Dziwne zdarzenia miały miejsce w Bździochach od pewnego czasu. Układały się one w pewien logiczny, zdawałoby się, ciąg, którego jednak nikt nie potrafił wytłumaczyć. Otóż na jednym z osiedli kobiety zaczęły nagminnie zachodzić w ciążę. Ponieważ zakrawało to na epidemię, należało się zjawisku przyjrzeć, a być może i zainterweniować, bowiem wyglądało to tak, jakby zapanowała jakaś zaraza. Jakby w osiedlu zawiało morowym powietrzem. Ba, ale jak można mówić o morowym powietrzu, od którego wszak ludzie umierają, a tymczasem przecież miało Bździochom przybyć obywateli. Sprawą zajęły się odpowiednie służby. Indagowani przez funkcjonariuszy mężowie kobiet, którym się to przytrafiło, jak jeden mąż twierdzili, iż nie oni są sprawcami przypadłości swych małżonek. Zabiegani i zapracowani ani myśleli o małżeńskich figlach, a już wykrzesanie na nie sił było ponad ich siły. Mało komfortowo czuli się w roli tak zwanych rogaczy, co nietrudno zrozumieć. Podtrzymywała ich na duchu nadzieja, że ta niby epidemia spowodowana była jakąś niewiadomą, nierozpoznaną jeszcze zewnętrzną przyczyną, która po wyjaśnieniu zdejmie z nich odium rogalstwa. Wszyscy oni żywili irracjonalną nadzieję, że nie ma to związku z niewiernością ich żon.
Tymczasem tego, co udało się ustalić, było niewiele. Jedynie po terminach przewidywanych porodów można było domniemywać, gdzie się cała sprawa zaczęła. Sprawa, którą można już było nazwać aferą. Wszystko wskazywało na to, że miejscem tym był dom Szczeżuja Ciaptuły, co − sądząc po nazwisku i przydarzających mu się życiowych historiach − nie było szczególnie zaskakujące. A więc u Ciaptuły miało miejsce epicentrum epidemii (tak zapisano w protokole), a później już, niejako siłą rozpędu, dom po domu, zaczęły się objawiać kolejne ciąże. Ciężarne panie przepytywane na tę okoliczność solidarnie milczały. Co najwyżej wzruszały ramionami. O Ciaptułowej żonie, Beladonnie, było wiadomo, że to plotkarka jakich mało. To jednak jeszcze nic nie tłumaczyło, bo czyż taką słowną drogą może być przenoszona ciąża z kobiety na kobietę. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy byli skłonni w to uwierzyć, by jak najszybciej zakończyć dochodzenie. Przewodniczący powołanej do wyjaśnienia tego przypadku komisji, z racji ważności sprawy był to sam sołtys Miętoś, był jednak bardziej dociekliwy i doprowadził rzecz całą do finału. Choć pomógł mu w tym przypadek.
Do rozwikłania zagadki przyczynił się ciąg zdarzeń, jaki został wywołany pewną sytuacją w tramwaju. Ciaptuła podążał jak zwykle do pracy, gdy jeden z pasażerów zanim wysiadł na przystanku, szepnął mu do ucha:
− Rogacz.
Nietrudno zgadnąć, że Ciaptuła miał cały dzień do bani. Ten wredny szept tak mu się wrył w ucho, że bez przerwy go prześladował. Ale wreszcie dzień pracy się skończył i Ciaptuła wróciwszy do domu, opowiedział żonie o tym, co mu się przytrafiło w tramwaju. Beladonna uspokoiła go, twierdząc, że to musiał być tylko czyjś głupi żart. Jednak następnego dnia ten sam człowiek zanim wysiadł z tramwaju znowu szepnął Ciaptule do ucha:
− Rogacz. − Po czym dodał: − I skarżypyta.
Ciaptule dało to do myślenia. Postanowił ponownie przepytać żonę w tej sprawie. Ale tym razem, choć był flegmatykiem, nie zamierzał czekać do końca dnia pracy. Czym prędzej wrócił do domu. Tam zastał żonę z wypiętym tyłkiem, zmywającą na kolanach podłogę. Takiemu widokowi nie mógł się oprzeć, więc zanim się odezwał, klepnął połowicę w pośladek. Żona tymczasem, nie przerywając pracy i nie odwracając się, powiedziała rozradowanym głosem:
− Ooo! Pan listonosz dzisiaj tak szybko?
Potem już sprawy potoczyły się lawinowo. Przedstawiając rzecz całą sądowi, Ciaptułowa zeznała:
− Bo to, wysoki sądzie było tak. Myłam podłogę na kolanach, a że kieckę miałam długą, to ją podwinęłam aż do pasa, co by mi się nie majtała po mokrym. Nagle poczułam, że się ktoś do mnie dobiera. Myślałam, że to Szczeżuj, mój mąż, więc nie protestowałam, bo on tak różnie lubi. A to na zlewozmywaku, a to…
− Mniejsza o szczegóły − przerwał jej sędzia. − Proszę dalej, do rzeczy.
− No więc, proszę wysokiego sądu, dalej to było tak. W końcu poznałam, że to nie mąż, tylko listonosz, no ale on już mnie tego tam, to jak się miałam bronić.
− Ale przecież mogła pani uciekać do przodu − rzeczowo uprzytomnił Ciaptułowej sędzia.
− Gdzie?! − niemal krzyknęła oburzona Ciaptułowa. − Na umyte?!
W ten sposób wydało się, że sprawcą owej ciążowej epidemii jest listonosz. Rzecz częsta, trywialna, nadająca się do dowcipów. Rzecz niemająca nic wspólnego z planowym zwiększeniem populacji Bździochów, lokalnym patriotyzmem, ani tym bardziej połakomieniem się na jakieś dodatki typu pięćset plus.
To, co się później działo w mieszkaniach dotkniętych epidemią, kryją mury owych mieszkań. Dość, że w rodzinach, w których nie było rozwodów, oczekiwano przylotu bociana. Od tej pory osiedle w Bździochach, na którym nastąpiły opisane wyżej wypadki, powszechnie zaczęto nazywać Osiedlem Bocianim.
cdn…
Tymczasem tego, co udało się ustalić, było niewiele. Jedynie po terminach przewidywanych porodów można było domniemywać, gdzie się cała sprawa zaczęła. Sprawa, którą można już było nazwać aferą. Wszystko wskazywało na to, że miejscem tym był dom Szczeżuja Ciaptuły, co − sądząc po nazwisku i przydarzających mu się życiowych historiach − nie było szczególnie zaskakujące. A więc u Ciaptuły miało miejsce epicentrum epidemii (tak zapisano w protokole), a później już, niejako siłą rozpędu, dom po domu, zaczęły się objawiać kolejne ciąże. Ciężarne panie przepytywane na tę okoliczność solidarnie milczały. Co najwyżej wzruszały ramionami. O Ciaptułowej żonie, Beladonnie, było wiadomo, że to plotkarka jakich mało. To jednak jeszcze nic nie tłumaczyło, bo czyż taką słowną drogą może być przenoszona ciąża z kobiety na kobietę. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy byli skłonni w to uwierzyć, by jak najszybciej zakończyć dochodzenie. Przewodniczący powołanej do wyjaśnienia tego przypadku komisji, z racji ważności sprawy był to sam sołtys Miętoś, był jednak bardziej dociekliwy i doprowadził rzecz całą do finału. Choć pomógł mu w tym przypadek.
Do rozwikłania zagadki przyczynił się ciąg zdarzeń, jaki został wywołany pewną sytuacją w tramwaju. Ciaptuła podążał jak zwykle do pracy, gdy jeden z pasażerów zanim wysiadł na przystanku, szepnął mu do ucha:
− Rogacz.
Nietrudno zgadnąć, że Ciaptuła miał cały dzień do bani. Ten wredny szept tak mu się wrył w ucho, że bez przerwy go prześladował. Ale wreszcie dzień pracy się skończył i Ciaptuła wróciwszy do domu, opowiedział żonie o tym, co mu się przytrafiło w tramwaju. Beladonna uspokoiła go, twierdząc, że to musiał być tylko czyjś głupi żart. Jednak następnego dnia ten sam człowiek zanim wysiadł z tramwaju znowu szepnął Ciaptule do ucha:
− Rogacz. − Po czym dodał: − I skarżypyta.
Ciaptule dało to do myślenia. Postanowił ponownie przepytać żonę w tej sprawie. Ale tym razem, choć był flegmatykiem, nie zamierzał czekać do końca dnia pracy. Czym prędzej wrócił do domu. Tam zastał żonę z wypiętym tyłkiem, zmywającą na kolanach podłogę. Takiemu widokowi nie mógł się oprzeć, więc zanim się odezwał, klepnął połowicę w pośladek. Żona tymczasem, nie przerywając pracy i nie odwracając się, powiedziała rozradowanym głosem:
− Ooo! Pan listonosz dzisiaj tak szybko?
Potem już sprawy potoczyły się lawinowo. Przedstawiając rzecz całą sądowi, Ciaptułowa zeznała:
− Bo to, wysoki sądzie było tak. Myłam podłogę na kolanach, a że kieckę miałam długą, to ją podwinęłam aż do pasa, co by mi się nie majtała po mokrym. Nagle poczułam, że się ktoś do mnie dobiera. Myślałam, że to Szczeżuj, mój mąż, więc nie protestowałam, bo on tak różnie lubi. A to na zlewozmywaku, a to…
− Mniejsza o szczegóły − przerwał jej sędzia. − Proszę dalej, do rzeczy.
− No więc, proszę wysokiego sądu, dalej to było tak. W końcu poznałam, że to nie mąż, tylko listonosz, no ale on już mnie tego tam, to jak się miałam bronić.
− Ale przecież mogła pani uciekać do przodu − rzeczowo uprzytomnił Ciaptułowej sędzia.
− Gdzie?! − niemal krzyknęła oburzona Ciaptułowa. − Na umyte?!
W ten sposób wydało się, że sprawcą owej ciążowej epidemii jest listonosz. Rzecz częsta, trywialna, nadająca się do dowcipów. Rzecz niemająca nic wspólnego z planowym zwiększeniem populacji Bździochów, lokalnym patriotyzmem, ani tym bardziej połakomieniem się na jakieś dodatki typu pięćset plus.
To, co się później działo w mieszkaniach dotkniętych epidemią, kryją mury owych mieszkań. Dość, że w rodzinach, w których nie było rozwodów, oczekiwano przylotu bociana. Od tej pory osiedle w Bździochach, na którym nastąpiły opisane wyżej wypadki, powszechnie zaczęto nazywać Osiedlem Bocianim.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz