sobota, 30 lipca 2016

122. Trzy zdrowaśki naiwnej Kaśki

          Kozodojówny były trzy. Najstarsza, Maryśka – ta, co się jej miało ku Miętosiowi zanim został wiejskim głupkiem, a potem jej przeszło, średnia, Handzia – ta, która udawała, że Miętoś był jej zupełnie obojętny, a w głębi duszy coś jej z tęsknoty wyło i ukradkiem wodziła za nim maślanym wzrokiem, i najmłodsza, Kaśka – ta, która najpierw Miętosia w ogóle nie zauważała, a później jej się tak porobiło, iż się całkiem z afektem do niego nie kryła i nagabywała Maryśkę, by jak najrychlej przestała się spotykać z Miętosiem, bo jej się już tak ckni za nim, że tylko czeka na ich rozstanie.
          Otwartość Kaśki zrazu bawiła Maryśkę, bo jej przewaga w wadze uczuć do Miętosia zdawała się być bezapelacyjna. Jej starszeństwo zaś siłą rzeczy dawało jej pierwszeństwo do zamążpójścia, automatycznie spychając Kaśkę na koniec kolejki. Kiedy zaś Miętoś zlekceważył jej uczucia i poszedł w wiejskie głupkowanie, Maryśkę opanowała złość tak wielka, iż z tego powodu była gotowa na najbardziej niewybredne docinki rzucane mu prosto w twarz. Czego zresztą nie omieszkała robić przy każdej sposobności. Gdy z kolei Miętoś zaczął w Bździochach sołtysowanie i nadal pozostawał nieczuły na jej wdzięki i wzdychania, postanowiła, gdyby przypadkiem mu się odwidziało, trwać w staropanieństwie do końca życia.
          Trzeba przyznać, że wszystkie Kozodojówny były dorodne i gdyby tylko niebiosa zesłały na Miętosia dar postrzegania ich wdzięków, a na dodatek gdyby zechciał z tego daru skorzystać, każdą z sióstr miałby na skinienie. Lecz, jak pamiętamy, Miętosiowi nie w głowie były amory. A gdy po niespodziewanej metamorfozie wziął się do pracy nad tworzeniem i rozwojem Bździochowej Doliny, praktycznie życie osobiste przestało dla niego istnieć. Zawiedziona Maryśka niejako w odwecie rozpoczęła swój wszeteczny biznes, tak że na placu boju pozostały już tylko dwie młodsze Kozodojówny. Atoli Handzia z obezwładniającej nieśmiałości nadal jedynie cichcem wzdychała do umiłowanego Miętosia, co najmłodsza – Kaśka – uznała za pozostawienie jej wolnej drogi w dotarciu do Miętosiowego serca. Ruszyła wiec tą drogą, nie bacząc na nic. Zapamiętała w swych dążeniach zupełnie nie zauważała maślanego wzroku Handzi, jej miłosnego wzdychania i przewracania się z boku na bok w bezsenne noce.
          Jednej wszakże rzeczy w tej wędrówce Kaśka nie wzięła pod uwagę. Tego mianowicie, że starsze siostry sprzymierzą się i zagną na nią parol. Maryśka, której żółć się przelała, robiła to z czystej zemsty, Handzia natomiast w ten sposób odgrywała się na swojej nieśmiałości. Co by to zresztą nie było, obie siostry miały na celu sprawienie jak największej przykrości nieczułemu na ich wdzięki i wzdychania chłopakowi, i nie przejmowały się zbytnio, ba, w ogóle się nie przejmowały tym, że przy okazji obrywa ich siostra. Na każdym kroku utrudniały Kaśce zrealizowanie sercowych marzeń, z którymi naiwna dziewczyna nie kryła się wcale. Nieświadoma, nie przypuszczała i zupełnie nie brała pod uwagę, do czego zdolne są zawiedzione w miłości kobiety. A te potrafiły być wstrętne.
          Było zwyczajem, że w zapusty na zabawie w remizie strażackiej stawiali się wszyscy mieszkańcy Bździochów. Pewne więc było, że i Miętoś się tam pojawi. Czy będzie tańcował, czy tylko podpierał remizową ścianę, to już inna historia. Ale takiej okazji Kaśka przepuścić nie mogła. Szykowała się na tę okoliczność jak na wesele. Nawet loki sobie zakręciła na wycyganionych od przyjaciółki nowiutkich wałkach, pierwszych plastikowych wałkach w Bździochach, przywiezionych jej przez kogoś z dużego miasta. Ale czego się nie robi w imię przyjaźni. Choć sama jeszcze tych cudeniek nie wypróbowała, pożyczyła je Kaśce, wiedząc o jej afekcie do nieprzystępnego jak dotąd Miętosia. Szczerze życzyła przyjaciółce sukcesu.
          Kaśka więc wzięła się do roboty. Mokre, świeżo wymyte włosy nawinęła sobie na wałki. Czyniła to z duszą na ramieniu, aby przypadkiem ich nie popsuć. Zajęło jej to sporo czasu i zaczęło się robić późno. Przestraszyła się, że nie zdąży i straci szansę zwrócenia na siebie uwagi Miętosia albo, co gorsza, któraś z dziewcząt sprzątnie jej go sprzed nosa. I tu wkroczyły do akcji siostry. Nie wiadomo skąd przyszło im do głowy, gdzie to wyczytały, czy też kto im o tym powiedział, dość że podpowiedziały Kaśce, jak to w nowelce Prusa leczono małą siostrzyczkę Antka. Za namową znachorki, gdy odczynianie nic nie dało, matka włożyła niemowlę na trzy zdrowaśki do pieca, co miało wygrzać z niego chorobę. Takoż i Maryśka z Handzią poradziły swej młodszej siostrze zastosowanie tej metody do rychłego wysuszenia włosów. Uczciwie trzeba przyznać, że skutku nie przewidziały, bo przewidzieć nie mogły. Kaśka, ufając siostrom włożyła zawałkowaną głowę do bratrury, z której buchał taki gorąc, że ledwo mogła oddychać.
          Włosy, rzeczywiście, szybko wyschły. Tyle tylko, że w takiej temperaturze plastik się stopił i wlepił w piękne włosy Kaśki. A potem stwardniał. Dziewczę wpadło w panikę. Nawet już nie myślało o straconej sercowej szansie. Bardziej bolało ją, że zniszczyła przyjaciółce takie cacka. Nie było innego sposobu wysupłania się z tej plastikowej pułapki, jak tylko przez wycięcie włosów wraz ze zdeformowanymi wałkami. Zamiast więc cudownych pukli, Kaska ujrzała w lusterku wychamraną szczecinę. Zrezygnowana usiadła na zydlu i rozszlochała się.
          Lecz siostry nie próżnowały. W swej złośliwości brnęły dalej i przekonały Kaśkę, że fryzurę jeszcze można uratować. Łatwowierna Kaśka dała się przekonać, a siostry obcięły ją na zapałkę. Tego jeszcze Bździochy nie widziały. Ale cóż tam włosy. Liczyła się potrzeba serca. Nie bacząc więc na to, że zrobi z siebie pośmiewisko, Kaśka pobiegła do remizy. A za nią siostry chcące popatrzeć na jej klęskę. Wszyscy zebrani przeżyli szok. Patrzyli na Kaśkę, jakby jej rozum odebrało. Może i po trosze tak było, bo miłość czasem popycha do najdziwniejszych działań.
          Niech sobie każdy myśli, co chce, ale jakiś czas potem odbył się ślub Miętosia z Kaśką.

          cdn…

sobota, 23 lipca 2016

121. Wstrząs popitny

          „Zimna woda zdrowia doda ten slogan reklamowy dźwięczał w uszach Zeńcia Kroplicha już od jakiegoś czasu. Wlazł mu do głowy i nie chciał wyleźć. Zeńcio nie przejmował się tym zbytnio. Przechadzając się głównymi deptakami Bździochów, nucił go sobie z podkładem muzycznym różnych znanych mu melodii od sielskich melodyjek typu Szła dzieweczka do laseczka po hard rockowe utwory Metaliki. Bawił się tym dobrze. Niekiedy próbował nawet swoich kompozycji, tworzonych wprawdzie ad hoc, ale wnoszących świeży powiew do mocno już skostniałych niektórych nurtów muzycznych. Pewnie wytrawni melomani i sami muzycy byliby odmiennego zdania, ale nie czepiajmy się szczegółów.
          Nie wiadomo, jak rozwinęłaby się i potoczyła kariera muzyczna Zeńcia, gdyby nie informacja przeczytana w gazecie o kobiecie, która opiła się wodą i zmarła. Lekarze orzekli, że powodem zgonu był wstrząs popitny. Na takie dictum Zeńcio przestraszył się nie na żarty. Ewentualna kariera muzyczna wywietrzała mu z głowy natychmiast.
          Jak to jest? rozumował. Woda, niby dodaje zdrowia, a odbiera życie? Coś tu się najzwyczajniej nie zgadza. Skonstatowawszy tę prawdę, Zeńcio zaczął bacznie śledzić wiadomości we wszelkich mediach, wyszukując informacji na temat wody. Jak na ironię znajdował zarówno wiele reklam zachęcających do picia najróżnorodniejszych wód mineralnych, stołowych, smakowych, jak i statystyk mówiących o nagłych zgonach spowodowanych nadmiernym przyswajaniem tychże.
          Zeńcio, który już od jakiegoś czasu nosił się z zamiarem przejścia na zdrowy tryb żywienia, miał coraz większy dylemat. Chciał być zdrowy, a jakże, lecz jak tu być zdrowym, gdy w pobliżu czyha kostucha, by upomnieć się o swoje, jeśli tylko sięgnie po życiodajną (według reklam) wodę. Zeńcio popadał w coraz większą rozterkę. Z jednej strony kusiło dostarczanie organizmowi tych wszystkich wymienianych w reklamach minerałów, anionów, kationów, nasyconych (jak to wspaniale brzmi!), nienasyconych (tu odczuwał pewien niedosyt), wapnia, magnezu, potasu i czego tam jeszcze, z drugiej coraz bardziej przerażały go co i raz podawane informacje o zejściu z tego świata ludzi, którzy pili zbyt wiele wody. Ile to jest: zbyt wiele? Zeńcio bał się, że nie rozpozna granicy. Co tu robić biadolił w duchu. Można oczywiście umrzeć zdrowym, tylko po co. Po kiego licha zamartwiać się, bo przecież zdrowy tryb życia wymagał licznych wyrzeczeń, skoro to tylko może przyspieszyć wizytę w zakładzie pogrzebowym. W roli mimowolnego klienta, niestety.
          Szarpany wątpliwościami Zeńcio natrafił kiedyś na reklamę piwa. Piwo jest zdrowe i smaczne, jak zapewniały reklamy, i jeśli go pamięć nie myli w żadnych mediach nie znalazł nigdy najmniejszej choćby wzmianki o tym, że ktoś pożegnał się z tym światem z powodu nadmiaru wypitego piwa. Zeńcio więcej już nie szukał. Doznał wstrząsu, wcale nie popitnego i podjął natychmiastową decyzję. Od tej pory stał się smakoszem piwa, które zresztą też ma wiele smaków i witamin. Tym sposobem zasilił szeregi ludzi zdrowych, a przy okazji dołączył do reprezentantów statystycznych mieszkańców Bździochowej Doliny, którzy nie wylewali za kołnierz.
          Czy można mu się dziwić?

          cdn...

sobota, 16 lipca 2016

120. A propos

              Fakt, że Józiek Wędzidło, który robił karierę w artylerii, znał się na koniach i wiedział, jak się z nimi obchodzić, wcale nie był przypadkowy, ponieważ od zawsze cała jego rodzina z końmi miała do czynienia. A konkretnie, wszyscy przodkowie płci męskiej pracowali, a raczej służyli we dworze hrabiostwa Bździochowskich. A jeszcze konkretniej − w stajniach. Dziadek Jóźka, Eustachy, na przykład, był stajennym. Oporządzał konie, a było ich u hrabiostwa kilkanaście; karmił je, poił, czyścił i doglądał niczym własne dzieci. Wprawdzie wtedy, gdy przydarzyła mu się pewna historia miłosna, dzieci jeszcze nie miał, bo był kawalerem, ale o konie państwa dbał właśnie jak o własne dzieci, których w późniejszym czasie dochrapał się niemałej trzódki. Ale póki co, trwał w kawalerskim stanie i miewał najprzeróżniejsze fantazje. Jeśli chodzi o dochrapywanie się dzieci, brzmi to dość zabawnie, bo raczej takich rzeczy nie dokonuje się w czasie chrapania, no, ale tak to już u Eustachego było, że język nie nadążał za jego wyczynami.
          Historia miłosna, jaka się przydarzyła Eustachemu, zaczęła się od tego, że wpadła mu w oko pokojówka pani hrabiny − dziewczę nad wyraz urodziwe, a przy tym rezolutne. Eustachemu, jeśli chodzi o urodę, też nic nie brakowało, ale na próżno wzdychał do Honoraty, ta bowiem była tak blisko dworu, że zdawało się, iż były to za wysokie progi dla chłopaka z gminu. To zdawanie się wynikało stąd, że Honorata stała się poniekąd powiernicą swej pani. Hrabina, Eleonora z Mamełłów Bździochowska cierpiała na słomiane wdowieństwo, z tej racji, że hrabia często ją zaniedbywał, uczestnicząc w licznych polowaniach, które wręcz uwielbiał. Hrabina więc jakoś musiała sobie radzić z jednostajnie nudnymi dniami, a pokojówka zawsze była pod ręką. Chyba też z nudów jaśnie pani Eleonora postanowiła nauczyć Honoratę czytania i pisania. Hrabia na pewno by tego nie pochwalał, ale ponieważ najczęściej był nieobecny, nic o tej fanaberii (tak by to zapewne nazwał) małżonki nie wiedział. Tak to Honorata, dzięki upodobaniu hrabiego do polowań, nauczyła się czytać i pisać. Była jedyną osobą we wsi z takimi umiejętnościami i wyraźnie z tego względu zadzierała nosa.  Stąd też wzięło się przekonanie Eustachego o zbyt wysokich progach w umizganiu się do panny Honoraty. Wprawdzie, aby podnieść swoją pozycję, rozgłaszał we wsi, że jest u hrabiego masztalerzem, a nie zwykłym stajennym, lecz po tym, jak prawowity masztalerz zdzielił go przez kark szpicrutą, przestał rozgłaszać.
          Młodość ma jednak swoje prawa i za wysokie progi za wysokimi progami, a serce Eustachego zawsze biło mocniej na widok panny Honoraty i Eustachy nic temu zaradzić nie mógł. Ale też i nie chciał. Mimo wszystko postanowił zabiegać o jej względy. Ba, ale jak to uczynić, gdy panna, jakby wyżej postawiona, za prostymi chłopakami się nie oglądała. Wtedy Eustachy wpadł na pomysł, żeby jakoś, zupełnie bez ceregieli zwrócić jej uwagę. Postanowił, że pomaluje jednego z koni na czerwono i przeparaduje na nim pod oknami Honoraty. Wtedy ona wyjdzie przed chatę i zapyta się:
          − Eustachy, dlaczego ty jeździsz na czerwonym koniu?
          A on jej odpowie:
          − A propos, czy nie zechciałabyś się ze mną przespać?
          Pewnego więc dnia uczynił tak, jak postanowił. Przejechał pod oknami Honoraty na koniu pomalowanym na czerwono. Niestety dziewczę nie wyszło z chaty i Eustachy jak niepyszny wrócił do stajni. Jednak postanowił nie dawać za wygraną. Pomyślał: jutro też przejadę pod jej oknami na czerwonym koniu, wtedy ona wyjdzie z chaty i zapyta:
          − Eustachy, dlaczego ty jeździsz na czerwonym koniu?
          A ja jej odpowiem:
          − A propos, czy nie zechciałabyś się ze mną przespać?
          Następnego dnia zgodnie z postanowieniem przejechał pod jej oknami na pomalowanym na czerwono koniu. Ale i tym razem Honorata nie wyszła przed chatę i Eustachy zawiedziony wrócił do stajni. Choć był zdruzgotany dotychczasowym niepowodzeniem w zalotach, postanowił ponowić próbę.
          Tymczasem następnego dnia, wtedy gdy właśnie przygotowywał konia do kolejnej eskapady pod dom Honoraty, dziewczę niespodziewanie wpadło do stajni i zapytało:
          − Eustachy, czy nie zechciałbyś się ze mną przespać? A propos, dlaczego ty jeździsz na koniu pomalowanym na czerwono?
          Ot, i samo życie., bo to właśnie z Honoratą Eustachy, już jako szczęśliwy małżonek, dochrapał się trzódki dzieci.

          cdn…

sobota, 9 lipca 2016

119. Wyścig

          Cztery mandaty na raz za jazdę bez zapiętych pasów bezpieczeństwa, które swego czasu zapłacił Błękitek Strzała, nie były jego jedyną motoryzacyjną przygodą. Jak na amatora w każdej dziedzinie życia przystało, która to cecha wyróżniała go spośród innych mieszkańców Bździochów, miał tych przygód więcej.
          Było onegdaj w zwyczaju, że świeżo upieczony kierowca zanim biegle opanuje jazdę samochodem, musi jeździć z przyklejoną na szybie nalepką z zielonym listkiem. Oznaczała ona, że za kierownicą zasiada zielony kierowca. Błękitek Strzała w zasadzie powinien taki znaczek wozić przez całe życie, bowiem był nie tylko notorycznym zielonym, ale i niedzielnym kierowcą. Na szczęście tak zatwardziałych kierowców-amatorów było niewielu (a może był nim wyłącznie Błękitek Strzała), dzięki czemu motoryzacja w Bździochowej Dolinie miała się dobrze i nic nie zagrażało jej gwałtownemu, acz harmonijnemu rozwojowi. Bo jedynie Błękitek Strzała jakoś nie nadążał.
          Jechał sobie swego czasu Błękitek Strzała przez Bździochy swoim nowiutkim wychuchanym autkiem. Nie spieszył się specjalnie, bo żaden z obowiązków go nie poganiał. Gdy podjeżdżał do skrzyżowania na jednej z ulic, zmieniło się światło z zielonego na pomarańczowe. Chcąc uniknąć gwałtownego − w jego mniemaniu − hamowania, postanowił przemknąć przez skrzyżowanie, zanim zapali się czerwone światło. O ile oczywiście można mówić o przemknięciu przy prędkości 30 kilometrów na godzinę. Podczas tego przemykania zauważył w lusterku wstecznym, że nie on jeden ma taki zamiar. Na zderzaku siedział mu następny kierowca. Błękitek poczuł z nim solidarność, no i konieczność jak najszybszego opuszczenia skrzyżowania, aby nie stwarzać zagrożenia. Przyspieszył więc do całych 35 kilometrów na godzinę. Za skrzyżowaniem Błękitek znów spojrzał w lusterko wsteczne. To co ujrzał, dało mu do myślenia. Najwyraźniej jadący za nim kierowca zamierzał się z nim ścigać, bo cały czas siedział mu na zderzaku. Na takie dictum w Błękitka wstąpił duch sportowej rywalizacji. Nie tylko przyspieszył − i to do zawrotnej dla niego prędkości, o której annały milczą, gdyż skupiony na jeździe Błękitek nie patrzył na licznik; musiała być jednak spora − i z tą prędkością pomykał przez całe Bździochy, dbając o to, aby nie dać się wyprzedzić. W takiej sytuacji nie istniały dla niego znaki drogowe, światła na kolejnych skrzyżowaniach, które pokonywał bez zmrużenia okiem przy czerwonym świetle, i wszelkie inne przepisy. Cały kodeks drogowy poszedł w odstawkę. Błękitek skupiał się wyłącznie na zasadach sportowej walki. Trzeba przyznać, że mu się to udawało znakomicie i przez całą drogę nie dał się prześcignąć rywalowi. W ten sposób obaj kierowcy, zapamiętali w uczciwej konkurencji, wypadli na drogę wylotową z Bździochowej Doliny. Tu jadący z tyłu kierowca znacznie przyspieszył i wyprzedził Błękitka, który nie tylko przyjął ze zrozumieniem fakt, że jego rywal musiał mieć znacznie mocniejsze i szybsze auto, ale też i rozpierała go duma, że przy takiej jego przewadze sprzętowej, konkurent nie dał mu rady.
          Tymczasem konkurent zrównawszy się swoim pojazdem z pojazdem Błękitka wysunął przez okno lizak identyczny do tego, jakiego używają policjanci i pomachał nim, nakazując zjazd na pobocze i zatrzymanie się. A to dowcipniś, pomyślał Błękitek. Żałował, że nie kupił sobie podróbki policyjnego koguta, który widział na targowisku. Zaszpanowałby teraz przed konkurencją. Ale nie pora była na takie dywagacje. Podziękowanie za prawdziwie sportową rywalizację, było wystarczające. Błękitek zjechał więc na pobocze, zatrzymał się, opuścił szybę i oczekiwał gratulacji za walkę fair play, za walkę w prawdziwie sportowym duchu od konkurenta, który już zmierzał w jego kierunku.
          Około pięciu minut trwało wyczytywanie przewinień, jakie popełnił Błękitek podczas tych zawodów. Okazało się, że sportowym rywalem nie był inny amator rajdów samochodowych, tylko milicjant w cywilu. Kiedy Błękitek zsumował sobie wartość wszystkich mandatów, które zostały mu wręczone, to te wcześniejsze, za jazdę bez zapiętych pasów bezpieczeństwa, okazały się całkowitym drobiazgiem.

    cdn...

sobota, 2 lipca 2016

118. Szara Flanela Apolla

          Apollo Przewdzięk miał w sobie tyle wdzięku, co kot napłakał. I nawet nie chodziło o to, że mylił absynt z abstynencją a kompromis z kompromitacją. Apollo Przewdzięk miał po prostu swoje zdanie na temat relacji damsko męskich. Był przekonany, że z takim imieniem, które nadano mu przecież nie przypadkiem, a do tego obfite skrapianie się feromonami wystarczy, aby rozentuzjazmowane tłumy kobiet uganiały się za nim od świtu do nocy, od Bałtyku po Tatry. Póki co, teoria ta nie sprawdzała się nawet w najmniejszym stopniu − ot, choćby w takim, co kot napłakał. A fakt, że nie był do końca chlujny, a nawet był całkiem niechlujny jakoś nie kojarzył mu się z unikaniem go przez kobiety. Do czasu.
          Gdy zobaczył stary film, w którym stada wściekle podnieconych kobiet uganiały się za swoimi idolami muzykami, doznał olśnienia. Uliczne pościgi i dantejskie sceny na widowni tak podkręciły jego wyobraźnię, że doszedł do jedynie słusznego wniosku, iż powinien grać na gitarze. Niezwłocznie zaopatrzył się więc w stosowny sprzęt i ostro ruszył z nauką. Trochę trwało, zanim zdobył sławę, ale opłaciło się. Na zapowiedzianym koncercie w najbardziej raprezentacyjnej hali widowiskowej w Bździochach pojawiły się dzikie tłumy. Ku radości Apolla, głównie kobiet. W tym  miejscu należy dodać, że w innych sprawach, Apollo nic nie zmieniał. Nadal skrapiał się hektolitrami feromonów. Wolał kosztowne luksusowe wody toaletowe, jak choćby Szara Flanela, od zwykłej wody i mydła, co wyniosłoby go znacznie taniej. Ale nie. To by nie było w stylu wyjątkowego przecież Apolla. Po tej dygresji możemy wrócić na salę koncertową, gdzie w szale wykonawczym Apollo Przewdzięk demonstrował solo gitarowe.
          Uczciwie trzeba przyznać − dawał z siebie wszystko. Wyrafinowane pasaże, podczas których struny rozgrzewały się niemal do czerwoności, sprawiły, że wirtuoz tak się w tym zapamiętał, że zupełnie przestał zwracać uwagę na publiczność. Pot obficie spływał mu z czoła, zalewając oczy. Apollo w ułamku sekundy, aby nie wypaść z rytmu, ocierał twarz rękawem i dalej przebierał palcami po grocie, dobywając z instrumentu najznakomitsze pod względem kunsztu kawałki. Zalewający oczy pot sprawił, że oczy zaczęły go szczypać. Dalsze ich przecieranie sprawiało, że szczypały coraz mocniej. Ale czy dla artysty w transie może to być przeszkodą? Skądże! Apollo zacisnął powieki i ciągnął dalej solówkę. Czyż na takim poziomie trzeba jeszcze przyglądać się, co robią ręce? Skądże! On to znał na pamięć. Rozżarzał więc dalej struny i publiczność. Tak dobrnął do końca utworu. Ostatni raz wytarł koszmarnie piekące oczy i rozejrzał się po sali, łakomy na aplauz.
          Ale gdy przebrzmiało echo ostatnich dźwięków, zapanowała idealna cisza. Apollo z niedowierzaniem rozejrzał się po widowni. Na sali nie było żywej duszy. Tylko on stał na scenie − niebotycznie zdumiony, bezradny, z bezwiednie cieknącymi łzami.
          Po dłuższej chwili podbiegł do niego ochroniarz z przytknietą do twarzy chustką i ryknął:
          − Niech pan ucieka, bo się pan zapłaczesz na śmierć. Jakiś wariat wpuścił na salę gaz łzawiący i wszyscy uciekli.
          Apollo do dziś nie ma pojęcia, czy był to tylko czyjść głupi wybryk, czy też może odwet którejś z niewłaściwie adorowanych przez niego pań.


          cdn...