Kiedy
wszystkie oceny z egzaminów i zaliczeń były już w indeksach i
zaczęły się zasłużone wakacje, Wygibautas Książkiewiczius wraz
z kolegami z domu studenckiego „Paszcza
Jaszcza” wybrali się na
włóczęgę szlakiem barów kresowych. Objuczeni plecakami,
namiotami i śpiworami oraz skrzyneczką przedniego bździochowskiego
piwa ruszyli w Polskę. Przemieszczali się, korzystając z
dobrodziejstwa instytucji, jaką był wówczas autostop.
Tu
dwa słowa dygresji skierowane do dzisiejszej młodzieży, która być
może coś słyszała na temat autostopu, i wie, że w takiej formie
jak kiedyś, dziś jest już niemożliwy. Był to prosty, choć dość
czasochłonny sposób podróżowania, ze względu na niezbyt liczny w
tamtych czasach tabor transportowy poruszający się po polskich
drogach. Nie było TIR-ów i busów, nie było utrudniających
wędrówkę obwodnic miast, wystarczyło wyjść trochę za centrum
miejscowości i już się było na trasie. I w tym chyba tkwił cały
urok, bo nikt się nie spieszył, a w razie czego, zawsze można było
rozbić namiot przy drodze i się przespać. Dyshonorem była jazda
samochodami osobowymi, zresztą gdy na pace ciężarówki zebrało
się po drodze większe grono autostopowiczów, zawsze było bardzo
wesoło i opowiadaniom o przygodach nie było końca. Młodzi
włóczędzy dzielili się nie tylko opowiadaniami, ale i jedzeniem,
co mieściło się w swoistym niepisanym autostopowym kodeksie.
Kiedy
więc Wygibautas z kolegami odczekali swoje w rowie drogi wylotowej z
Bździochów, zatrzymała się koło nich rozklekotana ciężarówka
marki STAR-25 wyładowana po dach workami ziemniaków. Na nich
rozłożona była plandeka, a na niej dopiero ulokowali się
autostopowicze. Prawdę mówiąc, nikt nie wiedział, dokąd ona
jedzie; zresztą nie było to istotne, ważne było, że do przodu. A
rozwiany na wietrze włos i skrzyneczka piwa wróżyły całkiem
przyjemną jazdę. Podróż zakończyła się po kilku godzinach w
miejscu trudnym do odgadnięcia ze względu na dziesiąty stopień
zasilania (być może dzisiejsza młodzież też coś o tym
słyszała). Było ciemno choć oko wykol, kierowca oświadczył, że
jest u celu i dalej nie jedzie. Cóż, taka sytuacja dla wakacyjnych
włóczęgów nie była niczym niezwykłym, więc koledzy opuścili
pakę i zaczęli się rozglądać za miejscem na nocleg. W całkowitej
ciemności wymacali w miarę równy teren porośnięty trawą, tam
rozbili namioty, po czym wypiwszy po jeszcze jednym piwie, udali się
na spoczynek.
Ranek
(około południa) powitał ich jakimś hałasem, który wzięli za
szum morskich fal. Ucieszeni, w strojach kąpielowych (porozumiewanie
się między namiotami w tej sprawie odbyło się za pomocą głosu)
i z ręcznikami przewieszonymi przez szyje rozsunęli zamki namiotów
i wyszli na zewnątrz. Wyszli i… zdębieli. Okazało się, że rozbili
namioty w samym centrum jakiegoś miasteczka, przed głównym
urzędem. A to co po ciemku wydało im się całkiem niezłym
trawiastym terenem, było wypielęgnowanym trawnikiem przed tym
urzędem. Wokół przystawali gapie i przyglądali się im z nie
mniej zdziwionymi minami.
Przypadek
jak zwykle w takich okolicznościach posuwa się dalej i gdy tak
stali zdumieni, włączył się zraszacz i po chwili byli już po
kąpieli.
Jako
puentę można dodać, że w końcu jednak dotarli nad morze i zażyli
prawdziwej morskiej kąpieli.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz