Było ich
pięciu. Jak braci Li. Wszyscy mieszkali w Bździochach, chociaż się
nie znali, a nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Każdy był
muzykalny do – można by rzec – najdrobniejszej struny głosowej.
To, że akurat wykorzystanie strun głosowych do śpiewania
wychodziło im średnio, niewiele zmienia. W końcu istniały na
świecie kapele, które nie korzystały z wokalu przy muzykowaniu i
jakoś sobie radziły. Takie The Shadows,
na przykład. Chłopaki grali bez śpiewania, a przecież odnieśli
światowy sukces i na stełe weszli do Panteonu muzyki rozrywkowej.
Więc naszych pięciu muzyków też się wokalem, a raczej jego
brakiem nie przejmowało i grało w najlepsze. Każdy był
przesiąknięty muzyką do szpiku kości i każdy był wirtuozem
swojego instrumentu. Na razie solo.
Zdarzyło
się jednak, że los zetknął ich ze sobą. A jak zetknął, to już
nie odetknął. Na takie dictum, na tak jasno przedstawione
stanowisko losu, z którym trudno byłoby się spierać, a jeszcze
trudniej mu się przeciwstawiać, postanowili – co nie dziwi –
założyć zespół. Dziadek najstarszego z nich dzierżawił
klimatyczny garaż na przedwsiu Bździochów. Była to przeszklona
szopa – pozostałość po wspaniałej niegdyś oranżerii należącej
do hrabiostwa Bździochowskich, tymczasem podupadłej, zawalonej
najprzeróżniejszymi niepotrzebnymi już gratami, za sprawą postępu
technicznemgo i wszelkiego innego wypchniętymi na śmietnik
historii. I to miejsce upodobali sobie muzycy. Tam zaczęli się
spotykać, by wspólnie komponować melodie, z których błyskawicznie
rodziły się pełnokrwiste przeboje. Zespołowe muzykowanie udawało
im się znakomicie. Każdy z nich wyspecjalizował się w operowaniu
dźwiękami w swojej tonacji i w sumie wychodziło im to tak
doskonale, że tylko doświadczone ucho mogłoby przyjąć, iż to
gra pięcioosobowy zespół, a nie cała orkiestra symfoniczna.
Lecz mimo
perfekcji, z jaką tworzyli i wykonywali swoje dzieła, nie
przekładało się to na sukces. Ze swoją muzyką nie mogli się
przebić i wypłynąć na szersze wody. „Ki
diabeł wodę mąci”,
zastanawiali się jeden przez drugiego, co nic nie zmieniało.
Szersze wody nadal pozostawały niedostępne. Studio
nagrań imienia Janka Muzykanta,
najlepsze we wsi, systematycznie i z uporem odrzucało materiał w
ich wykonaniu, twierdząc, że to nie to. Jeśli ich muzyka była
znana, to tylko w okolicach garażu, skąd się wydobywała mimo
zamkniętych drzwi.
Pewnego
dnia najmłodszy z nich przyszedł z psem. Po prostu w domu postawino
mu warunek: „Albo
idziesz z psem, albo nigdzie nie idziesz”.
Cóż było robić, zabrał psa ze sobą. Efekt był taki, że oni
grali, a pies wył. Choć starał się zasłaniać łapami uszy,
decybele wdzierały się w nie bezpardonowo, więc pies wył.
Potwornie i bez opamiętania. Zapamiętani zaś w swym żywiole
muzycy nie zwracali na wycie uwagi.
I tu
nastąpiła rzecz dziwna. Nagle wszystko się zmieniło. Studio samo
przysłało prośbę o materiał, ba, zaprosiło ich na sesję
nagraniową. Pierwsza płyta zrobiła furorę. Dzięki temu zespół,
który mianował się zwyczajnie Kwintetem, z dnia na dzień
stał się nieprawdopodobnie popularny. Wszyscy chcieli ich słuchać.
Wszyscy, od dyrektorów i prezesów, poprzez gospodynie domowe, do
osesków w kołyskach nucili ich melodie. Naturalną koleją rzeczy
było, że zaczęli wypuszczać na rynek płytę za płytą, za które
posypał się deszcz nagród. Radio Bździochy nadawało ich
utwory non stop, telewizja kręciła i pokazywała klipy zamiast
reklam. Sami muzycy byli zaskoczeni takim sukcesem. Analizowali swoje
utwory, porównując obecne z wcześniejszymi i nie mogli się
nadziwić takiej metamorfozie. Przecież nie zmienili ani stylu, ani
niczego innego. Brzmienie ich zespołu było takie jak poprzednio. Że
było rozpoznawalne, nie dziwota, każdy zespół ma swoje
charakterystyczne brzmienie. Co więc się stało, że tak nagle
nastąpił wybuch ich popularności, który zresztą wcale ich nie
martwił. Wszak od tej pory wszystkie sceny świata stały przed nimi
otworem. A dziewczyny szalały.
Siedzieli
sobie kiedyś wszyscy w klimatycznym garażu dziadka, popijając
piwko po udanej kolejnej sesji nagraniowej i wsłuchiwali się
jeszcze raz w dźwięki, którym zawdzięczali zwrot w karierze, a
ściślej – jej gwałtowny początek. I nagle przyszło olśnienie.
Podkręcili siłę głosu i wtedy wszystko stało się jasne. Wycie
psa, nagrane w tle, układało się wspaniale w linię melodyczną.
Co więcej, gdy jeszcze uważniej wsłuchali się w psie dźwięki,
mieli wrażenie, że słyszą całkiem wyraźnie tekst, dzięki czemu
melodia zamieniła się w kompletną piosenkę. Ku ich jeszcze
większemu zdumieniu, kolejne utwory były kolejnymi kompletnymi
piosenkami, z nowymi tekstami. Wtedy uświadomili sobie, że na
wszystkie nagrania przychodzili z psem. Byli przekonani, że operator
w studiu wykasuje z materiału jego wycie. Tymczasem to właśnie na
niego była zwrócona cała jego uwaga. Właśnie udział psa w
nagraniu był najistotniejszy, a muzycy stanowili dla niego tło.
Przypomnieli też sobie pierwszy telefon ze studia, który bardzo ich
zdziwił, ale w zaskoczeniu puścili mimo uszu uwagę, że szalenie
interesujące jest zastosowanie przez nich w nagraniach analogowego
emulatora psa.
Od tej pory
już świadomie angażowali czworonoga w nagraniach, a nawet zmienili
nazwę z Kwintetu na Sekstet. Nazwa ta była adekwatna
także z innego powodu, lecz nie pora tu ni miejsce na rozwijanie
tego wątku.
Na
zakończenie tej historii można by jeszcze dodać pewne
uzupełnienie. Być może nie jest ono istotne, lecz niejako z
dziennikarskiego obowiązku wypada o tym wspomnieć. Otóż ci
wszyscy muzycy grali wyłącznie na perkusji.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz