sobota, 8 lipca 2017

171. Morska kąpiel

           Kiedy wszystkie oceny z egzaminów i zaliczeń były już w indeksach i zaczęły się zasłużone wakacje, Wygibautas Książkiewiczius wraz z kolegami z domu studenckiego Paszcza Jaszcza wybrali się na włóczęgę szlakiem barów kresowych. Objuczeni plecakami, namiotami i śpiworami oraz skrzyneczką przedniego bździochowskiego piwa ruszyli w Polskę. Przemieszczali się, korzystając z dobrodziejstwa instytucji, jaką był wówczas autostop.
           Tu dwa słowa dygresji skierowane do dzisiejszej młodzieży, która być może coś słyszała na temat autostopu, i wie, że w takiej formie jak kiedyś, dziś jest już niemożliwy. Był to prosty, choć dość czasochłonny sposób podróżowania, ze względu na niezbyt liczny w tamtych czasach tabor transportowy poruszający się po polskich drogach. Nie było TIR-ów i busów, nie było utrudniających wędrówkę obwodnic miast, wystarczyło wyjść trochę za centrum miejscowości i już się było na trasie. I w tym chyba tkwił cały urok, bo nikt się nie spieszył, a w razie czego, zawsze można było rozbić namiot przy drodze i się przespać. Dyshonorem była jazda samochodami osobowymi, zresztą gdy na pace ciężarówki zebrało się po drodze większe grono autostopowiczów, zawsze było bardzo wesoło i opowiadaniom o przygodach nie było końca. Młodzi włóczędzy dzielili się nie tylko opowiadaniami, ale i jedzeniem, co mieściło się w swoistym niepisanym autostopowym kodeksie.
           Kiedy więc Wygibautas z kolegami odczekali swoje w rowie drogi wylotowej z Bździochów, zatrzymała się koło nich rozklekotana ciężarówka marki STAR-25 wyładowana po dach workami ziemniaków. Na nich rozłożona była plandeka, a na niej dopiero ulokowali się autostopowicze. Prawdę mówiąc, nikt nie wiedział, dokąd ona jedzie; zresztą nie było to istotne, ważne było, że do przodu. A rozwiany na wietrze włos i skrzyneczka piwa wróżyły całkiem przyjemną jazdę. Podróż zakończyła się po kilku godzinach w miejscu trudnym do odgadnięcia ze względu na dziesiąty stopień zasilania (być może dzisiejsza młodzież też coś o tym słyszała). Było ciemno choć oko wykol, kierowca oświadczył, że jest u celu i dalej nie jedzie. Cóż, taka sytuacja dla wakacyjnych włóczęgów nie była niczym niezwykłym, więc koledzy opuścili pakę i zaczęli się rozglądać za miejscem na nocleg. W całkowitej ciemności wymacali w miarę równy teren porośnięty trawą, tam rozbili namioty, po czym wypiwszy po jeszcze jednym piwie, udali się na spoczynek.
           Ranek (około południa) powitał ich jakimś hałasem, który wzięli za szum morskich fal. Ucieszeni, w strojach kąpielowych (porozumiewanie się między namiotami w tej sprawie odbyło się za pomocą głosu) i z ręcznikami przewieszonymi przez szyje rozsunęli zamki namiotów i wyszli na zewnątrz. Wyszli i… zdębieli. Okazało się, że rozbili namioty w samym centrum jakiegoś miasteczka, przed głównym urzędem. A to co po ciemku wydało im się całkiem niezłym trawiastym terenem, było wypielęgnowanym trawnikiem przed tym urzędem. Wokół przystawali gapie i przyglądali się im z nie mniej zdziwionymi minami.
           Przypadek jak zwykle w takich okolicznościach posuwa się dalej i gdy tak stali zdumieni, włączył się zraszacz i po chwili byli już po kąpieli.
           Jako puentę można dodać, że w końcu jednak dotarli nad morze i zażyli prawdziwej morskiej kąpieli.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz