Jedna
z kolejnych wizyt emerytowanego sanitariusza Pogotowia Ratunkowego,
Kierdela Wełenki, w bździochowskiej bazie tegoż pogotowia
zaowocowała nową opowiastką o starych czasach. Niekoniecznie
dobrych. Ale często wesołych. Kierdel Wełenko jak zwykle przysiadł
na ławeczce przy filiżance kawy zbożowej, którą ochoczo
serwowała mu młodociana załoga bazy, rozpykał swoją fajeczkę, a
z jego ust wraz z fajeczkowym dymem wysnuła się historia sprzed
lat.
–
Bo to widzicie, droga młodzieży, przyszła kiedyś taka bida, że
szpitale nie miały ani w co odziać, ani czym karmić leżących tam
chorych. Gdyby nie rodziny odwiedzające ich tak często, że nie
wiadomo, kto właściwie należał do szpitala, a kto nie, chyba by
leżeli na goło, a i z głodu by pomarli. Ciężko było wtedy
odróżnić, kto jest kto, bo piżamy czy koszule nocne chorzy mieli,
że tak powiem, „cywilne”,
jako że szpitalne już się wydarły na ich poprzednikach.
Rojno było i gwarno na korytarzach i w salach. Odwiedzający przy
okazji trochę ogarniali cały szpital, to i na sprzątaniu się
zaoszczędziło. Tak było, mówię wam. No, ale nie wszyscy mieli
szczęście mieć rodzinę. Ci umarli by z głodu na pewno. I z tymi
niedokarmionymi bidakami trzeba było jakoś sobie poradzić. No i
ten obowiązek spadł na mnie, bo ja jako kierowca karetki byłem –
jak byście to dzisiaj określili – mobilny.
No
więc zajeżdżam jednego razu „nyską”
na podjazd szpitalny, a tam sam dyrektor stoi i czeka na mnie, bo
akurat kogoś ważnego, a
może jego znajomego z wypadku wiozłem.
Zanim wyskoczyłem z
szoferki, dyrektor sam otworzył drzwi karetki. I jak otworzył, tak
zaraz się obrócił i uciekł do siebie. Zdążył tylko zawołać,
żebym natychmiast do niego przyszedł. Myślę sobie, jaki to
dyrektor wrażliwy na krew, bo bandaże na tym biedaku już zdążyły
mocno przesiąknąć. Ale
przecież nie raz już widział takie rzeczy. A nawet gorsze. Myślę
sobie dalej, że to może dlatego, że to jego znajomy. Zostawiłem
cały majdan sanitariuszom i pędzę do gabinetu dyrektora. Nasza
rozmowa wyglądała mniej więcej tak.
–
Co to ma znaczyć,
Wełenko, to co widziałem w karetce? – pyta dyrektor, a ręce mu
dygotają i nerwowo chodzi
po biurze.
–
No nic – mówię –
przywiozłem tego połamańca, o przepraszam, tego poszkodowanego tak
jak zawsze się to robi.
–
Zawsze?! – Widać, że
dyrektor mocno zdenerwowany, bo
aż poczerwieniał na twarzy.
–
Zawsze – odpowiadam.
–
I zawsze w karetce tak
wygląda?
–
Zawsze. A co mam robić,
dyrektorze, jak trzeba na wszystkim oszczędzać. Ale
przecież krzywdy nikt nie miał. Na połamane miejsca zawsze się
jakoś uważa. Sanitariusz, który siedzi przy pacjencie, bardzo
zawsze pilnuje, żeby nic złego się
nie przytrafiło, a ja jadę ostrożnie i staram się
omijać każdą dziurę na drodze.
Jakoś
się dyrektor udobruchał i więcej już do tej sprawy nie wracał.
–
Ale co tam było, w tej
karetce, że dyrektor tak się obruszył? – zaczęli wypytywać
jeden przez drugiego adepci sztuki sanitariuszowskiej. Jak zwykle
siedzieli z rozdziawionymi ustami i chłonęli każde słowo Wełenki.
Wełenko w tym czasie, najwyraźniej zmęczony długą
przemową przysnął. Po chwili otrząsnął się i dokończył:
–
Bo to widzicie, pieniędzy
zawsze
brakowało, to się oszczędzało na wszystkim, na
czym się tylko dało. Ja
dla tych głodnych biedaków przywoziłem zawsze
coś do jedzenia. Żeby
zaoszczędzić na benzynie, nie jeździłem specjalnie po jedzenie,
tylko robiłem zakupy przy okazji wyjazdu do chorego. Wtedy trafił
się akurat wypadek. Ten facet miał połamane nogi, ale reszta była
w całkiem dobrym stanie. Położyliśmy go na noszach i pędem na
targ. Nie wszystko dało
się upchać po bokach, bo miejsca w karetce było mało, więc
sanitariusz trzymał na kolanach kosz z warzywami, a pudełko z
jajkami, żeby się nie potłukły, położyliśmy temu na noszach na
klacie i kazaliśmy mu je przytrzymywać rękami. No
i akurat na taki widok trafił dyrektor. Ale po paru dniach, jak się
już uspokoił, a ten połamany, jak się okazało, szybko zdrowiał,
dyrektor dziękował mi za troskę o szpital, a przy wypłacie nawet
jakaś premijka się trafiła. Tak to wtedy było.
Po
tej przemowie Kierdel Wełenko przysnął na dobre. Obudziło go
dopiero wezwanie do wypadku. A że młodzi się rozpierzchli i
Wełenko został sam, zdrzemnął się jeszcze trochę, a potem,
stwierdziwszy, że nie ma słuchaczy, podreptał do domu.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz