sobota, 22 lipca 2017

173. Pogotowie zaopatrzeniowe


           Jedna z kolejnych wizyt emerytowanego sanitariusza Pogotowia Ratunkowego, Kierdela Wełenki, w bździochowskiej bazie tegoż pogotowia zaowocowała nową opowiastką o starych czasach. Niekoniecznie dobrych. Ale często wesołych. Kierdel Wełenko jak zwykle przysiadł na ławeczce przy filiżance kawy zbożowej, którą ochoczo serwowała mu młodociana załoga bazy, rozpykał swoją fajeczkę, a z jego ust wraz z fajeczkowym dymem wysnuła się historia sprzed lat.
           – Bo to widzicie, droga młodzieży, przyszła kiedyś taka bida, że szpitale nie miały ani w co odziać, ani czym karmić leżących tam chorych. Gdyby nie rodziny odwiedzające ich tak często, że nie wiadomo, kto właściwie należał do szpitala, a kto nie, chyba by leżeli na goło, a i z głodu by pomarli. Ciężko było wtedy odróżnić, kto jest kto, bo piżamy czy koszule nocne chorzy mieli, że tak powiem, cywilne”, jako że szpitalne już się wydarły na ich poprzednikach. Rojno było i gwarno na korytarzach i w salach. Odwiedzający przy okazji trochę ogarniali cały szpital, to i na sprzątaniu się zaoszczędziło. Tak było, mówię wam. No, ale nie wszyscy mieli szczęście mieć rodzinę. Ci umarli by z głodu na pewno. I z tymi niedokarmionymi bidakami trzeba było jakoś sobie poradzić. No i ten obowiązek spadł na mnie, bo ja jako kierowca karetki byłem – jak byście to dzisiaj określili – mobilny.
           No więc zajeżdżam jednego razu nyską na podjazd szpitalny, a tam sam dyrektor stoi i czeka na mnie, bo akurat kogoś ważnego, a może jego znajomego z wypadku wiozłem. Zanim wyskoczyłem z szoferki, dyrektor sam otworzył drzwi karetki. I jak otworzył, tak zaraz się obrócił i uciekł do siebie. Zdążył tylko zawołać, żebym natychmiast do niego przyszedł. Myślę sobie, jaki to dyrektor wrażliwy na krew, bo bandaże na tym biedaku już zdążyły mocno przesiąknąć. Ale przecież nie raz już widział takie rzeczy. A nawet gorsze. Myślę sobie dalej, że to może dlatego, że to jego znajomy. Zostawiłem cały majdan sanitariuszom i pędzę do gabinetu dyrektora. Nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak.
           Co to ma znaczyć, Wełenko, to co widziałem w karetce? – pyta dyrektor, a ręce mu dygotają i nerwowo chodzi po biurze.
           No nic – mówię – przywiozłem tego połamańca, o przepraszam, tego poszkodowanego tak jak zawsze się to robi.
           Zawsze?! – Widać, że dyrektor mocno zdenerwowany, bo aż poczerwieniał na twarzy.
           Zawsze – odpowiadam.
           I zawsze w karetce tak wygląda?
           Zawsze. A co mam robić, dyrektorze, jak trzeba na wszystkim oszczędzać. Ale przecież krzywdy nikt nie miał. Na połamane miejsca zawsze się jakoś uważa. Sanitariusz, który siedzi przy pacjencie, bardzo zawsze pilnuje, żeby nic złego się nie przytrafiło, a ja jadę ostrożnie i staram się omijać każdą dziurę na drodze.
Jakoś się dyrektor udobruchał i więcej już do tej sprawy nie wracał.
           Ale co tam było, w tej karetce, że dyrektor tak się obruszył? – zaczęli wypytywać jeden przez drugiego adepci sztuki sanitariuszowskiej. Jak zwykle siedzieli z rozdziawionymi ustami i chłonęli każde słowo Wełenki. Wełenko w tym czasie, najwyraźniej zmęczony długą przemową przysnął. Po chwili otrząsnął się i dokończył:
           Bo to widzicie, pieniędzy zawsze brakowało, to się oszczędzało na wszystkim, na czym się tylko dało. Ja dla tych głodnych biedaków przywoziłem zawsze coś do jedzenia. Żeby zaoszczędzić na benzynie, nie jeździłem specjalnie po jedzenie, tylko robiłem zakupy przy okazji wyjazdu do chorego. Wtedy trafił się akurat wypadek. Ten facet miał połamane nogi, ale reszta była w całkiem dobrym stanie. Położyliśmy go na noszach i pędem na targ. Nie wszystko dało się upchać po bokach, bo miejsca w karetce było mało, więc sanitariusz trzymał na kolanach kosz z warzywami, a pudełko z jajkami, żeby się nie potłukły, położyliśmy temu na noszach na klacie i kazaliśmy mu je przytrzymywać rękami. No i akurat na taki widok trafił dyrektor. Ale po paru dniach, jak się już uspokoił, a ten połamany, jak się okazało, szybko zdrowiał, dyrektor dziękował mi za troskę o szpital, a przy wypłacie nawet jakaś premijka się trafiła. Tak to wtedy było.
           Po tej przemowie Kierdel Wełenko przysnął na dobre. Obudziło go dopiero wezwanie do wypadku. A że młodzi się rozpierzchli i Wełenko został sam, zdrzemnął się jeszcze trochę, a potem, stwierdziwszy, że nie ma słuchaczy, podreptał do domu.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz