Przylepa
Dziegcia, znanego niemal wszystkim bździochowianom złodziejaszka,
szarpał dylemat. Szarpał dogłębnie, szarpał aż do przenicowania
trzewi. Był to dylemat istotny, bo dotyczący jego, Przylepa
Dziegcia, istoty. Nie był mianowicie Przylep pewien, czy jego
nazwisko powinno brzmieć Dziegieć, czy może Dziegć. We wszystkich
pozostałych przypadkach, od dopełniacza do wołacza, problemu nie
było. Nazwisko odmieniało się jak ta lala. Ale mianownik, ten
najważniejszy z przypadków, napawał go grozą i nieodmiennie
wprowadzał w stan frustracji, który pociągał za sobą
obstrukcję naprzemiennie z laksacją tak dogłębną i rzetelną, iż
wydawało mu się, że w tym, co opuszcza jego organizm, znajdują
się kawałki mózgu, a przynajmniej pojedyncze szare komórki.
Lecz nie to
sprawiało, że z zapamiętaniem oddawał się kleptomanii z wyboru.
Był to jego sposób na życie. Tak samo jak sposobem na życie
innych mieszkańców Bździochowej Doliny była pospolita, trywialna
uczciwość. Poza tym Przylep Dziegieć był człowiekiem miłym, o
ujmującej powierzchowności i takimż charakterze. Oraz z tytułem
magistra. Przy czym tytułu tego nie zdobył w sposób, o który –
znając jego upodobania – można byłoby go podejrzewać, a
normalnie, kończąc studia na stołecznym uniwersytecie, na wydziale
organoleptyki. Przypadek zaś z próbą nawrócenia się, który
sprawił, że został prawowitym właścicielem księżego zegarka,
upewnił go tylko w przekonaniu, że idzie właściwą drogą.
Zwłaszcza, że…
Otóż w
młodości, kiedy jeszcze lepkość jego rączek nie sięgnęła
doskonałości, a podążała co najwyżej za stanem umysłu
wietrzącego coraz natrętniej, co by tu i jak by tu, zdarzyła się
Dziegciowi taka oto przygoda. Podróżował z Bździochów do
stolicy, gdzie czekała go jeszcze spora porcja nauki do przyswojenia
przed przylepieniem mu z przodu nazwiska skrótu „mgr”. Być może
określenie „podróżował” było nieco na wyrost przy tym, co
serwował przewoźnik; w każdym razie Dziegieć jechał pociągiem z
walizą pełną ubrań, pozwalających mu przetrwać bez prania okres
od jednych świąt do drugich. No i adekwatnym zestawem wałówki w
tym samym celu. Pociąg wlókł się niemiłosiernie, lecz w końcu
dobrnął do końcowej stacji. Przylep z braku lepszego zajęcia
podrzemywał sobie; do przytomności przywrócił go pisk hamulców,
jeszcze bardziej niemiłosierny od wspomnianego wyżej wleczenia się.
Korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych przesuwał się osobnik –
współpodróżnik Przylepa – z wielką walizą. Jeśli pisk
hamulców nie doprowadziłby Dziegcia do przytomności, to widok
walizy – na pewno. Bo była to jego, Dziegcia, waliza. Zerwał się
z siedzenia i złapał za rączkę tuż obok ręki złodzieja.
– To moja
walizka – krzyknął. – Oddaj, bo jak ci przyłożę, to…
Widok
wściekłego Dziegcia z uniesioną pięścią musiał przerazić
złodzieja, bo tylko bełkotał coś o pomyłce. Ale walizki
rzeczywiście były podobne. Moją by wystawił, a potem jakby nigdy
nic rżnąc głupa, wróciłby po swoją, pomyślał Przylep.
Odruchowo rozsunął zamek swojej walizki i zauważył brak żywności.
– Oddawaj
jedzenie – wrzasnął.
Przestraszony
złodziej otworzył swoją walizkę, pełną wiktuałów, a Dziegieć
nie bacząc na jego protesty, przełożył całą żywność – pęta
kiełbasy, konserwy, owoce i słodycze – do swojej walizki.
– No –
powiedział nieco uspokojony, grożąc palcem – i żebym cię więcej nie widział.
Chłopak
czmychnął czym prędzej, taszcząc swój mocno odchudzony bagaż.
Na peronie zdenerwowany jeszcze Przylep przyłożył do ucha telefon.
Dzwoniła matka.
– Wiesz,
synku, chciałam ci powiedzieć…
Przylep
przerwał jej w pół zdania i opowiedział całą historię, która
mu się przytrafiła. Gdy skończył, matka wreszcie mogła dokończyć
rozpoczęte zdanie.
– …chciałam ci powiedzieć, że bardzo mi przykro, bo
zapomniałam włożyć do walizki całe jedzenie, które ci przygotowałam.
Przylep
zdębiał. Tak to złodziejaszek okradł złodziejaszka.
Ale życie
ma to do siebie, że pisze scenariusze po swojemu. Bo zdarzenie to
miało jeszcze ciąg dalszy. Z epilogiem włącznie. Otóż obaj
panowie spotkali się następnego dnia na… wykładzie. Okazało
się, że człowiek, który kradł Dziegciowi walizkę, był nowym
studentem. On Dziegcia zapamiętał z uczelni, a Dziegieć jego nie.
Nowy po prostu chciał być uprzejmy i pomóc zaspanemu koledze, ale
nie było okazji przedstawić sprawy tak, jak się ma. Przylepowi
było podwójnie głupio, bo nieświadomie wyprowiantował Witalisa
Kogutka (tak się nazywał ów student) z całej żywności. Lecz
skoro los sprawił, że mieli być kolegami, szybko doszli do
porozumienia, a prowiant przez dłuższy czas służył im jako
zagrycha podczas rozmów, przy których powszechnym zwyczajem
bździochowian nie wylewali za kołnierz.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz