Każdorazowo
telefon dzwoniący na biurku dyżurnego pogotowia ratunkowego w
Bździochach podrywał na nogi wszystkich sanitariuszy i wlewał w
ich serca nadzieję, że może akurat tym razem trafiło się coś
poważniejszego. Nie inaczej było także w tym przypadku.
Emerytowany
sanitariusz Kierdel Wełenko, który z sentymentu często odwiedzał
placówkę, w której kiedyś pracował (chciałoby się powiedzieć:
wypruwał sobie żyły, ale nie byłoby to zgodne z prawdą, bo
sanitariusze notorycznie cierpieli na brak zawodowych atrakcji i z
utęsknieniem czekali na ten znaczący przypadek, o którym
przynajmniej w gazetach napiszą, nie mówiąc już o tym, że
kolejne pokolenia będą o nim wspominać z rozrzewnieniem), na
dźwięk telefonu odruchowo przerywał drzemkę i unosił się z
ławeczki, a po chwili, gdy oprzytomniał i przypomniał sobie, że
jest już na emeryturze, opadał z powrotem na siedzenie i z
ciekawością śledził poczynania swoich następców. Tym razem
jednak nie opadł, bo gdy słyszał nazwisko poszkodowanego, nie
tylko się poderwał, ale wręcz podskoczył z wrażenia. Natychmiast
też powróciło wspomnienie, jak to którejś zimy zostało wezwane
pogotowie do narciarza, który wjechał na jedyne drzewo na stoku
Bździochowej Górki. Przypadek był tyle ciekawy, że Paput
Szus-Deszczułko, bo o nim mowa, wjechał na drzewo, które rosło po
drugiej stronie stoku, w całkowitym oddaleniu od tras zjazdowych.
Ileż to było uciechy z bandażowaniem go! Sanitariusze poświęcili
na ten cel całe zapasy bandaży znajdujące się w karetce, a ich
radość sięgała niebios. Do szpitala przywieźli kogoś, kto z
wyglądu przypominał mumię. Inna sprawa, że Szus-Deszczułko
połamał sobie wtedy wiele kości. Gdy więc Wełenko usłyszał, o
kogo chodzi, natychmiast przed oczami stanął mu tamten obraz, a w
duszę wstąpiła nadzieja, że i tym razem będzie co najmniej tak
samo. Ten obraz psuła mu jednak świadomość, że było upalne lato
i na nartach raczej nikt nie jeździł. A może jednak…
przynajmniej na wodnych… Myśl tę jednak Wełenko odrzucił, bo po
Bździochówce na nartach wodnych pływać (jeździć?) się nie
dało. A może jednak… – zaświtało mu znowu w głowie.
Tymczasem
przywieziono delikwenta i Wełenko doznał wielkiego rozczarowania,
bo Paput miał obandażowany tylko skromny skrawek stopy. Ale za to
okoliczności tego zdarzenia jako żywo przywołały tamte
zamierzchłe wspomnienia. I wcale nie dlatego, że przy szpitalnym
łóżku znów znalazła się notoryczna narzeczona Paputa, Malwina
Markotna, ubolewająca nad jego niefartownym losem. Okazało się, że
z nieszczęsnym Paputem stało się zupełnie to samo, co wówczas.
Otóż na cudownie piaszczystej plaży znalazł się tylko jeden
jedyny kamień i o ten właśnie kamień, spacerując, potknął się
Paput Szus-Deszczułko, łamiąc sobie palec u nogi.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz