sobota, 3 lutego 2018

201. Desperacka palba

           Palba trwała od świtu. Niewielka grupka desperados, przyczajona w gąszczu na skraju leśnej polany waliła z Winchesterów bez chwili wytchnienia. Zdawało się, że tej morderczej walce nie będzie końca, bo nalot trwał i trwał. Złowieszczy furkot skrzydeł nasilał się z każdą chwilą, wdzierał w uszy, drążył mózg. Swą natarczywością mógł doprowadzić do obłędu. Lecz ta grupka bezprzykładnie odważnych, gotowych na każde ryzyko ludzi dawała z siebie wszystko. Bo też byli to wyborni strzelcy. Z niezwykłą starannością wybrani przez swego dowódcę, najlepsi z najlepszych, nie oszczędzali się w boju. Byli świadomi, że akcja, do której zostali przeznaczeni nie będzie łatwa. Ale wiedzieli też, że odpowiednio wyposażeni i uzbrojeni poradzą sobie. W końcu to oni byli najlepsi – asy nad asami. Nie mogli zawieść swego dowódcy. Nie mogli pokazać, że się pomylił w wyborze. Zaufał im, a to zobowiązuje. Dlatego też swą klasę potwierdzali każdym celnym strzałem. Ledwie kolejny nadlatujący wyłaniał się sponad linii lasu, zostawał bezbłędnie trafiony, po czym pikował i z łoskotem spadał na ziemię. Na awaryjne lądowanie nie miał szans. Być może tam, w górze, nieprzyjaciel ostrzegał się przed zasadzką, lecz mimo to ciągle pojawiali się nowi, którzy wpadali w grad kul i kończyli jak poprzednicy. Jakiś przypadkowy obserwator miałby niesamowity widok.

           Dowódca grupy, człowiek doświadczony i zaprawiony w tego rodzaju bojach, o ogorzałej twarzy i przenikliwym wzroku, z niezwykłym wyczuciem rozstawił swoich ludzi na stanowiskach i zadbał o właściwe do takiej akcji uzbrojenie. Mundury o odpowiednio dobranych barwach ochronnych czyniły ich niewidzialnymi. Najbardziej wprawne oko nie wypatrzyłoby ich w gąszczu, w którym się ukryli. A gdyby już wypatrzyło, na pewno byłoby za późno na jakąkolwiek reakcję, a tym bardziej na obronę. Wiedział, że na swoich wybrańców może liczyć. I się nie zawiódł. Zresztą nie zostawił ich samych. Sam też się nie oszczędzał i grzmocił ze swojej broni tak, że lufa rozgrzała się niemal do czerwoności. W końcu był dla nich wzorem odwagi i doskonałego wyszkolenia.
          Na moment wrócił pamięcią do chwili, zanim rozpętało się to piekło. Był absolutny spokój. Gdzieniegdzie tylko zatrzepotał skrzydłami obudzony już ptak, kropla rosy z lekkim plaśnięciem skapnęła na liść paproci, z cichym łoskotem odpadł od pnia kawałek kory. Uśpiony las daje cudowne ukojenie skołatanym codziennymi obowiązkami nerwom. Rześkie, wilgotne powietrze napełnia płuca, kłująca cisza wwierca się w uszy. Aż chce się żyć. Uśmiechnął się na tę myśl, po czym wrócił do rzeczywistości. Z aprobatą obserwował podkomendnych, karnych i sumiennych, bezbłędnie realizujących założoną taktykę. Czuł dumę z dobrze zaplanowanej akcji. Prawidłowo rozstawił ludzi, właściwie ich wyposażył. Będą pochwały.

           Tymczasem palba miała się ku końcowi. Ostatnie sztuki spadały po celnych trafieniach. Po chwili wszystko ucichło. Tylko las szumiał jednostajnie, jakby nieświadomy tego, co się tu przed chwilą działo. Umęczeni ludzie opuszczali stanowiska bojowe i zmierzali ku polanie. Dowódca, Alojzy Pstryś, były sołtys Bździochów, z dumą ogarnął wzrokiem pobojowisko. Ponad czterysta ustrzelonych bażantów usłało niemal całą polanę swymi zakrwawionymi ciałami. Dobra robota, pomyślał. Nie byłoby takiego efektu, gdyby nie pewien fortel. To był niezły pomysł, aby wypuszczać ptaki z klatek wprost pod lufy. Z lubością zaciągnął się dymem papierosowym. Opodal chłopcy, skaperowani przez Pstrysia byli członkowie bździochowskiego koła łowieckiego Strzał na Komorę”, już odbijali flaszki ze schłodzoną wódeczką i rozpalali ogniska pod pieczyste.



           cdn…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz