Barman
restauracji Pod upadłym Aniołem, Dobromił Dolewal, długo
nie mógł zapomnieć przygód, jakie przeżyli bracia Stefek i
Mundek Łobwarzankowie podczas swej wyprawy do Ameryki Południowej,
a o których tak obrazowo opowiadali podczas ostatniej wizyty w
barze. Utkwiła mu w pamięci zwłaszcza historia Mundka przywołująca
pewne zdarzenie, po którym Mundek stał się bardzo małym
człowiekiem. Oczywiście ciałem, bo duchem nadal był wielki.
Ekscytacja barmana trwała około roku i trwałaby nadal, gdyby nie
fakt, że bracia Łobwarzankowie znów pojawili się Pod Upadłym
Aniołem. Znów Stefek zasiadł na barowym stołku, a Mundek
przysiadł na szklance odwróconej do góry dnem, ustawionej na
kontuarze. Tak jak tamtego pamiętnego dnia sączyli whisky z lodem –
Stefek ze szklaneczki, Mundek z naparstka, i tak jak wtedy,
rozpamiętywali swoje przygody podczas kolejnego obieżyświatowania.
Tym
razem niespokojny duch rzucił ich w głąb Afryki, gdzie spotkało
ich wiele fascynujących, ale też i niebezpiecznych przypadków. Jak
poprzednio Stefkowi przydarzyła się podobna historia jak w
Patagonii z końmi, tyle że tym razem został przywódcą pawianów.
Tu na jego nieszczęście nie udało mu się wyłgać jak ogierom i
musiał na oczach całego stada spełnić przynależne wodzowi
obowiązki wobec wpatrujących się w niego łakomym wzrokiem
pawianic z czerwonymi tyłkami.
Sypali
takimi historiami jak z rękawa, ale najdramatyczniejsze zdarzenie
przeżyli gdzieś w Afryce Środkowej, gdy zostali pojmani przez
ludożerców i najzwyczajniej na świecie mieli posłużyć za danie
obiadowe. A właściwie tylko Stefek miał zostać posiłkiem, a
Mundka ze względu na jego wielkość, a raczej małość, chciano
wypchać i dać do zabawy córce wodza plemienia jako laleczkę.
Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna, bo Stefka wrzucono
do kotła ustawionego nad rozpalonym ogniskiem, a cała wieś
tańczyła z radości w oczekiwaniu na wykwintną wyżerkę.
Zebrani
wokół bździochowscy bywalcy baru z rozdziawionymi ustami
wsłuchiwali się w opowieść, a barman tak się zasłuchał, że
nawet na moment zapomniał o swoich obowiązkach i dopiero gdy bracia
unieśli w wymownym geście swe naczynia, szybko im je napełnił, po
czym znowu się zasłuchał.
Tymczasem
sytuacja gdzieś w Afryce Środkowej stawała się coraz bardziej
dramatyczna, bo z kotła zaczynała buchać para i zdawałoby się,
że już nic nie uratuje Stefka przed ugotowaniem. Co jakiś czas
kucharz podnosił pokrywę, mieszał zawartość kotła kopyścią, po
czym walił Stefka tą kopyścią po głowie. Po którymś takim
uderzeniu zainteresował się poczynaniami kucharza sam wódz,
któremu kiszki marsza grały i można by domniemywać, że to w rytm
tego grania tańczyła wiejska ludność. Wódz zapytał kucharza –
oczywiście po ichniemu – o co chodzi z tym waleniem po łbie.
Kucharz zaś odpowiedział:
–
A bo mi, cholera, ryż wyjada.
Wodza
tak rozbawiła ta odpowiedź, że zupełnie zapomniał o grających
marsza kiszkach (chociaż wieś nadal tańczyła w ich rytmie), kazał
Stefka wyjąć z kotła, po czym ogłosił, że mianuje go
ambasadorem. Później już, urządzając mu biuro na klepisku w
kącie swojej chaty, jakoś wytłumaczył Stefkowi, że spodobała mu
się jego zaradność, że w tak beznadziejnej sytuacji potrafił
jeszcze zadbać o posiłek dla siebie, a więc jest nieprawdopodobnie
– tu wybełkotał w swoim narzeczu słowo, które w brzmieniu było
podobne do „asertywny”
– co dobrze wróży jako dyplomacie. Mundek ostatecznie też nie
został laleczką, a sekretarzem ambasadora, przy czym korzystał z
przywileju odwiedzania córki wodza, która, jak się okazało, była
nader rozwiniętą pod każdym względem, zwłaszcza
fizycznym, dziewoją,
przez co byli oboje bardzo zadowoleni z tych spotkań. Sam wódz
nigdy nie słyszał o kraju, którego ambasadora właśnie
powołał, no ale po cóż miałby się trudzić zdobywaniem takiej
wiedzy, skoro od tych spraw miał ambasadora właśnie. Po pewnym
czasie Stefek namówił wodza, aby wysłał go do kraju, którego
jest ambasadorem, w celu nawiązania stosunków dyplomatycznych. W
ten sposób udało się Łobwarzankom powrócić do kraju.
Siedząc
tak w barze Pod Upadłym Aniołem i przywołując w pamięci
tę historię wyszło, że to Mundek najprawdopodobniej uratował
życie Stefkowi, bo wtedy tam przy kotle, nie mając zupełnie
pojęcia, po co to robi, szarpał kucharza za świecidełka, którymi
kucharz miał oplecione nogi i pokazywał na migi, że tam w kotle
musi być bardzo gorąco i żeby podniósł pokrywę, bo mu się brat
udusi. Co z tego zrozumiał kucharz, nie wiadomo, faktem jest jednak,
że pokrywę podnosił, a krztuszenie się Stefka brał za wyjadanie
ryżu.
Tak
oto szczęśliwie skończyła się ich wyprawa do Afryki, chociaż
Mundek z sentymentem powracał w myślach do spotkań z córką
wodza, które były bardzo podobne do tych opisanych przez Jonathana
Swifta w Podróżach Guliwera w rozdziale traktującym o wizycie
Guliwera wśród wielkoludów. Z tą różnicą, że w odróżnieniu
od Guliwera, Mundek spotkaniami z córką wodza wcale nie był
zdegustowany i powracał do nich w pamięci z rozrzewnieniem. Nie
wiedział, bo nie mógł wiedzieć o tym, że nad wyraz fizycznie
rozwinięta córeczka wcale nie chciała mieć wypchanej laleczki.
Wolała żywą.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz