sobota, 2 kwietnia 2016

105. Trzech doktorów

         Na wsi jak to na wsi. Prędzej czy później każdy musi spotkać każdego. Zgodnie z tą prawidłowością pamiętny triumwirat złożony z Piusa hrabiego Bździochowskiego – byłego właściciela ziem bździochowskich z przyległościami, Trycjana Paszkwilki – humorysty New Bździoch Timesa i Grzechosława Pyszczozora – lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu musiał w końcu się zetknąć z innym triumwiratem. Ten inny triumwirat stanowili koledzy po medycznym fachu pracujący w bździochowskim szpitalu. Byli to trzej lekarze różnych specjalności, a mianowicie dr obojga nazwisk Maryjan Skalpel-Cwyst – chirurg ogólnostosowany, kolega po specjalności dra Kostka Boleścia, dr, tym razem obojga imion, Wierciwoj Mścisław Nerw – stomatolog zachowawczy, oraz dr Stasinek Szpatułko – lekarz pierwszego – choć nie elektryk – kontaktu. Owo zetknięcie obu triumwiratów nie było takim sobie zwykłym zetknięciem, jak na przykład przy wódeczce w restauracji Pod Upadłym Aniołem. Odbyło się to w zdecydowanie bardziej traumatycznych okolicznościach, bo w gabinetach lekarskich, no i nie przy wódeczce, rzecz jasna, a co najwyżej przy narkozie. Tak więc było to nie byle jakie zetknięcie, bo wręcz zazębienie, co w przypadku dra Nerwa akurat nie dziwi i można z powodzeniem traktować dosłownie.
          Pierwszy, że tak powiem, pod młotek poszedł hrabia. I nie stricte pod młotek, a pod bormaszynę. Jego doświadczenia z drem Wierciwojem Mścisławem Nerwem sięgały czasów krótko powojennych, kiedy to już nie jako hrabia, a jako zwykły obywatel Pius Bździochowski po raz pierwszy zasiadł na fotelu w gabinecie dentystycznym. Dotąd było w zwyczaju, że to dentysta fatygował się z całym potrzebnym majdanem do dworu. Tak było nawet w czasie wojny. Ale ten zwyczaj wraz z wojną przeszedł do historii i w nowym ustroju upaństwowiony hrabia Bździochowski musiał rozdziawiać jamę ustną, siedząc w gabinecie dra Nerwa.
          Praktykowała w on czas u doktora jako pomocnica niejaka Janka – dziewczę proste, co w tamtych czasach było lepiej postrzegane niż fachowość. Przy dochtorze (tak to wymawiała) miała się przyuczyć do pielęgniarskiego fachu. Nie zdziwiła więc młodego hrabiego taka scenka:
          – Janka – polecił dentysta – przygotuj mi podkład o konsystencji gęstej śmietany.
          A po chwili, gdy miał już wypełniać ząb:
          – Janka! Czy tak wygląda gęsta śmietana!?
          Minęło sporo lat, gdy potrzeba znów przywiodła hrabiego do gabinetu dra Nerwa. Asystowała doktorowi ni mniej, ni więcej, tylko dojrzała w każdym calu kobieta imieniem Janka. Poznał ją od razu. No, to jestem w dobrych rękach, pomyślał. I, uspokojony, puścił myśli luzem, niech sobie pohasają. Do rzeczywistości przywrócił go zrezygnowany głos doktora Nerwa:
          – Janka? Czy tak wygląda gęsta śmietana?
          Widocznie Janka dojrzała nie w każdym calu, a może przez całe życie najzwyczajniej pielęgnowała swą cechę, tak dobrze postrzeganą przez powojenne władze. A być może, czego też wykluczyć nie można, Janka hołdowała zasadzie, nieco opacznie przez nią rozumianej, że człowiek uczy się przez całe życie, a i tak głupi umrze.
          Przypadek drugiego członka triumwiratu, Trycjana Paszkwilki, w porównaniu do, w sumie, lajtowego przeżycia hrabiego był nieco bardziej, jak to się dzisiaj mówi – hardcorowy. Przy czym jego zawód humorysty niekoniecznie ma tutaj znaczenie. A może i ma. Trudno to stwierdzić do końca z całą pewnością. Dość powiedzieć, że Paszkwilko pewnego dnia postanowił pozbyć się kawałka swego organizmu. Nie była to wprawdzie całkowicie suwerenna jego decyzja, bo przy zapaleniu ślepej kiszki, zanim taką decyzję podjął, musiał się skonsultować z ciałem medycznym. Ale w swoim postanowieniu wytrwał i trafił w ręce dra Skalpela-Cwysta.
          Od dawna jest tajemnicą poliszynela, że każdy chirurg przed operacją musi sobie łyknąć, bo na trzeźwo widoku krwi by nie zniósł. Dr Skalpel-Cwyst nie był tu wyjątkiem i wcale nie zamierzał nim być. Ot, takie twarde trzymanie się zawodowych zasad. Zanim więc chwycił za skalpel, by pochylić się nad Paszkwilowym wyrostkiem robaczkowym, w przygotowalni dziabnął sobie zdrowo z menzurki, w odpowiednich proporcjach sporządzonej mieszanki spirytusu i wody destylowanej, przygotowanej przez asystującą podczas operacji doświadczoną pielęgniarkę, wieczną pannę, Zochę. Nic nie wiadomo o proporcjach, w jakich doktor przyjął w siebie ową mieszankę, ani czym ją zagryzł. Dość powiedzieć, że gdy już trafił na salę operacyjną – podprowadzony przez wspomnianą siostrę Zochę z pomocą jej silnego ramienia – miał nieźle w czubie. Gdy jednak poczuł w dłoni chłodny metal skalpela, ostrość wzroku i pewność ręki wróciła. Dr Skalpel-Cwyst ostro wziął się do pracy i wyrostek z organizmu Paszkwilki wyłuskał.
          Paszkwilko nie od razu wpadł na ten pomysł. Dojrzewał on w nim sporo czasu. Ale w końcu dojrzał i Paszkwilko zrealizował swój zamiar. Czy zawód humorysty mu w tym pomógł? Być może. Dość że Paszkwilko po wielokrotnym obejrzeniu swojej pooperacyjnej blizny na brzuchu, na trzeźwo i nie na trzeźwo, założył SPFBP, czyli Stowarzyszenie Posiadaczy Fantazyjnych Blizn Powyrostkowych. Zakładając stowarzyszenie, Paszkwilko nawet nie przypuszczał, jak szerokie kręgi zatoczy jego działalność. Okazało się, że wszyscy, których dr Skalpel-Cwyst pozbawił wyrostka, mieli na brzuchach niczym przez zawodową hafciarkę spod Łowicza wyszyte blizny w kształcie rozetek i innych wyszukanych wzorów. Najczęściej naszych rodzimych, ale bywało, że orientalnych.
          Doświadczenie trzeciego członka pierwszego triumwiratu z trzecim członkiem drugiego triumwiratu było nie mniej spektakularne. Grzechosław Pyszczozór mało przezornie, najprawdopodobniej tylko zakąszając, bez popijania wódeczką, przyprawił się o ostrą obstrukcję i w te pędy pogonił do lekarza pierwszego kontaktu, którym był dr Stasinek Szpatułko. Przypadek Pyszczozora nie był dla dra Szpatułki jakiś szczególnie trudny, był nawet dość pospolity. Nie z takich zdrowotnych opresji wyciągał swoich pacjentów. Z mety więc zaproponował środek na przeczyszczenie. Okazało się, że wymieniony przez doktora specyfik był już przez Pyszczozora zastosowany, lecz bezskutecznie. Doktor lekko się zdziwił i zaproponował mocniejszy środek. Ale wtedy dowiedział się, że i to lekarstwo nie jest w stanie ruszyć Pyszczozorowych trzewi i zmusić ich do pozbycia się zakały. Niezniechęcony doktor próbował dalej. Wymienił bodaj wszystkie znane, mniej znane i całkiem nieznane specyfiki. Usłyszał od pacjenta, że wszystkie z tych środków były już zastosowane, niestety z zerowym efektem.
          Na takie dictum, niezbity z pantałyku doktor miał jeszcze inne lekarstwo. Całkowicie naturalne. W końcu nie z takich opresji itd.
          – Proszę zjeść surowe zielone jabłko – poradził – i popić maślanką.
          – Ale panie doktorze, czy to pomoże? – zapytał pełen wątpliwości Pyszczozór.
          Na to doktor przyjął postawę wyniosłą i z pełnym przekonaniem i z naciskiem powiedział:
          – Musi, proszę pana, musi.

          Przytoczone przypadki zupełnie nie przeszkadzają, by wszyscy członkowie obu triumwiratów się sobie kłaniali i wymieniali uprzejmości, gdy spotkają się na przykład Pod Upadłym Aniołem”. I jedni, i drudzy zdecydowanie optują za wódeczką. Bo to i leczyć, i leczyć się pomaga.

          cdn…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz