sobota, 29 października 2016

135. Analogowy emulator psa

           Było ich pięciu. Jak braci Li. Wszyscy mieszkali w Bździochach, chociaż się nie znali, a nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Każdy był muzykalny do – można by rzec – najdrobniejszej struny głosowej. To, że akurat wykorzystanie strun głosowych do śpiewania wychodziło im średnio, niewiele zmienia. W końcu istniały na świecie kapele, które nie korzystały z wokalu przy muzykowaniu i jakoś sobie radziły. Takie The Shadows, na przykład. Chłopaki grali bez śpiewania, a przecież odnieśli światowy sukces i na stełe weszli do Panteonu muzyki rozrywkowej. Więc naszych pięciu muzyków też się wokalem, a raczej jego brakiem nie przejmowało i grało w najlepsze. Każdy był przesiąknięty muzyką do szpiku kości i każdy był wirtuozem swojego instrumentu. Na razie solo.
            Zdarzyło się jednak, że los zetknął ich ze sobą. A jak zetknął, to już nie odetknął. Na takie dictum, na tak jasno przedstawione stanowisko losu, z którym trudno byłoby się spierać, a jeszcze trudniej mu się przeciwstawiać, postanowili – co nie dziwi – założyć zespół. Dziadek najstarszego z nich dzierżawił klimatyczny garaż na przedwsiu Bździochów. Była to przeszklona szopa – pozostałość po wspaniałej niegdyś oranżerii należącej do hrabiostwa Bździochowskich, tymczasem podupadłej, zawalonej najprzeróżniejszymi niepotrzebnymi już gratami, za sprawą postępu technicznemgo i wszelkiego innego wypchniętymi na śmietnik historii. I to miejsce upodobali sobie muzycy. Tam zaczęli się spotykać, by wspólnie komponować melodie, z których błyskawicznie rodziły się pełnokrwiste przeboje. Zespołowe muzykowanie udawało im się znakomicie. Każdy z nich wyspecjalizował się w operowaniu dźwiękami w swojej tonacji i w sumie wychodziło im to tak doskonale, że tylko doświadczone ucho mogłoby przyjąć, iż to gra pięcioosobowy zespół, a nie cała orkiestra symfoniczna.
           Lecz mimo perfekcji, z jaką tworzyli i wykonywali swoje dzieła, nie przekładało się to na sukces. Ze swoją muzyką nie mogli się przebić i wypłynąć na szersze wody. Ki diabeł wodę mąci, zastanawiali się jeden przez drugiego, co nic nie zmieniało. Szersze wody nadal pozostawały niedostępne. Studio nagrań imienia Janka Muzykanta, najlepsze we wsi, systematycznie i z uporem odrzucało materiał w ich wykonaniu, twierdząc, że to nie to. Jeśli ich muzyka była znana, to tylko w okolicach garażu, skąd się wydobywała mimo zamkniętych drzwi.
           Pewnego dnia najmłodszy z nich przyszedł z psem. Po prostu w domu postawino mu warunek: Albo idziesz z psem, albo nigdzie nie idziesz. Cóż było robić, zabrał psa ze sobą. Efekt był taki, że oni grali, a pies wył. Choć starał się zasłaniać łapami uszy, decybele wdzierały się w nie bezpardonowo, więc pies wył. Potwornie i bez opamiętania. Zapamiętani zaś w swym żywiole muzycy nie zwracali na wycie uwagi.
           I tu nastąpiła rzecz dziwna. Nagle wszystko się zmieniło. Studio samo przysłało prośbę o materiał, ba, zaprosiło ich na sesję nagraniową. Pierwsza płyta zrobiła furorę. Dzięki temu zespół, który mianował się zwyczajnie Kwintetem, z dnia na dzień stał się nieprawdopodobnie popularny. Wszyscy chcieli ich słuchać. Wszyscy, od dyrektorów i prezesów, poprzez gospodynie domowe, do osesków w kołyskach nucili ich melodie. Naturalną koleją rzeczy było, że zaczęli wypuszczać na rynek płytę za płytą, za które posypał się deszcz nagród. Radio Bździochy nadawało ich utwory non stop, telewizja kręciła i pokazywała klipy zamiast reklam. Sami muzycy byli zaskoczeni takim sukcesem. Analizowali swoje utwory, porównując obecne z wcześniejszymi i nie mogli się nadziwić takiej metamorfozie. Przecież nie zmienili ani stylu, ani niczego innego. Brzmienie ich zespołu było takie jak poprzednio. Że było rozpoznawalne, nie dziwota, każdy zespół ma swoje charakterystyczne brzmienie. Co więc się stało, że tak nagle nastąpił wybuch ich popularności, który zresztą wcale ich nie martwił. Wszak od tej pory wszystkie sceny świata stały przed nimi otworem. A dziewczyny szalały.
           Siedzieli sobie kiedyś wszyscy w klimatycznym garażu dziadka, popijając piwko po udanej kolejnej sesji nagraniowej i wsłuchiwali się jeszcze raz w dźwięki, którym zawdzięczali zwrot w karierze, a ściślej – jej gwałtowny początek. I nagle przyszło olśnienie. Podkręcili siłę głosu i wtedy wszystko stało się jasne. Wycie psa, nagrane w tle, układało się wspaniale w linię melodyczną. Co więcej, gdy jeszcze uważniej wsłuchali się w psie dźwięki, mieli wrażenie, że słyszą całkiem wyraźnie tekst, dzięki czemu melodia zamieniła się w kompletną piosenkę. Ku ich jeszcze większemu zdumieniu, kolejne utwory były kolejnymi kompletnymi piosenkami, z nowymi tekstami. Wtedy uświadomili sobie, że na wszystkie nagrania przychodzili z psem. Byli przekonani, że operator w studiu wykasuje z materiału jego wycie. Tymczasem to właśnie na niego była zwrócona cała jego uwaga. Właśnie udział psa w nagraniu był najistotniejszy, a muzycy stanowili dla niego tło. Przypomnieli też sobie pierwszy telefon ze studia, który bardzo ich zdziwił, ale w zaskoczeniu puścili mimo uszu uwagę, że szalenie interesujące jest zastosowanie przez nich w nagraniach analogowego emulatora psa.
           Od tej pory już świadomie angażowali czworonoga w nagraniach, a nawet zmienili nazwę z Kwintetu na Sekstet. Nazwa ta była adekwatna także z innego powodu, lecz nie pora tu ni miejsce na rozwijanie tego wątku.
           Na zakończenie tej historii można by jeszcze dodać pewne uzupełnienie. Być może nie jest ono istotne, lecz niejako z dziennikarskiego obowiązku wypada o tym wspomnieć. Otóż ci wszyscy muzycy grali wyłącznie na perkusji.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz