Pochodząca
z Bździochów gwiazda europejskich scen, a ściślej – gwiazdor,
jedyny mieszkaniec Bździochów, który zrobił światową karierę i
trafił nawet na deski La Scali
i był po imieniu z największymi aktorami i pieśniarzami świata,
Antek Paź, zanim na te deski dotarł, włóczył się niemal po
całej Europie. To szczególnego rodzaju tournée
odbywał wraz z trupą wiłów, z którą się zabrał z rodzinnej
wsi wbrew szlochom matki i pomstowaniu ojca. W trakcie tej długiej
podróży Antek Paź nie tylko nauczył się sztuki aktorskiej, lecz
także mocno się w niej rozwinął, wyrabiając solidną pozycję
wśród wiłowskiej trupy. Zanim jednak to nastąpiło, Antek miewał
przeróżne przypadki, niektóre smutne, inne zaś zabawne.
O
smutnych przypadkach, takich jak bezgraniczna, ale i też
nieodwzajemniona miłość do jednego czarnobrewego dziewczęcia z
zespołu, ślicznego jak z obrazka, lecz niestety z zajętym sercem
przez innego, nie warto wspominać, bo na samą myśl o niej żałość
dławiła gardło Antka i wyzuwała go z wszelkich sił i chęci, a
łzy same kręciły się w oczach. Dlatego milej jest wspominać
przyjemniejsze przypadki i sytuacje, jak choćby ta z butami.
Było
to na ziemi niemieckiej w czasie, gdy do kolejnego występu potrzebne
były Antkowi buty z cholewami w kolorze bordowym. Poszedł więc je
obstalować do szewca, a że z tamtejszym językiem było jeszcze u
niego krucho, z trudem na migi i używając różnych sposobów
tłumaczenia (aż go ręce bolały od takiego mówienia), pokonał
jakimś cudem zawiłości mowy niemieckiej i wyjaśnił, o jakie buty
i kolor mu chodzi. Po odbiór poszedł na wszelki wypadek z innym
członkiem swej wędrownej grupy, chłopakiem w jego wieku, który miał
mu w razie czego pomóc się dogadać. Szkopuł w tym, że ów
chłopak znał, a raczej rozumiał mowę niemiecką mniej więcej w
takim samym stopniu co i Antek Paź.
Antek
buty przymierzył i wypróbował na wszystkie strony. Podobały mu
się i pasowały jak ulał. Ale jak to szewcowi powiedzieć, nie
wiedział ani Antek, ani jego kompan. Widząc ich bezradne miny,
szewc doszedł do wniosku, że jego wyrób nie przypadł Antkowi do
gustu, więc mrucząc pod nosem (prawdopodobnie przekleństwa),
odłożył buty na półkę. To jeszcze bardziej zbiło chłopaków z
pantałyku i stojąc w kącie rzemieślniczej izby, naradzali się,
jak powiedzieć szewcowi, że buty są w porządku i chcą je
zakupić.
Antek
stał jak słup soli i wpatrywał się w kolegę, który wysilał
cały swój kilkunastoletni umysł, aby przypomnieć sobie choć jedno
słowo pozwalające na wybrnięcie z tej niezręcznej sytuacji.
Zwłaszcza że szewc spoglądał na nich spod zmarszczonych
niezadowoleniem brwi. I wreszcie pacnął się otwarta dłonią w
czoło, co miało znaczyć mniej więcej tyle samo, co słowo
„eureka”
w ustach Archimedesa (o którym, nawiasem mówiąc, jeszcze nie
słyszeli),
i podniecony tym, co sobie przypomniał, niemal krzyknął do Antka:
–
Wiem! Wiem! Powiedz mu: gut but!
Czy
szewc to zrozumiał,
nie wiadomo,
ale wiadomo jedno – Antek od szewca wyszedł z butami.
cdn…