sobota, 29 października 2016

135. Analogowy emulator psa

           Było ich pięciu. Jak braci Li. Wszyscy mieszkali w Bździochach, chociaż się nie znali, a nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Każdy był muzykalny do – można by rzec – najdrobniejszej struny głosowej. To, że akurat wykorzystanie strun głosowych do śpiewania wychodziło im średnio, niewiele zmienia. W końcu istniały na świecie kapele, które nie korzystały z wokalu przy muzykowaniu i jakoś sobie radziły. Takie The Shadows, na przykład. Chłopaki grali bez śpiewania, a przecież odnieśli światowy sukces i na stełe weszli do Panteonu muzyki rozrywkowej. Więc naszych pięciu muzyków też się wokalem, a raczej jego brakiem nie przejmowało i grało w najlepsze. Każdy był przesiąknięty muzyką do szpiku kości i każdy był wirtuozem swojego instrumentu. Na razie solo.
            Zdarzyło się jednak, że los zetknął ich ze sobą. A jak zetknął, to już nie odetknął. Na takie dictum, na tak jasno przedstawione stanowisko losu, z którym trudno byłoby się spierać, a jeszcze trudniej mu się przeciwstawiać, postanowili – co nie dziwi – założyć zespół. Dziadek najstarszego z nich dzierżawił klimatyczny garaż na przedwsiu Bździochów. Była to przeszklona szopa – pozostałość po wspaniałej niegdyś oranżerii należącej do hrabiostwa Bździochowskich, tymczasem podupadłej, zawalonej najprzeróżniejszymi niepotrzebnymi już gratami, za sprawą postępu technicznemgo i wszelkiego innego wypchniętymi na śmietnik historii. I to miejsce upodobali sobie muzycy. Tam zaczęli się spotykać, by wspólnie komponować melodie, z których błyskawicznie rodziły się pełnokrwiste przeboje. Zespołowe muzykowanie udawało im się znakomicie. Każdy z nich wyspecjalizował się w operowaniu dźwiękami w swojej tonacji i w sumie wychodziło im to tak doskonale, że tylko doświadczone ucho mogłoby przyjąć, iż to gra pięcioosobowy zespół, a nie cała orkiestra symfoniczna.
           Lecz mimo perfekcji, z jaką tworzyli i wykonywali swoje dzieła, nie przekładało się to na sukces. Ze swoją muzyką nie mogli się przebić i wypłynąć na szersze wody. Ki diabeł wodę mąci, zastanawiali się jeden przez drugiego, co nic nie zmieniało. Szersze wody nadal pozostawały niedostępne. Studio nagrań imienia Janka Muzykanta, najlepsze we wsi, systematycznie i z uporem odrzucało materiał w ich wykonaniu, twierdząc, że to nie to. Jeśli ich muzyka była znana, to tylko w okolicach garażu, skąd się wydobywała mimo zamkniętych drzwi.
           Pewnego dnia najmłodszy z nich przyszedł z psem. Po prostu w domu postawino mu warunek: Albo idziesz z psem, albo nigdzie nie idziesz. Cóż było robić, zabrał psa ze sobą. Efekt był taki, że oni grali, a pies wył. Choć starał się zasłaniać łapami uszy, decybele wdzierały się w nie bezpardonowo, więc pies wył. Potwornie i bez opamiętania. Zapamiętani zaś w swym żywiole muzycy nie zwracali na wycie uwagi.
           I tu nastąpiła rzecz dziwna. Nagle wszystko się zmieniło. Studio samo przysłało prośbę o materiał, ba, zaprosiło ich na sesję nagraniową. Pierwsza płyta zrobiła furorę. Dzięki temu zespół, który mianował się zwyczajnie Kwintetem, z dnia na dzień stał się nieprawdopodobnie popularny. Wszyscy chcieli ich słuchać. Wszyscy, od dyrektorów i prezesów, poprzez gospodynie domowe, do osesków w kołyskach nucili ich melodie. Naturalną koleją rzeczy było, że zaczęli wypuszczać na rynek płytę za płytą, za które posypał się deszcz nagród. Radio Bździochy nadawało ich utwory non stop, telewizja kręciła i pokazywała klipy zamiast reklam. Sami muzycy byli zaskoczeni takim sukcesem. Analizowali swoje utwory, porównując obecne z wcześniejszymi i nie mogli się nadziwić takiej metamorfozie. Przecież nie zmienili ani stylu, ani niczego innego. Brzmienie ich zespołu było takie jak poprzednio. Że było rozpoznawalne, nie dziwota, każdy zespół ma swoje charakterystyczne brzmienie. Co więc się stało, że tak nagle nastąpił wybuch ich popularności, który zresztą wcale ich nie martwił. Wszak od tej pory wszystkie sceny świata stały przed nimi otworem. A dziewczyny szalały.
           Siedzieli sobie kiedyś wszyscy w klimatycznym garażu dziadka, popijając piwko po udanej kolejnej sesji nagraniowej i wsłuchiwali się jeszcze raz w dźwięki, którym zawdzięczali zwrot w karierze, a ściślej – jej gwałtowny początek. I nagle przyszło olśnienie. Podkręcili siłę głosu i wtedy wszystko stało się jasne. Wycie psa, nagrane w tle, układało się wspaniale w linię melodyczną. Co więcej, gdy jeszcze uważniej wsłuchali się w psie dźwięki, mieli wrażenie, że słyszą całkiem wyraźnie tekst, dzięki czemu melodia zamieniła się w kompletną piosenkę. Ku ich jeszcze większemu zdumieniu, kolejne utwory były kolejnymi kompletnymi piosenkami, z nowymi tekstami. Wtedy uświadomili sobie, że na wszystkie nagrania przychodzili z psem. Byli przekonani, że operator w studiu wykasuje z materiału jego wycie. Tymczasem to właśnie na niego była zwrócona cała jego uwaga. Właśnie udział psa w nagraniu był najistotniejszy, a muzycy stanowili dla niego tło. Przypomnieli też sobie pierwszy telefon ze studia, który bardzo ich zdziwił, ale w zaskoczeniu puścili mimo uszu uwagę, że szalenie interesujące jest zastosowanie przez nich w nagraniach analogowego emulatora psa.
           Od tej pory już świadomie angażowali czworonoga w nagraniach, a nawet zmienili nazwę z Kwintetu na Sekstet. Nazwa ta była adekwatna także z innego powodu, lecz nie pora tu ni miejsce na rozwijanie tego wątku.
           Na zakończenie tej historii można by jeszcze dodać pewne uzupełnienie. Być może nie jest ono istotne, lecz niejako z dziennikarskiego obowiązku wypada o tym wspomnieć. Otóż ci wszyscy muzycy grali wyłącznie na perkusji.

           cdn…

sobota, 22 października 2016

134. Nostalgiczne wspomnienie

          Młody żonkoś i jeszcze młodszy ojciec, niejaki Gulgul Pifko miał przyjaciela, równie młodego żonkosia i ojca, Nieprzestaja Naderłyka. Owych panów cechowała, co się zdarza, niechęć do spacerów ze swymi kilkumiesięcznymi pociechami. Zwykle ich małżonki nieźle musiały się utrudzić, zanim udało im się wyekspediować swoich małżonków na popołudniowe wyjście z wózkiem, by móc wreszcie zająć się domem.
          I oto pewnego razu zdarzył się cud. Pifko z Naderłykiem, którzy z wielką niechęcią opuścili swe mieszkania, przykuci − można by rzec − do wózków dziecięcych, zabawili na spacerze dłużej niż zwykle. Co więcej, ku zdumieniu swoich połowic od tego dnia zaczęli z przyjemnością odbywać codzienne spacery z maleństwami, nachalnie wręcz się o nie dopominając. Ta niebywała metamorfoza wielce cieszyła panie i dużo czasu upłynęło, zanim w swej euforii odkryły, co się za tym kryje.
          Było lato, epoka Gierka w fazie schyłkowej, czyli tzw. późny Gierek, na stacji kolejowej Bździochy Zachodnie zatrzymywały się tylko dwa pociągi dziennie. Pociągi to bardzo szumne określenie, bo były to zaledwie dwa niewielkie wagony, zwane teksasami, ciągnięte przez niedużą lokomotywę parową. Wysiadało z nich lub wsiadało zaledwie kilka osób dojeżdżających do pracy, które trudno byłoby nazwać podróżnymi. Sama stacja, a właściwie stacyjka, był to dość typowy budynek, łatwy do rozpoznania głównie po tym, że miał wymalowaną na ścianie nazwę i znajdował się w pobliżu torów.
    Lecz ta stacyjka miała swój szczególny klimat. Coś z Hemingwaya, coś z Choromańskiego. Bo tam, prócz chwilami tylko czynnej kasy biletowej i zawsze pustej poczekalni, znajdował się bufet. Nie wiadomo kto i kiedy z niego korzystał, skoro mało kto tam zaglądał, lecz zawsze były tam świeże kanapki i parę innych drobiazgów do konsumpcji. Było też jeszcze coś, co wyróżniało ten bar od innych. Otóż zawsze można się było tam napić chłodnego kuflowego piwa. Bufetowa, niezwykle miła i uprzejma pani około pięćdziesiątki, obsługiwała nielicznych gości po królewsku.
          Pewnego dnia snując się po Bździochach, każdy ze swą pociechą w wózku, trafili tam Pifko z Naderłykiem. Ten odludny zakątek z miejsca ich zauroczył. A jeśli dodać, że obaj panowie byli zagorzałymi fanami jasnego pełnego kuflowego, zauroczenie ich nie miało końca. No bo jakże można by nie docenić tak wspaniałego zakątka.
    Wziąwszy sobie po kufelku, Gulgul z Nieprzestajem wyszli na peron, usiedli na ławeczce i oddali się swemu ulubionemu zajęciu sączenia piwa. Znów trzeba by tu wnieść pewne sprostowanie. Peron, na który wyszli panowie, jeden z dwóch na stacji, nie miał nic z wyglądu peronów będących wizytówką dworca Bździochy Główne, pełnych przepychu i światowości. Była to zwykła uklepana ziemia z domieszką żwiru, tu i ówdzie, w miejscach omijanych przez buty podróżnych porośnięta niewysoką trawą. Tuż za torami znajdował się rów, ten z kolei porośnięty wysoka trawą, a za nim, za biegnącą wzdłuż torów polną drogą rozciągał się niebywale piękny widok na rozległe łąki i pola, ciągnące się aż po horyzont. Przyjaciele poddali się urokowi tego miejsca natychmiast i bez oporów. Pociągając z kufli chłodny, najcudowniejszy z płynów, rozmawiali, dyskutowali, czasem spierali się, czytali prasę lub książki. Maleństwa w wózkach spały, bo świeżego powietrza sprzyjającego snu miały pod dostatkiem. Czas płynął leniwie, dlatego najczęściej opróżnione ze swej wspaniałej zawartości kufle uprzejma pani bufetowa wymieniała na pełne. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi, zmieniając swą barwę od żółci, poprzez pomarańcz, ognistą czerwień, a później amarant, aż do głębokiej purpury. Głośno grały świerszcze. Nad łąkami podnosiły się mgły, na stację wtaczał się powoli ostatni pociąg. Chwilę jeszcze trwało zanim pociąg odjechał, a pasażerowie opuścili peron, na który powróciła cisza i absolutne piękno widoku poza nim. Ognista tarcza słońca niknęła w oddali. Miało się wrażenie, że ktoś gasi światło. Wtedy zza drzwi stacyjnych wychylała się  pani bufetowa i jakby nieśmiałym głosem informowała, że chciałaby już zamknąć bar. Panowie, szczęśliwi, nasyceni i spełnieni jako ojcowie wracali do domów, w objęcia zachwyconych małżonek.
          A potem przyszły dwa ciosy, które wszystko zmieniły. Najpierw wprowadzono zakaz sprzedaży piwa na stacjach, później zamknięto stację Bździochy Zachodnie ze względu na małą frekwencję. Można by w tym miejscu zapytać za poetą: I komu to przeszkadzało? Jedyną pociechą pozostaje fakt, że dzieci − dzięki dotychczasowym codziennym długim spacerom − chowały się zdrowo.

          cdn…

sobota, 15 października 2016

133. Epidemia ciąż na Osiedlu Bocianim

          Dziwne zdarzenia miały miejsce w Bździochach od pewnego czasu. Układały się one w pewien logiczny, zdawałoby się, ciąg, którego jednak nikt nie potrafił wytłumaczyć. Otóż na jednym z osiedli kobiety zaczęły nagminnie zachodzić w ciążę. Ponieważ zakrawało to na epidemię, należało się zjawisku przyjrzeć, a być może i zainterweniować, bowiem wyglądało to tak, jakby zapanowała jakaś zaraza. Jakby w osiedlu zawiało morowym powietrzem. Ba, ale jak można mówić o morowym powietrzu, od którego wszak ludzie umierają, a tymczasem przecież miało Bździochom przybyć obywateli. Sprawą zajęły się odpowiednie służby. Indagowani przez funkcjonariuszy mężowie kobiet, którym się to przytrafiło, jak jeden mąż twierdzili, iż nie oni są sprawcami przypadłości swych małżonek. Zabiegani i zapracowani ani myśleli o małżeńskich figlach, a już wykrzesanie na nie sił było ponad ich siły. Mało komfortowo czuli się w roli tak zwanych rogaczy, co nietrudno zrozumieć. Podtrzymywała ich na duchu nadzieja, że ta niby epidemia spowodowana była jakąś niewiadomą, nierozpoznaną jeszcze zewnętrzną przyczyną, która po wyjaśnieniu zdejmie z nich odium rogalstwa. Wszyscy oni żywili irracjonalną nadzieję, że nie ma to związku z niewiernością ich żon.
          Tymczasem tego, co udało się ustalić, było niewiele. Jedynie po terminach przewidywanych porodów można było domniemywać, gdzie się cała sprawa zaczęła. Sprawa, którą można już było nazwać aferą. Wszystko wskazywało na to, że miejscem tym był dom Szczeżuja Ciaptuły, co − sądząc po nazwisku i przydarzających mu się życiowych historiach − nie było szczególnie zaskakujące. A więc u Ciaptuły miało miejsce epicentrum epidemii (tak zapisano w protokole), a później już, niejako siłą rozpędu, dom po domu, zaczęły się objawiać kolejne ciąże. Ciężarne panie przepytywane na tę okoliczność solidarnie milczały. Co najwyżej wzruszały ramionami. O Ciaptułowej żonie, Beladonnie, było wiadomo, że to plotkarka jakich mało. To jednak jeszcze nic nie tłumaczyło, bo czyż taką słowną drogą może być przenoszona ciąża z kobiety na kobietę. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy byli skłonni w to uwierzyć, by jak najszybciej zakończyć dochodzenie. Przewodniczący powołanej do wyjaśnienia tego przypadku komisji, z racji ważności sprawy był to sam sołtys Miętoś, był jednak bardziej dociekliwy i doprowadził rzecz całą do finału. Choć pomógł mu w tym przypadek.
          Do rozwikłania zagadki przyczynił się ciąg zdarzeń, jaki został wywołany pewną sytuacją w tramwaju. Ciaptuła podążał jak zwykle do pracy, gdy jeden z pasażerów zanim wysiadł na przystanku, szepnął mu do ucha:
          − Rogacz.
          Nietrudno zgadnąć, że Ciaptuła miał cały dzień do bani. Ten wredny szept tak mu się wrył w ucho, że bez przerwy go prześladował. Ale wreszcie dzień pracy się skończył i Ciaptuła wróciwszy do domu, opowiedział żonie o tym, co mu się przytrafiło w tramwaju. Beladonna uspokoiła go, twierdząc, że to musiał być tylko czyjś głupi żart. Jednak następnego dnia ten sam człowiek zanim wysiadł z tramwaju znowu szepnął Ciaptule do ucha:
          − Rogacz. − Po czym dodał: − I skarżypyta.
          Ciaptule dało to do myślenia. Postanowił ponownie przepytać żonę w tej sprawie. Ale tym razem, choć był flegmatykiem, nie zamierzał czekać do końca dnia pracy. Czym prędzej wrócił do domu. Tam zastał żonę z wypiętym tyłkiem, zmywającą na kolanach podłogę. Takiemu widokowi nie mógł się oprzeć, więc zanim się odezwał, klepnął połowicę w pośladek. Żona tymczasem, nie przerywając pracy i nie odwracając się, powiedziała rozradowanym głosem:
          − Ooo! Pan listonosz dzisiaj tak szybko?
          Potem już sprawy potoczyły się lawinowo. Przedstawiając rzecz całą sądowi, Ciaptułowa zeznała:
          − Bo to, wysoki sądzie było tak. Myłam podłogę na kolanach, a że kieckę miałam długą, to ją podwinęłam aż do pasa, co by mi się nie majtała po mokrym. Nagle poczułam, że się ktoś do mnie dobiera. Myślałam, że to Szczeżuj, mój mąż, więc nie protestowałam, bo on tak różnie lubi. A to na zlewozmywaku, a to…
          − Mniejsza o szczegóły − przerwał jej sędzia. − Proszę dalej, do rzeczy.
          − No więc, proszę wysokiego sądu, dalej to było tak. W końcu poznałam, że to nie mąż, tylko listonosz, no ale on już mnie tego tam, to jak się miałam bronić.
          − Ale przecież mogła pani uciekać do przodu − rzeczowo uprzytomnił Ciaptułowej sędzia.
          − Gdzie?! − niemal krzyknęła oburzona Ciaptułowa. − Na umyte?!
          W ten sposób wydało się, że sprawcą owej ciążowej epidemii jest listonosz.
Rzecz częsta, trywialna, nadająca się do dowcipów. Rzecz niemająca nic wspólnego z planowym zwiększeniem populacji Bździochów, lokalnym patriotyzmem, ani tym bardziej połakomieniem się na jakieś dodatki typu pięćset plus.
          To, co się później działo w mieszkaniach dotkniętych epidemią, kryją mury owych mieszkań. Dość, że w rodzinach, w których nie było rozwodów, oczekiwano przylotu bociana. Od tej pory osiedle w Bździochach, na którym nastąpiły opisane wyżej wypadki, powszechnie zaczęto nazywać Osiedlem Bocianim.

          cdn…

sobota, 8 października 2016

132. Klasowy high life.

          Zanim w jednej ławce z Trycjanem Paszkwilką zasiadł Zaskurniak, późniejszy prezes Przedsiębiorstwa Zgrubnego Dokręcania Śrub i właściciel pięciu mercedesów, ławę z nim dzielił Bachus Winnicjas, Grek z pochodzenia. Paszkwilko − podam gwoli przypomnienia − wraz z Piusem hrabią Bździochowskim i Grzechosławem Pyszczozorem, lektorem języków paraorientalnych na uniwersytecie bździochowskim stworzyli później słynny triumwirat, w którym z lubością oddawali się swemu wspólnemu hobby niewylewania za kołnierz. Jest niemal pewne, że gdyby Bachus Winnicjas nie powrócił na stałe do Grecji, dołączyłby do owego triumwiratu, który wtedy − siłą rzeczy − stałby się kwartetem, czy też duoduetem, co na jedno wychodzi. Przynajmniej z pozoru. Do przyłączenia do tego zacnego grona upoważniałyby go, poza wszystkim innym, jego personalia.
          Ale póki co Paszkwilko z Winnicjasem siedzieli w jednej ławce, rozpierał ich szampański humor i zwariowane pomysły. Pomysły, co spod czachy wyprysły, jak zwykł był mawiać ojciec Bachusa, nie raz odwiedzający szkołę syna z tych właśnie powodów. Nie trzeba dodawać, że nie z własnej woli to czynił.  Trudno też byłoby orzec, który z nich − Paszkwilko czy Winnicjas wiódł prym w wymyślaniu facecji. Ale miejsce w rankingu nie jest tutaj takie istotne, zwłaszcza, że koledzy wspólnoławkowcy fenomenalnie wręcz wypadali w duecie. Oczywiście słowa zachwytu były wypowiadane wyłącznie przez ich rówieśników; grono nauczycielskie tego entuzjazmu nie podzielało.
          Nadszedł taki dzień, w którym Trycjan z Bachusem nudzili się wybitnie. Materiał zapodawany przez nauczyciela na lekcji był wybitnie nudny, wręcz nie do przyswojenia. I wtedy nudzącego się jak mops Trycjana dogoniła fenomenalna myśl. Na jej zew wyjął z teczki kanapkę i spokojnie zanurzył się w konsumpcji. Na takie dictum następnego dnia Bachus wyjął chusteczkę do nosa, wtedy jeszcze dość świeżą, strzepnął, rozłożył na ławce i na niej poukładał swoje wiktuały. I z nie mniej stoickim spokojem co Trycjan rozpoczął śniadaniowy szoł. Trycjan ledwie spojrzał na Bachusa, natychmiast dogoniła go następna myśl, po której następnego dnia wyjął z kieszeni dwie chusteczki, wtedy jeszcze dość… itd. Na jednej położył kanapkę, a drugą wsunął sobie za kołnierzyk koszuli pod brodą, jak to czyni arystokracja lub goście najwykwintniejszych lokali. Bachus oczywiście nie zamierzał pozostać w tyle z pomysłami i następnego dnia prócz dwóch chusteczek, wtedy jeszcze… itd, z których na jednej rozłożył kanapkę, druga wsunął sobie za kołnierzyk pod brodą, to jeszcze postawił sobie na ławce szklankę z herbatą. Czegoś takiego Trycjan nie mógł odpuścić, więc następnego dnia, prócz tego wszystkiego co dotychczas, przyniósł termos z herbatą i co chwilę sobie dolewał do szklanki. Co więcej, z pełną kurtuazją częstował herbatą Bachusa.
          I tak trwały zmagania między nimi ku uciesze całej klasy, która przyglądała się tej eskalacji kultury konsumpcyjnej z zaciekawieniem, i ku całkowitej niewiedzy w tej materii nauczycielstwa. Z czasem pojawiły się jeszcze sztućce i talerze oraz inne akcesoria z zakresu kulinariów. Zapewne ten festiwal gastronomicznych pomysłów trwałby dalej, lecz ukrócił go ostatni dzwonek szkolny przed wakacjami. Po wakacjach zaś koledzy już nie powrócili do tej jakże szlachetnej rywalizacji, gdyż zostali rozsadzeni, a z Trycjanem Paszkwilką zasiadł na jeden rok niejaki Zaskurniak.
          Obecnej młodzieży, gdyby zechciała pójść w ślady naszych bohaterów, podpowiem, że dziś możliwości są szersze i można by jeszcze przez telefon komórkowy zamówić pizzę, przywożoną przez kuriera, z sosem czosnkowym i butelką coli.

    cdn…

sobota, 1 października 2016

131. Akademickie sporty ekstremalne

          Studenci zamieszkujący w jednym pokoju z Wygibautasem Książkiewicziusem i Łyskiem Kudełko zasadniczo preferowali zdrowy tryb życia. Hołdowali wyniesionym z domu zasadom właściwego odżywiania się, zażywania ruchu itp. Inną rzeczą jest, że w ich wykonaniu wyglądało to dość szczególnie i nie pokrywało się z wyobrażeniami o tych sprawach ich rodzin. Ale gdyby ktoś się zapytał, czy przestrzegają wspomnianych wyżej zasad, z czystym sumieniem mogliby odpowiedzieć, że tak. Czy spożywali zupy? Oczywiście, tak. Zwłaszcza jedną i to w dużych ilościach. Mowa tu o tak zwanej zupie chmielowej, czyli piwie w czystej postaci. Czy zażywali ruchu? Oczywiście, tak. Ulubioną ich zabawą była Igra w tigra. Ale lubili też grać na przykład w lotki. Tyle że tak niewinna zabawa okazała się być sportem ekstremalnym.
          Zdarzyło się to pod nieobecność Książkiewicziusa. Koledzy poczuli chęć rozerwania się, a najlepiej do tego nadawała się gra w lotki. Bo to ani wychodzić nie trzeba, ani kłopotać się, gdzie postawić szklanki z piwem. Jedynym problemem, jaki się wyłonił, było zorganizowanie tarczy. Ale od czegóż student ma głowę. Wykorzystano do tego celu materac z łóżka Wygibautasa, który postawiono pod ścianą. Od spodu wciśnięto długi gwóźdź, tak że wystawał z drugiej strony materaca. Na gwoździu zaś powieszono własnoręcznie wykonaną tarczę. Zabawa była świetna, lecz skończyła się gwałtownie, wraz z gwałtownie wyczerpanym zapasem piwa. Materac wrócił na łóżko właściciela, czyli Wygibautasa, a koledzy udali się do baru na zupę. Nie trzeba dodawać, jaką.
          Wieczorem, gdy wszyscy już utonęli w objęciach Morfeusza, wrócił Książkiewiczius. Efektowną woltą wskoczył do łóżka i jeszcze efektowniejszą woltą zeń wyskoczył. Wydał przy tym dźwięk, który na pewno nie był kwileniem kolibra. Można by go raczej zakwalifikować do ryku zarzynanego bawołu. Nic dziwnego, każdy by tak postąpił, gdyby mu się w tyłek niespodziewanie wbił gwóźdź. Wszyscy koledzy tak jak spali, raptem przypomnieli sobie o bardzo ważnych sprawach, które koniecznie od ręki musieli załatwić. I już ich nie było.
          Rana z czasem się zagoiła. Zwłaszcza że terapia była wspomagana dużą ilością zupy chmielowej, szczodrze serwowanej i fundowanej przez kolegów.
          W taki oto sposób gra w lotki została zakwalifikowana do sportów ekstremalnych.

    cdn…