Palba
trwała od świtu. Niewielka grupka desperados, przyczajona w gąszczu
na skraju leśnej polany waliła z Winchesterów bez chwili
wytchnienia. Zdawało się, że tej morderczej walce nie będzie
końca, bo nalot trwał i trwał. Złowieszczy furkot skrzydeł
nasilał się z każdą chwilą, wdzierał w uszy, drążył mózg.
Swą natarczywością mógł doprowadzić do obłędu. Lecz ta grupka
bezprzykładnie odważnych, gotowych na każde ryzyko ludzi dawała z
siebie wszystko. Bo też byli to wyborni strzelcy. Z niezwykłą
starannością wybrani przez swego dowódcę, najlepsi z najlepszych,
nie oszczędzali się w boju. Byli świadomi, że akcja, do której
zostali przeznaczeni nie będzie łatwa. Ale wiedzieli też, że
odpowiednio wyposażeni i uzbrojeni poradzą sobie. W końcu to oni
byli najlepsi – asy nad asami. Nie mogli zawieść swego dowódcy.
Nie mogli pokazać, że się pomylił w wyborze. Zaufał im, a to
zobowiązuje. Dlatego też swą klasę potwierdzali każdym celnym
strzałem. Ledwie kolejny nadlatujący wyłaniał się sponad linii
lasu, zostawał bezbłędnie trafiony, po czym pikował i z łoskotem
spadał na ziemię. Na awaryjne lądowanie nie miał szans. Być może
tam, w górze, nieprzyjaciel ostrzegał się przed zasadzką, lecz
mimo to ciągle pojawiali się nowi, którzy wpadali w grad kul i
kończyli jak poprzednicy. Jakiś przypadkowy obserwator miałby
niesamowity widok.
Dowódca
grupy, człowiek doświadczony i zaprawiony w tego rodzaju bojach, o
ogorzałej twarzy i przenikliwym wzroku, z niezwykłym wyczuciem
rozstawił swoich ludzi na stanowiskach i zadbał o właściwe do
takiej akcji uzbrojenie. Mundury o odpowiednio dobranych barwach
ochronnych czyniły ich niewidzialnymi. Najbardziej wprawne oko nie
wypatrzyłoby ich w gąszczu, w którym się ukryli. A gdyby już
wypatrzyło, na pewno byłoby za późno na jakąkolwiek reakcję, a
tym bardziej na obronę. Wiedział, że na swoich wybrańców może
liczyć. I się nie zawiódł. Zresztą nie zostawił ich samych. Sam
też się nie oszczędzał i grzmocił ze swojej broni tak, że lufa
rozgrzała się niemal do czerwoności. W końcu był dla nich wzorem
odwagi i doskonałego wyszkolenia.
Na moment wrócił pamięcią do
chwili, zanim rozpętało się to piekło. Był absolutny spokój.
Gdzieniegdzie tylko zatrzepotał skrzydłami obudzony już ptak,
kropla rosy z lekkim plaśnięciem skapnęła na liść paproci, z
cichym łoskotem odpadł od pnia kawałek kory. Uśpiony las daje
cudowne ukojenie skołatanym codziennymi obowiązkami nerwom.
Rześkie, wilgotne powietrze napełnia płuca, kłująca cisza
wwierca się w uszy. Aż chce się żyć. Uśmiechnął się na tę
myśl, po czym wrócił do rzeczywistości. Z aprobatą obserwował
podkomendnych, karnych i sumiennych, bezbłędnie realizujących
założoną taktykę. Czuł dumę z dobrze zaplanowanej akcji.
Prawidłowo rozstawił ludzi, właściwie ich wyposażył. Będą
pochwały.
Tymczasem
palba miała się ku końcowi. Ostatnie sztuki spadały po celnych
trafieniach. Po chwili wszystko ucichło. Tylko las szumiał
jednostajnie, jakby nieświadomy tego, co się tu przed chwilą
działo. Umęczeni ludzie opuszczali stanowiska bojowe i zmierzali ku
polanie. Dowódca, Alojzy Pstryś, były sołtys Bździochów, z dumą
ogarnął wzrokiem pobojowisko. Ponad czterysta ustrzelonych bażantów
usłało niemal całą polanę swymi zakrwawionymi ciałami. Dobra
robota, pomyślał. Nie byłoby takiego efektu, gdyby nie pewien
fortel. To był niezły pomysł, aby wypuszczać ptaki z klatek
wprost pod lufy. Z lubością zaciągnął się dymem papierosowym.
Opodal chłopcy, skaperowani przez Pstrysia byli członkowie
bździochowskiego koła łowieckiego „Strzał
na Komorę”,
już odbijali flaszki ze schłodzoną wódeczką i rozpalali
ogniska pod pieczyste.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz