Marcjanna
Figlik z natury była istotą bardzo wesołą. Dlatego też to, co
jej się przydarzyło pewnego dnia, wywołuje raczej uśmiech niż
przejęcie, względnie współczucie, mimo że doprawdy było
niebezpiecznie i to bardzo. Szczęśliwym trafem całe zdarzenie
zakończyło się jedynie drobnym guzem i niewielkim skaleczeniem
czoła. Tu dajmy dojść do głosu chronologii.
Aby
rzecz ująć we właściwym świetle oraz klimacie, należy uczciwie
przyznać, że Marcjanna Figlik, jak przystało na rzetelną
bździochowiankę, nie stroniła od trunków, jakie by one nie były,
i wzorem pozostałych dorosłych mieszkańców Bździochowej Doliny
nie wylewała za kołnierz. Spieszę jednak uprzedzić, że nie
należy tej zacnej skądinąd kobiety posądzać od razu o nałóg
czy wręcz alkoholizm. Broń Panie Boże! Marcjanna Figlik nie
wylewała za kołnierz we właściwych proporcjach. No, może trochę
więcej, ale to tylko dlatego, że miała naprawdę mocną głowę do
tych spraw.
Należy
więc
zachować daleko idącą powściągliwość w wysnuwaniu wniosków po
uzyskaniu informacji na temat spotkania Figlikówny (bo Marcjanna
wówczas była jeszcze panienką) w cztery oczy z najprawdziwszym
sobowtórem. Okoliczności
spotkania były wręcz banalne – ot, stała sobie pannica w kolejce
do mięsnego, a tuż przed nią stała – wypisz, wymaluj – ona
sama. Tyle że inaczej ubrana. Natomiast uroda, kolor włosów i oczu
– skóra żywcem z niej zdarta. Nawet długość włosów i wzrost
się zgadzały. Po prostu osobisty sobowtór Marcjanny Figlik.
Marcjanna nie mogła oprzeć się pokusie i najzwyczajniej
obeszła swój sobowtór dookoła. Uczyniła to kilkakrotnie, nie
kryjąc zdumienia i natarczywie wpatrując się w fizys swego
vis-à-vis. Vis-à-vis
zaś z nie mniejszą
ciekawością
przyglądało się swej przyglądaczce i pewnie identyczne myśli o
sobowtórze przychodziły
mu na myśl. Ponieważ w tej chwili nie jest istotne, co przychodziło
na myśl Figlikowemu vis-à-vis, a co nie przychodziło, więc pomińmy to; ważne
jest, jak wielkie wrażenie owo spotkanie wywarło na Marcjannie
Figlik. A wywarło.
Naprawdę
wywarło. Co więcej, miało ono swoje, wspomniane wcześniej
konsekwencje.
Zdarzyło
się bowiem –
wiem, wiem, „zdarzyło
się”
brzmi zbyt
niewinnie i kłóci się z wcześniejszym stwierdzeniem o upodobaniu
Marcjanny do
niewylewania za
kołnierz,
ale trzymajmy się tej wersji i nie roztrząsajmy niepotrzebnie kopii
na czworo. A zatem zdarzyło się, że Marcjanna wraz z całkiem
licznym towarzystwem bawiła w restauracji Pod
Upadłym Aniołem.
Przy czym dla lepszego samopoczucia tudzież lepszej zabawy nie
poprzestano na popijaniu herbaty, a
skupiono się na popijaniu herbatą.
Siedziano, rozmawiano,
śmiano się, trochę
tańczono i sporo
popijano wspomnianą herbatą. W
ten deseń minął cały
wieczór. Gdy się rozchodzono, Marcjanna ujrzała w głębi holu ni
mniej ni więcej, tylko swojego osobistego (to określenie przywarło
już na stałe do tego osobnika) sobowtóra. Ucieszyła się ogromnie
i pobiegła (tak to określmy) na jego powitanie. Jej radość nie
miała granic, gdy spostrzegła, że sobowtór też biegnie jej na
spotkanie. Jej radość jeszcze się zwiększyła, kiedy
skonstatowała, iż sobowtór jest ubrany identycznie, jak ona. Z
tego powodu taka
tkliwość się w niej obudziła, że postanowiła
tę
ni to obcą,
ni to nie obcą
dziewczynę
objąć za
szyję i serdecznie uściskać. Tym
bardziej, iż wyglądało na to, że i owa
sobowtórowa dziewczyna
powzięła taki sam
zamiar wobec Marcjanny. Odległość
między pannami (tu też
zostało przyjęte stosowne założenie co do stanu cywilnego
nieznajomej) szybko się
zmniejszała i wreszcie rzuciły się sobie na szyję. Rozległ się
huk i brzęk tłuczonego szkła i… zajmujące niemal całą ścianę
holu lustro
rozsypało się w
drobny mak.
Nic
więcej już dodawać nie trzeba, prócz
tego co najwyżej,
że od tej pory
Marcjanna Figlik z rezerwą podchodzi do ludzi (na wszelki wypadek do
wszystkich), choć jest
pewna, że wtedy, przed mięsnym na pewno nie była po herbacie.
cdn…