sobota, 31 grudnia 2016

144. Jak złodziej okradł złodzieja

           Przylepa Dziegcia, znanego niemal wszystkim bździochowianom złodziejaszka, szarpał dylemat. Szarpał dogłębnie, szarpał aż do przenicowania trzewi. Był to dylemat istotny, bo dotyczący jego, Przylepa Dziegcia, istoty. Nie był mianowicie Przylep pewien, czy jego nazwisko powinno brzmieć Dziegieć, czy może Dziegć. We wszystkich pozostałych przypadkach, od dopełniacza do wołacza, problemu nie było. Nazwisko odmieniało się jak ta lala. Ale mianownik, ten najważniejszy z przypadków, napawał go grozą i nieodmiennie wprowadzał w stan frustracji, który pociągał za sobą obstrukcję naprzemiennie z laksacją tak dogłębną i rzetelną, iż wydawało mu się, że w tym, co opuszcza jego organizm, znajdują się kawałki mózgu, a przynajmniej pojedyncze szare komórki.
           Lecz nie to sprawiało, że z zapamiętaniem oddawał się kleptomanii z wyboru. Był to jego sposób na życie. Tak samo jak sposobem na życie innych mieszkańców Bździochowej Doliny była pospolita, trywialna uczciwość. Poza tym Przylep Dziegieć był człowiekiem miłym, o ujmującej powierzchowności i takimż charakterze. Oraz z tytułem magistra. Przy czym tytułu tego nie zdobył w sposób, o który – znając jego upodobania – można byłoby go podejrzewać, a normalnie, kończąc studia na stołecznym uniwersytecie, na wydziale organoleptyki. Przypadek zaś z próbą nawrócenia się, który sprawił, że został prawowitym właścicielem księżego zegarka, upewnił go tylko w przekonaniu, że idzie właściwą drogą. Zwłaszcza, że…
           Otóż w młodości, kiedy jeszcze lepkość jego rączek nie sięgnęła doskonałości, a podążała co najwyżej za stanem umysłu wietrzącego coraz natrętniej, co by tu i jak by tu, zdarzyła się Dziegciowi taka oto przygoda. Podróżował z Bździochów do stolicy, gdzie czekała go jeszcze spora porcja nauki do przyswojenia przed przylepieniem mu z przodu nazwiska skrótu „mgr”. Być może określenie „podróżował” było nieco na wyrost przy tym, co serwował przewoźnik; w każdym razie Dziegieć jechał pociągiem z walizą pełną ubrań, pozwalających mu przetrwać bez prania okres od jednych świąt do drugich. No i adekwatnym zestawem wałówki w tym samym celu. Pociąg wlókł się niemiłosiernie, lecz w końcu dobrnął do końcowej stacji. Przylep z braku lepszego zajęcia podrzemywał sobie; do przytomności przywrócił go pisk hamulców, jeszcze bardziej niemiłosierny od wspomnianego wyżej wleczenia się. Korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych przesuwał się osobnik – współpodróżnik Przylepa – z wielką walizą. Jeśli pisk hamulców nie doprowadziłby Dziegcia do przytomności, to widok walizy – na pewno. Bo była to jego, Dziegcia, waliza. Zerwał się z siedzenia i złapał za rączkę tuż obok ręki złodzieja.
          – To moja walizka – krzyknął. – Oddaj, bo jak ci przyłożę, to…
           Widok wściekłego Dziegcia z uniesioną pięścią musiał przerazić złodzieja, bo tylko bełkotał coś o pomyłce. Ale walizki rzeczywiście były podobne. Moją by wystawił, a potem jakby nigdy nic rżnąc głupa, wróciłby po swoją, pomyślał Przylep. Odruchowo rozsunął zamek swojej walizki i zauważył brak żywności.
           – Oddawaj jedzenie – wrzasnął.
           Przestraszony złodziej otworzył swoją walizkę, pełną wiktuałów, a Dziegieć nie bacząc na jego protesty, przełożył całą żywność – pęta kiełbasy, konserwy, owoce i słodycze – do swojej walizki.
           – No – powiedział nieco uspokojony, grożąc palcem – i żebym cię więcej nie widział.
           Chłopak czmychnął czym prędzej, taszcząc swój mocno odchudzony bagaż. Na peronie zdenerwowany jeszcze Przylep przyłożył do ucha telefon. Dzwoniła matka.
           – Wiesz, synku, chciałam ci powiedzieć…
           Przylep przerwał jej w pół zdania i opowiedział całą historię, która mu się przytrafiła. Gdy skończył, matka wreszcie mogła dokończyć rozpoczęte zdanie.
           – …chciałam ci powiedzieć, że bardzo mi przykro, bo zapomniałam włożyć do walizki całe jedzenie, które ci przygotowałam.
           Przylep zdębiał. Tak to złodziejaszek okradł złodziejaszka.
           Ale życie ma to do siebie, że pisze scenariusze po swojemu. Bo zdarzenie to miało jeszcze ciąg dalszy. Z epilogiem włącznie. Otóż obaj panowie spotkali się następnego dnia na… wykładzie. Okazało się, że człowiek, który kradł Dziegciowi walizkę, był nowym studentem. On Dziegcia zapamiętał z uczelni, a Dziegieć jego nie. Nowy po prostu chciał być uprzejmy i pomóc zaspanemu koledze, ale nie było okazji przedstawić sprawy tak, jak się ma. Przylepowi było podwójnie głupio, bo nieświadomie wyprowiantował Witalisa Kogutka (tak się nazywał ów student) z całej żywności. Lecz skoro los sprawił, że mieli być kolegami, szybko doszli do porozumienia, a prowiant przez dłuższy czas służył im jako zagrycha podczas rozmów, przy których powszechnym zwyczajem bździochowian nie wylewali za kołnierz.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz