkiem robaczkowym, w przygotowalni dziabnął sobie
zdrowo z menzurki, w odpowiednich proporcjach sporządzonej mieszanki
spirytusu i wody destylowanej, przygotowanej przez asystującą
podczas operacji doświadczoną pielęgniarkę, wieczną pannę,
Zochę. Nic nie wiadomo o proporcjach, w jakich doktor przyjął w
siebie ową mieszankę, ani czym ją zagryzł. Dość powiedzieć, że
gdy już trafił na salę operacyjną – podprowadzony przez
wspomnianą siostrę Zochę z pomocą jej silnego ramienia – miał
nieźle w czubie. Gdy jednak poczuł w dłoni chłodny metal
skalpela, ostrość wzroku i pewność ręki wróciła. Dr
Skalpel-Cwyst ostro wziął się do pracy i wyrostek z organizmu
Paszkwilki wyłuskał.
Paszkwilko
nie od razu wpadł na ten pomysł. Dojrzewał on w nim sporo czasu.
Ale w końcu dojrzał i Paszkwilko zrealizował swój zamiar. Czy
zawód humorysty mu w tym pomógł? Być może. Dość że Paszkwilko
po wielokrotnym obejrzeniu swojej pooperacyjnej blizny na brzuchu, na
trzeźwo i nie na trzeźwo, założył SPFBP, czyli Stowarzyszenie
Posiadaczy Fantazyjnych Blizn Powyrostkowych. Zakładając
stowarzyszenie, Paszkwilko nawet nie przypuszczał, jak szerokie
kręgi zatoczy jego działalność. Okazało się, że wszyscy,
których dr Skalpel-Cwyst pozbawił wyrostka, mieli na brzuchach
niczym przez zawodową hafciarkę spod Łowicza wyszyte blizny w
kształcie rozetek i innych wyszukanych wzorów. Najczęściej
naszych rodzimych, ale bywało, że orientalnych.
Doświadczenie
trzeciego członka pierwszego triumwiratu z trzecim członkiem
drugiego triumwiratu było nie mniej spektakularne. Grzechosław
Pyszczozór mało przezornie, najprawdopodobniej tylko zakąszając,
bez popijania wódeczką, przyprawił się o ostrą obstrukcję i w
te pędy pogonił do lekarza pierwszego kontaktu, którym był dr
Stasinek Szpatułko. Przypadek Pyszczozora nie był dla dra Szpatułki
jakiś szczególnie trudny, był nawet dość pospolity. Nie z takich
zdrowotnych opresji wyciągał swoich pacjentów. Z mety więc
zaproponował środek na przeczyszczenie. Okazało się, że
wymieniony przez doktora specyfik był już przez Pyszczozora
zastosowany, lecz bezskutecznie. Doktor lekko się zdziwił i
zaproponował mocniejszy środek. Ale wtedy dowiedział się, że i
to lekarstwo nie jest w stanie ruszyć Pyszczozorowych trzewi i
zmusić ich do pozbycia się zakały. Niezniechęcony doktor próbował
dalej. Wymienił bodaj wszystkie znane, mniej znane i całkiem
nieznane specyfiki. Usłyszał od pacjenta, że wszystkie z tych
środków były już zastosowane, niestety z zerowym efektem.
Na takie
dictum, niezbity z pantałyku doktor miał jeszcze inne lekarstwo.
Całkowicie naturalne. W końcu nie z takich opresji itd.
– Proszę
zjeść surowe zielone jabłko – poradził – i popić maślanką.
– Ale
panie doktorze, czy to pomoże? – zapytał pełen wątpliwości
Pyszczozór.
Na to
doktor przyjął postawę wyniosłą i z pełnym przekonaniem i z
naciskiem powiedział:
– Musi,
proszę pana, musi.
Przytoczone
przypadki zupełnie nie przeszkadzają, by wszyscy członkowie obu
triumwiratów się sobie kłaniali i wymieniali uprzejmości, gdy
spotkają się na przykład „Pod
Upadłym Aniołem”. I jedni, i
drudzy zdecydowanie optują za wódeczką. Bo to i leczyć, i leczyć
się pomaga.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz