sobota, 29 kwietnia 2017

161. Remizowy Wersal

           Jantek Fistuła, który ze względu na bezgraniczną wierność procedurom był chyba najbardziej znanym ochotniczym strażakiem w całej Bździochowej Dolinie, miał syna imieniem Narcyz. To właśnie do niego, dziesięcioletniego wówczas chłopca, skierował słowa: Proszę opuścić pomieszczenie, albowiem budynek płonie”, po tym, gdy spawając na strychu, wywołał pożar.
           Dorastający syn Jantka Fistuły też w pewnym sensie miał w sobie żyłkę strażacką. Wprawdzie jako ochotnik przy gaszeniu pożarów się nie udzielał, ale wokół straży się kręcił. Nie chodzi o to, żeby się przyuczał do strażackiego fachu czy coś w tym rodzaju. Nie, nie. Co to to nie. On po prostu bywał regularnie na zabawach w remizie strażackiej. Zaś popularność jego ojca sprawiała, że znał swoją wartość jako ewentualnej partii do zamęścia. Ach, co tam ewentualnej. Był stuprocentowym pewniakiem! Jego zdaniem. Inaczej mówiąc, uważał, że jest na tyle dobrą partią, że sam nie powinien się parać podrywaniem dziewczyn. To one powinny go podrywać. Tupetu mu więc nie brakowało.
           Na te same potańcówki do remizy strażackiej uczęszczała szwagierka Mamrotki Dreszczyk, a jednocześnie siostra jej męża, Świętopełki (dla przypomnienia – pierwszego gościa przybytku o nazwie GABINET GIN EKOLOGICZNY), Malina, dziewczyna stosunkowo nieśmiała, co przy jej nietuzinkowej urodzie, wdzięku i gracji w ruchach było rzeczą dość rzadką. A przynajmniej w kwitnącej gospodarczo i towarzysko Bździochowej Dolinie. Ona tak samo jak Narcyz chciała być podrywana i adorowana. Ba, lecz jakim cudem mieliby się ze sobą zetknąć, skoro zdaniem klasyka „Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. A oni i owszem, chcieli naraz, lecz nie podrywać, a być podrywanymi. I tu się rodził problem, bo mimo wszystko w pewnym momencie, w któryś ciepły majowy wieczór poczuli do siebie miętę przez rumianek.
           Mięta miętą, rumianek rumiankiem, ale zasad żadne z nich nie chciało odpuścić. Co więcej, te sztywne zasady zagoniły ich w kozi róg. Bo choć uczestniczyli w każdej potańcówce, to daremnie Malina czekała na zaproszenie do tańca przez Narcyza. A i ona nie proponowała wspólnych pląsów Narcyzowi, gdy ogłaszano białego walczyka. Każde więc z nich obtańcowywało partnerów i partnerki zupełnie im sercowo obojętnych. Wśród różnych tanecznych wygibów, między wyginającymi się i podrygującymi ciałami ukradkiem zerkali na siebie, ale nic poza tym. Pat trwał w najlepsze.
           Te sercowe udręki pewnie trwałyby nadal, gdyby nie fakt, że Malina uświadomiła sobie przytomnie, iż w ten sposób może im minąć całe życie. Zdecydowała więc wziąć sprawy w swoje ręce. Na kolejnej zabawie postanowiła złamać swoją sztywną zasadę. Kosztowało ją to wiele wysiłku, bo prócz tego miała do pokonania swoją wrodzoną nieśmiałość, co wcale jej nie ułatwiało zadania. W końcu jednak przełamała się i zaczepiła Narcyza. Nie wiedząc, jak go zagadnąć, zdobyła się na najprostszy banał, jaki jej przyszedł do głowy.
           – Ładnie tańczysz – powiedziała w przerwie między dwoma skocznymi kawałkami, gdy Narcyz pociągał piwo z pękatej butelki. Pełen satysfakcji, że oto właśnie wyszło na jego, z nieskrywaną nonszalancją odrzekł:
           – I ch...
           Skonfundowane taką odpowiedzią dziewczę brnęło dalej.
           – Brzydko mówisz – powiedziało.
           – I ch... Ale ładnie tańczę.
           Była to jedyna rozmowa w ich życiu. Malina bez trudu znalazła przystojnego i czułego męża, Narcyzowi zaś długo jeszcze za partnerki musiały służyć pękate bytelczyny, w które rozlewano piwo w pobliskim browarze.

           cdn…

sobota, 22 kwietnia 2017

160. Miauczący radny

          Sesje Rady Wiejskiej Bździochów nie różniły się zbytnio od sesji innych rad w kraju. Może tylko były bardziej owocne, bo Bździochy kwitły, a wraz z nimi kwitła cała Bździochowa Dolina. Sołtys Miętoś sołtysował znakomicie, a radni po burzliwych debatach z reguły podejmowali właściwe uchwały. Właściwe, czyli takie, które pozwalały wsi, którą reprezentowali, rozwijać się tak samo, jak przebiegały debaty, czyli burzliwie.
          Wśród zatwardziałych oponentów, dzięki, a raczej z powodu których wspomniane debaty były burzliwe, nie brakowało, co oczywiste, zwolenników poprzedniego sołtysa, Alojzego Pstrysia, który najprawdopodobniej postanowił do końca życia nie pogodzić się z porażką poniesioną w wyborach i wkładać kij w szprychy, sypać piasek w tryby, czyli najzwyczajniej mieszać. Pstryś, choć na dobrowolnym wygnaniu, bacznie śledził wszystko to, co się w Bździochach dzieje, a także to, co się dzieje na posiadzeniach rady, jakie są podejmowane uchwały, kto jak głosował itd. Te informacje starał się wykorzystywać, aby podjudzać później swoich popleczników-donosicieli. Nie opuścił bodaj żadnej okazji, żeby choć trochę nie pojątrzyć. Jak śledzący niniejsze zapiski zapewne pamiętają
, Pstryś już kilkakrotnie próbował ─ według stosownego powiedzonka zawrócić Wisłę kijem, na szczęście uważnie sprawujący swój urząd Miętoś nie dał się wywieść w pole i niecne knowania Pstrysia sczezły jak Bazyliszek na widok swego odbicia w lustrze.
          Ale oczywiście Pstryś nadal nie dawał za wygraną i nadal judził. Tym razem jego chytry plan polegał na tym, aby jak najbardziej zminimalizować ilość głosów „za” i dzięki temu powstrzymać ciąg pozytywnych uchwał. W tym celu przestudiował wiele przepisów i dokumentów, a także pogrzebał w historii, aby sprawdzić, czy taki precedens już miał kiedyś miejsce w procesie legislacji. No i znalazł coś odpowiedniego. Wprawdzie rzecz taka odbyła się w starożytności, ale to nawet lepiej, pomyślał, bo nikt nie skojarzy sobie tego, co chcę zrobić, z tak starymi dziejami. Już się cieszył na myśl, jak to sprytnie podstawi nogę Miętosiowi.
          Okazja nadarzyła się niebawem, kiedy w radzie powstał wakat i należało przeprowadzić wybory uzupełniające. Jeden z Pstrysiowych zauszników zgłosił kandydaturę niejakiego Kota. Ponieważ nie było kontrkandydatów, Kot miał praktycznie zapewnioną stuprocentowa wygraną. Zaufany Pstrysia był tak pewny swego i tak dumny z siebie (już zacierał ręce, w duchu świętując sukces), że zupełnie nie docierało do niego to, co się dzieje na sali. Nie docierało też to, z czym się do niego zwracano. Sporą chwilę trwało, zanim ściągnięto go z duchowych wyżyn i wrócił wreszcie jaźnią na salę obrad. Po kolejnej chwili dotarło też do niego pytanie o imię kandydata, a wtedy zupełnie zaskoczony wypalił bez namysłu:
          ─ Mruczek.
          I tak wydała się cała sprawa, że radnym nie miał zostać Kot, tylko kot. W ten sposób, można by rzec, tradycyjnie Pstryś został na lodzie. Siedział zdruzgotany w ulubionym fotelu i zastanawiał się, dlaczego znowu mu nie wyszło. Sięgnął do materiałów źródłowych i dopiero wtedy doczytał do końca historię konia cesarza
Kaliguli, Incitatusa, która go zainspirowała. No tak  ─ skwitował swoją porażkę ─ kot to nie koń. Zaważyła jedna litera. Informacja o sposobie, w jaki koń-senator zakończył swą polityczną karierę, była wprawdzie nikłym, zawszeć jednak jakimś tam pocieszeniem dla byłego sołtysa.


          cdn…

sobota, 15 kwietnia 2017

159. Niełatwy zawód chauffeura

           Błękitek Strzała w odróżnieniu od swojej żony, Longiginy, był raczej lichym kierowcą. Paradoksem jest więc, że to właśnie jego, a nie jego żony dziadek był kierowcą, wówczas jeszcze z francuska nazywanym szoferem. A także pierwszym w Bździochach mimo że majętnością nawet się nie umywał do hrabiostwa Bździochowskich – posiadaczem prywatnego samochodu. Hrabiostwo wozili się wtedy jeszcze powozami konnymi i dopiero pojazd Emanuela, bo tak miał na imię dziadek Błękitka, natchnął je (hrabiostwo) do zakupu limuzyny.

           W ślady Emanuela poszedł jego syn, Pataszon, który nie tylko obrał sobie zawód szofera, z francuskiego – chauffeur, lecz także jako pierwszy we wsi zarejestrował swój pojazd jako taksówkę. Było to jeszcze w dość odległych czasach, bo przed Miętosiową metamorfozą, i dlatego, chociaż był posiadaczem niemałego majątku na kółkach, jak większość bździochowian klepał biedę. Zawodu jednak nie zmienił i wegetując, naprzemiennie z walką o przetrwanie, tkwił uparcie w wybranym zawodzie. I dotrwał w nim do zmiany czasów. Wprawdzie zaplanował, by pierwszemu w życiu pasażerowi wręczyć kwiaty, lecz do tego nie doszło, bo najzwyczajniej nie było go na to stać. Mógł oczywiście skorzystać z dobrodziejstwa pierwszego zarobku, ale nie było to możliwe z tej prostej przyczyny, że ten pierwszy zarobek nie pokryłby ceny bukietu. Skończyło się więc na uścisku dłoni Pataszona, co było jedynie skromnym substytutem kwiatów.

           Od tego dnia zaczęła się ciężka harówa, zwłaszcza że pasażerami byli najczęściej chłopi, którzy jakoś tam wysupływali ciężko zapracowany grosz, by chociaż kawałek przejechać się szatańskim wehikułem, co to sam jeździ, bez koni. Pełniła więc Pataszonowa taksówka bardziej funkcję rozrywkową, a nie instrumentu do szybkiego przemieszczania się. Skromny budżet Pataszona Strzały podtrzymywali Państwo, którzy chociaż dysponowali już własnym pojazdem, wynajmowali go jako kierowcę na przejażdżki po okolicy, bo był jedynym we wsi człowiekiem, który potrafił okiełznać zwariowaną maszynę. Tyrał więc Pataszon i tyrał, i – w rzeczy samej – wiodło mu się coraz lepiej. A kiedy nastało Miętosiowe sołtysowanie i nastąpił gospodarczy boom, wiodło mu się jeszcze lepiej.

           Będąc jak by nie było biznesmenem, Pataszon Strzała kierował się rachunkiem ekonomicznym, z którego wynikało, że część zarobionych pieniędzy musi odkładać, aby w przyszłości kupić sobie nowy samochód, bo ten przecież wieczny nie będzie. Nie wiadomo, jakie licho go podkusiło, dość że wykombinował sobie, iż następne auto będzie tak luksusowe, że przyćmi nawet hrabiowski pojazd, choć ten był i tak nie byle jakiej marki. Tyrał więc podwójnie, potrójnie i w ogóle po ileś tam. Ale kupno nowego wozu odwlekało się, bo ceny stale rosły, a i konkurencja, która tymczasem powstała, deptała mu po piętach. Tym sposobem Pataszon przez długie lata eksploatował swój coraz bardziej wysłużony pojazd, a zakup nowego wciąż się oddalał.

           Do zakupu wreszcie doszło, lecz został on przyspieszony pewnym epizodem. No i nie było to nowe auto tak wystrzałowe, jak to sobie Pataszon zaplanował czy też wymarzył. Wiózł otóż kiedyś Pataszon swoją starą taksówką bardzo eleganckiego pana. Jako że padał deszcz, pan był odziany w najnowszej mody jasny i elegancki, jak cały pan, trencz. Kurs był dość długi, pan nie tylko elegancki, ale i towarzyski, więc Pataszon cieszył się w duchu na niezły zarobek. No i pewnie miałby niezły zarobek, gdyby nie fakt, że pan, gdy wysiadł, cały przód trencza miał opryskany świeżym błotem. W tym momencie skończyła się elegancja i towarzyskość pana. Wyszło na to, że błotnik pojazdu był już tak przeżarty rdzą, że praktycznie był sitkiem. Kiedy okazało się, że rachunek z pralni przewyższył zapłatę za kurs, Pataszon czym prędzej podążył w odpowiednie miejsce w celu zakupienia nowego pojazdu.



           cdn…

sobota, 8 kwietnia 2017

158. Mocne wejście Zaskurniaka


           Zaskurniak – późniejszy prezes nieźle prosperującego PZDŚ (Przedsiębiorstwa Zgrubnego Dokręcania Śrub), Fretek Turzyca – wnuk Rogasia Turzycy, honorowego członka koła łowieckioego „Strzał na komorę” (ten co widział w lesie Lenina) oraz Trycjan Paszkwilko – późniejszy wieloletni humorysta New Bździochera (członek triumwiratu) w latach młodości durnej i chmurnej zasiadali w ławach tej samej klasy. Przy czym, jak pamiętamy, Paszkwilko z Zaskurniakiem dzielili nawet tę samą ławę. Co więcej, uważny Czytelnik zapewne pamięta, że miało to miejsce w Szkole Podstawowej nr 1 w Bździochach, a także to, że gdy Paszkwilko zdał do szóstej klasy, Zaskurniak już drugi rok rezydował w swojej ławie, a gdy Paszkwilko zdał do klasy siódmej, Zaskurniak pozostał rezydentem szóstoklasowej ławy na kolejny rok. Dodam jeszcze, że bardzo uważny Czytelnik pamięta pewnie i to, jak Zaskurniak tłumaczył pisownię swego nazwiska przez „u” otwarte.

           Tak więc w latach młodości durnej i chmurnej, z naciskiem na „durnej”, wyżej wymienieni pobierali wiedzę w tej samej klasie. Przy czym słowo „pobierali” jest troche na wyrost, szczególnie jeśli chodzi o Zaskurniaka, a w drugiej kolejności o Fretka. No, ale jakoś tę ich obecność w szkole określić trzeba, niech będzie zatem, że pobierali.

           Piętą Achillesową całej trójki była matematyka, a zwłaszcza geometria, a zwłaszcza prawo Pitagorasa, które nijak nie chciało pomieścić się w ich uczniowskich głowach. Przyprostokątna, przeciwprostokątna, a na dodatek jeszcze w kwadracie (skąd, do cholery, kwadrat w trójkącie?!), tego już było za wiele jak na sterane nauką naście lat każdego z nich. Prawo Pitagorasa działało na nich jak płachta na byka, a do tego pociągało za sobą oczywiste wredne skutki w postaci „luf” w dzienniku. Żeby oddać sprawie całą prawdę, nie można zataić, że wspomniane wyżej wredne skutki były pociagane w sposób co najmniej spektakularny.

           Bo czyż można odmówić spektakularności zdarzeniu z udziałem Zaskurniaka, Fretka i Trycka, jakie miało miejsce podczas sprawdzania umiejętności posługiwania się prawem Pitagorasa?

           Tu jeszcze powinna nastąpić mała dygresja na temat braku imienia przy nazwisku Zaskurniaka, lecz zakładam, że uważny Czytelnik wie, że ten brak nie wynika z postępującej amnezji piszącego te słowa, lecz ma swoje konkretne wyjaśnienie. Ponieważ wierzę w nieskazitelną pamięć Czytelnika, dygresji nie będzie.

           Wróćmy zatem do klasy, w której strach wyciskał siódme poty z naszej trójki tuzów matematycznych, a zwłaszcza geometrycznych. Oczywiście los w takich sytuacjach bezwzględnie obnaża swą złośliwość, trudno się więc dziwić, że do odpowiedzi z prawa Pitagorasa został wywołany Trycjan Paszkwilko. Po kilku minutach dukania i wydawania przeróżnych dźwięków kaszlopodobnych, Trycek przyznał się, że nie umie. O dziwo, nauczyciel nie wpisał mu do dziennika lufy, lecz tylko machnął ręką i kazał mu usiąść. Następnym wywołanym do tablicy był Fretek Turzyca. Nietrudno zgadnąć, że i on nakaszlał się, nachrypiał i nayłał (to od częstego przewlekłego powtarzania samogłoski „y”) co niemiara. Jemu również nauczyciel nie wpisał lufy, tylko kazał usiąść. Czy muszę w jakiś szczególny sposób tłumaczyć, że kolejnym wywołanym do odpowiedzi był Zaskurniak? Uważny Czytelnik już wie, że nie muszę tego robić, bo prawem serii złośliwego losu tak się stać musiało. Ale Zaskurniak przeanalizował sytuację z właściwą sobie przenikliwością i od razu – bez kaszlu, chrypienia i yłania – przyznał się, że nie umie. Było to, trzeba przyznać, w obliczu łagodnego potraktowania kolegów przez nauczyciela posunięcie nader sprytne. Tyle że Zaskurniak przechytrzył i przewidywany przez niego skutek był zgoła inny. Nauczyciel tylko się uśmiechnął i wpisał do dziennika trzy lufy – po jednej każdemu z całej trójki.

           I na tym zakończmy przygodę z Pitagorasem, bo gdybyśmy chcieli przytoczyć późniejszą rozmowę Fretka i Trycka z Zaskurniakiem, która odbyła się na najbliższej przerwie, i tak musielibyśmy wykropkować resztę tekstu.

           cdn…


sobota, 1 kwietnia 2017

157. Zawrotna kariera poety

           Po spektakularnej klapie debiutu poety Wenecjusza Skryby, kiedy to New Bździocher zamiast wiekopomnego dzieła „Pan Bździocheusz” zamieścił coś, co sam poeta nazwał później ogryzkiem, Wenecjusz był zdruzgotany. Z żalu, bólu i wszystkich innych objawów, jakie się miewa po takim zawodzie, o mało nie zszedł. Może by nawet i zszedł, jeśli nie z ziemskiego padołu, to przynajmniej na psy, ale jakoś się pozbierał i nawet buńczucznie (choć w duchu) przyjął zasadę znaną wszystkim, którzy się zajmowali tzw. biznesem, że aby odnieść sukces, trzeba tysiąc razy usłyszeć słowo „nie”. Ambitnie więc parł do przodu, mimo iż nikt, z poetą włącznie, nie miał pojęcia, na czym to parcie polega. Lecz parł uparcie, niezależnie od tego, czy ktoś, włącznie z nim samym, ma pojęcie, na czym to parcie polega, czy też nie.
           Na jedyny wieczór autorski, który udało mu się zorganizować, przybyła niezbyt liczna grupa słuchaczy, a konkretnie jeden. Co więcej, ten jeden jedyny gość – młody chłopak w dredach – dał mu na koniec pewną radę. Odbyło się to przy szwedzkim stole podczas chrupania faworków własnoręcznie upieczonych przez Skrybę, popijanymi sokiem z kaktusa. Nie wiadomo, czy to właśnie ten sok nie sprawił, że jedyny słuchacz wbił poecie bolesny kolec. W którymś momencie, między oblizywaniem palców z cukru pudru, a strzepywaniem tegoż cukru z garderoby, młodzian ów powiedział:
          – Myślę, że zawsze jest dobra pora na zmianę zawodu. Po co się tak męczyć i dręczyć, skoro i tak efekt jest mizerny. Jest tyle fascynujących zajęć, które niechybnie dadzą efekty i satysfakcję. Na przykład odszczurzanie Wenecji.
           Niejeden, a pewnie wszyscy po takiej perorze padliby na miejscu trupem. Wenecjusz przełknął jakoś tę gorzką niczym piołun radę. Podbudowa jego konstrukcji psychicznej była na tytle mocna, że zdzierżył. Przy tej okazji warto wspomnieć o tym, jak jedna z jego fanek (tak, tak, były i fanki) wyznała niegdyś, że „Wenecjusz ma bardzo ciekawą konstrukcję psychofizyczną i mogłaby wyjść za niego za mąż, bo właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat”. Ale jakoś do tego nie doszło. Innym razem, zupełnie jak w piosence, stara rencistka chciała rwać dla niego złoty ząb.
          Wenecjusz Skryba doszedł najpierw do siebie, a później do wniosku, że długie formy poetyckie nie są dla niego. Wniosek był chyba słuszny, bo gdy swe najnowsze dzieło przesłał do New Bździochera, tekst przyjęto bez żadnych poprawek i skrótów. Historia – nazwijmy to karierą – a więc historia kariery Wenecjusza Skryby zatoczyła łuk, bo i ten utwór, tak jak poprzedni, miał się znaleźć w wielkanocnym numerze gazety. W Wielką Sobotę mógł Skryba delektować się szczęściem i sukcesem. Jego wiersz pod tytułem „Kulinarna porada” był nienaruszony przez gazetowego poprawiacza. Pora więc zademonstrować ten utwór, utwór, który otworzył Skrybie drzwi do łamów gazet, a także do kariery i na salony. Jak już było powiedziane, zamieszczono go bez skrótów i pod niezmienionym tytułem. Oto on.
Kulinarna porada
Drób drób.


           cdn…