sobota, 29 lipca 2017

174. Sobowtór

           Marcjanna Figlik z natury była istotą bardzo wesołą. Dlatego też to, co jej się przydarzyło pewnego dnia, wywołuje raczej uśmiech niż przejęcie, względnie współczucie, mimo że doprawdy było niebezpiecznie i to bardzo. Szczęśliwym trafem całe zdarzenie zakończyło się jedynie drobnym guzem i niewielkim skaleczeniem czoła. Tu dajmy dojść do głosu chronologii.
           Aby rzecz ująć we właściwym świetle oraz klimacie, należy uczciwie przyznać, że Marcjanna Figlik, jak przystało na rzetelną bździochowiankę, nie stroniła od trunków, jakie by one nie były, i wzorem pozostałych dorosłych mieszkańców Bździochowej Doliny nie wylewała za kołnierz. Spieszę jednak uprzedzić, że nie należy tej zacnej skądinąd kobiety posądzać od razu o nałóg czy wręcz alkoholizm. Broń Panie Boże! Marcjanna Figlik nie wylewała za kołnierz we właściwych proporcjach. No, może trochę więcej, ale to tylko dlatego, że miała naprawdę mocną głowę do tych spraw.
           Należy więc zachować daleko idącą powściągliwość w wysnuwaniu wniosków po uzyskaniu informacji na temat spotkania Figlikówny (bo Marcjanna wówczas była jeszcze panienką) w cztery oczy z najprawdziwszym sobowtórem. Okoliczności spotkania były wręcz banalne – ot, stała sobie pannica w kolejce do mięsnego, a tuż przed nią stała – wypisz, wymaluj – ona sama. Tyle że inaczej ubrana. Natomiast uroda, kolor włosów i oczu – skóra żywcem z niej zdarta. Nawet długość włosów i wzrost się zgadzały. Po prostu osobisty sobowtór Marcjanny Figlik. Marcjanna nie mogła oprzeć się pokusie i najzwyczajniej obeszła swój sobowtór dookoła. Uczyniła to kilkakrotnie, nie kryjąc zdumienia i natarczywie wpatrując się w fizys swego vis-à-vis. Vis-à-vis zaś z nie mniejszą ciekawością przyglądało się swej przyglądaczce i pewnie identyczne myśli o sobowtórze przychodziły mu na myśl. Ponieważ w tej chwili nie jest istotne, co przychodziło na myśl Figlikowemu vis-à-vis, a co nie przychodziło, więc pomińmy to; ważne jest, jak wielkie wrażenie owo spotkanie wywarło na Marcjannie Figlik. A wywarło. Naprawdę wywarło. Co więcej, miało ono swoje, wspomniane wcześniej konsekwencje.
           Zdarzyło się bowiem – wiem, wiem, „zdarzyło się brzmi zbyt niewinnie i kłóci się z wcześniejszym stwierdzeniem o upodobaniu Marcjanny do niewylewania za kołnierz, ale trzymajmy się tej wersji i nie roztrząsajmy niepotrzebnie kopii na czworo. A zatem zdarzyło się, że Marcjanna wraz z całkiem licznym towarzystwem bawiła w restauracji Pod Upadłym Aniołem. Przy czym dla lepszego samopoczucia tudzież lepszej zabawy nie poprzestano na popijaniu herbaty, a skupiono się na popijaniu herbatą. Siedziano, rozmawiano, śmiano się, trochę tańczono i sporo popijano wspomnianą herbatą. W ten deseń minął cały wieczór. Gdy się rozchodzono, Marcjanna ujrzała w głębi holu ni mniej ni więcej, tylko swojego osobistego (to określenie przywarło już na stałe do tego osobnika) sobowtóra. Ucieszyła się ogromnie i pobiegła (tak to określmy) na jego powitanie. Jej radość nie miała granic, gdy spostrzegła, że sobowtór też biegnie jej na spotkanie. Jej radość jeszcze się zwiększyła, kiedy skonstatowała, iż sobowtór jest ubrany identycznie, jak ona. Z tego powodu taka tkliwość się w niej obudziła, że postanowiła tę ni to obcą, ni to nie obcą dziewczynę objąć za szyję i serdecznie uściskać. Tym bardziej, iż wyglądało na to, że i owa sobowtórowa dziewczyna powzięła taki sam zamiar wobec Marcjanny. Odległość między pannami (tu też zostało przyjęte stosowne założenie co do stanu cywilnego nieznajomej) szybko się zmniejszała i wreszcie rzuciły się sobie na szyję. Rozległ się huk i brzęk tłuczonego szkła i… zajmujące niemal całą ścianę holu lustro rozsypało się w drobny mak.
           Nic więcej już dodawać nie trzeba, prócz tego co najwyżej, że od tej pory Marcjanna Figlik z rezerwą podchodzi do ludzi (na wszelki wypadek do wszystkich), choć jest pewna, że wtedy, przed mięsnym na pewno nie była po herbacie.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz