sobota, 22 kwietnia 2017

160. Miauczący radny

          Sesje Rady Wiejskiej Bździochów nie różniły się zbytnio od sesji innych rad w kraju. Może tylko były bardziej owocne, bo Bździochy kwitły, a wraz z nimi kwitła cała Bździochowa Dolina. Sołtys Miętoś sołtysował znakomicie, a radni po burzliwych debatach z reguły podejmowali właściwe uchwały. Właściwe, czyli takie, które pozwalały wsi, którą reprezentowali, rozwijać się tak samo, jak przebiegały debaty, czyli burzliwie.
          Wśród zatwardziałych oponentów, dzięki, a raczej z powodu których wspomniane debaty były burzliwe, nie brakowało, co oczywiste, zwolenników poprzedniego sołtysa, Alojzego Pstrysia, który najprawdopodobniej postanowił do końca życia nie pogodzić się z porażką poniesioną w wyborach i wkładać kij w szprychy, sypać piasek w tryby, czyli najzwyczajniej mieszać. Pstryś, choć na dobrowolnym wygnaniu, bacznie śledził wszystko to, co się w Bździochach dzieje, a także to, co się dzieje na posiadzeniach rady, jakie są podejmowane uchwały, kto jak głosował itd. Te informacje starał się wykorzystywać, aby podjudzać później swoich popleczników-donosicieli. Nie opuścił bodaj żadnej okazji, żeby choć trochę nie pojątrzyć. Jak śledzący niniejsze zapiski zapewne pamiętają
, Pstryś już kilkakrotnie próbował ─ według stosownego powiedzonka zawrócić Wisłę kijem, na szczęście uważnie sprawujący swój urząd Miętoś nie dał się wywieść w pole i niecne knowania Pstrysia sczezły jak Bazyliszek na widok swego odbicia w lustrze.
          Ale oczywiście Pstryś nadal nie dawał za wygraną i nadal judził. Tym razem jego chytry plan polegał na tym, aby jak najbardziej zminimalizować ilość głosów „za” i dzięki temu powstrzymać ciąg pozytywnych uchwał. W tym celu przestudiował wiele przepisów i dokumentów, a także pogrzebał w historii, aby sprawdzić, czy taki precedens już miał kiedyś miejsce w procesie legislacji. No i znalazł coś odpowiedniego. Wprawdzie rzecz taka odbyła się w starożytności, ale to nawet lepiej, pomyślał, bo nikt nie skojarzy sobie tego, co chcę zrobić, z tak starymi dziejami. Już się cieszył na myśl, jak to sprytnie podstawi nogę Miętosiowi.
          Okazja nadarzyła się niebawem, kiedy w radzie powstał wakat i należało przeprowadzić wybory uzupełniające. Jeden z Pstrysiowych zauszników zgłosił kandydaturę niejakiego Kota. Ponieważ nie było kontrkandydatów, Kot miał praktycznie zapewnioną stuprocentowa wygraną. Zaufany Pstrysia był tak pewny swego i tak dumny z siebie (już zacierał ręce, w duchu świętując sukces), że zupełnie nie docierało do niego to, co się dzieje na sali. Nie docierało też to, z czym się do niego zwracano. Sporą chwilę trwało, zanim ściągnięto go z duchowych wyżyn i wrócił wreszcie jaźnią na salę obrad. Po kolejnej chwili dotarło też do niego pytanie o imię kandydata, a wtedy zupełnie zaskoczony wypalił bez namysłu:
          ─ Mruczek.
          I tak wydała się cała sprawa, że radnym nie miał zostać Kot, tylko kot. W ten sposób, można by rzec, tradycyjnie Pstryś został na lodzie. Siedział zdruzgotany w ulubionym fotelu i zastanawiał się, dlaczego znowu mu nie wyszło. Sięgnął do materiałów źródłowych i dopiero wtedy doczytał do końca historię konia cesarza
Kaliguli, Incitatusa, która go zainspirowała. No tak  ─ skwitował swoją porażkę ─ kot to nie koń. Zaważyła jedna litera. Informacja o sposobie, w jaki koń-senator zakończył swą polityczną karierę, była wprawdzie nikłym, zawszeć jednak jakimś tam pocieszeniem dla byłego sołtysa.


          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz