sobota, 10 grudnia 2016

141. Rzecz o mlaśnięciu

          Genowefa Jajecznica, kucharka o długim stażu, siedziała nad pismem reklamacyjnym od co najmniej dwóch godzin. Wpatrywała się w litery składające się w słowa, te zaś w poszczególne zdania, i nie mogła pojąć, o co w tym piśmie chodzi. Rozumiała sens słów, nie rozumiała sensu zdań. Przywołała na pomoc koleżankę, tak samo jak i ona zatrudnioną w kuchni stołówki pracowniczej w słynnym na cały świat Bździochowskim Zakładzie Przeciągania Lin. W stołówce jak to w stołówce, różne rzeczy mogą się przydarzyć, ale żeby tak od razu, nie dość, że z grubej rury, to jeszcze całkiem niezrozumiale wyjechać, tego panie nie mogły pojąć. Teraz już we dwie siedziały nad pismem, próbując dociec, co piszący miał na myśli. Po pewnym czasie doszły do wniosku, że i w sile dwóch głów nie dadzą rady rozwikłać zagadki. Wezwały na pomoc następną kucharkę. Do południa grono rozpracowujące reklamacyjną łamigłówkę składało się już ze wszystkich sześciu kucharek, intendentki, kierowcy samochodu dostawczego, magazyniera oraz sprzątaczki. Najczęściej wyrażana opinia przez wszystkich zebranych oraz przez każdą z osób z osobna przybierała formę następującego zdania: „O co tu, k...wa, chodzi?”. Bo żadne z nich nie miało pojęcia o co tu, k...wa, chodzi.
          Od pewnego czasu wszystkie nosy medytującego nad tekstem gremium drażnił swąd przypalanych ziemniaków i kipiącego kapuśniaku, lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Wszyscy łamali sobie głowę nad treścią pisma, nie mogąc dociec jego sensu. Wreszcie około czternastej nadjechała kierowniczka. Wkrótce i ona dołączyła do mimowolnych „deszyfrantów” reklamacji złożonej przez jednego z konsumentów. Ona też co jakiś czas powtarzała wielokrotnie już przez wszystkich i przez każdego z osobna wypowiedziane zapytanie: „O co tu, k...wa, chodzi?”.
          Właściwie, to treść całego pisma była dość jasna, a nawet całkiem jasna. Niezrozumiałe było tylko jedno zdanie. Facet miał pretensje o danie z ozorów wołowych. Nawet nie chodziło mu o smak. Chyba. Bo nie pisał nic o tym, że ozory są niesmaczne. Takie wielkie, porządne, zajmujące cały talerz, fantazyjnie powykręcane w pośmiertnym stężeniu, co tylko im i całemu daniu dodawało uroku, polane sosem chrzanowym, musiały być wyborne. I efektowne. Dlatego podawane tak często, jak to tylko możliwe. O co więc cały ten krzyk? Wszyscy powinni być zachwyceni. I pewnie są. Z wyjątkiem tego jednego niewdzięcznika.
          Po raz nie wiadomo który cała załoga stołówki czytała na głos to niezrozumiałe dla niej zdanie, które brzmiało: „Codziennie wpatruję się w talerz z odczuciem, że tak podany ozór zaraz sam mlaśnie”.
          − O co tu, k...wa, chodzi? − zapytano gremialnie po raz kolejny.
          Kucharka, która pierwsza czytała pismo, machnęła ręką i z dezaprobatą odezwała się do kierowniczki:
           − Pani kierowniczko, pani to zostawi i jedzmy.
− A potem rozpromieniła się i dodała: Specjalnie dla pani wybrałam najpiękniejszy okaz. Prawda, że pięknie ukształtowany?

          cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz