Sekstus
Serdeczko, który w brawurowy sposób wypełniał misję notorycznego
wolontariusza, nie skąpił swego dobrego serca w żadnej sytuacji.
Charakterystyczne dla niego i tak przydatne w tym, co robił, łagodny
charakter, przyjazne dla wszystkich usposobienie i piękna dusza,
objawiały się także w innych, zdawałoby się zaskakujących
sytuacjach. Ale Sekstusa zaskoczyć nie było łatwo. Można by
powiedzieć, że zawsze był czujny i trwał na swym
wolontariuszowskim posterunku bez przerwy. Jak mawiał, powtarzając
za klasykiem: „Będę
czynił swą powinność do końca świata i jeden dzień dłużej”.
Nie
było więc niczym niezwykłym i dla Sekstusa Serdeczki zaskakującym,
gdy pewnego dnia zapukał do jego mieszkania człowiek potrzebujący.
Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie jest żadnym
naciągaczem i rzeczywiście potrzebował wsparcia. Poprosił o coś
do jedzenia.
W
tym miejscu można by ponownie
zacytować klasyka, choć
innego, bo Serdeczko –
wolontariusz z powołania, z wyboru tudzież ze zwykłej ludzkiej
uczciwości i poczciwości, odpowiedział:
–
Dlaczego nie? Pan siądzie, pan zaczeka, się załatwi. – Po czym
posadził bezdomnego na ławeczce przed domem i przymknął drzwi.
To
co od tej chwili działo się w domu Serdeczki, a w szczególności w
kuchni, bez trudu można byłoby
określić jednym słowem – huragan. Zarządzony przez Sekstusa
alert w krótkim czasie zaowocował stertą kanapek z czym tylko się
dało, a konkretnie – ze wszystkim, co tylko dało
się znaleźć w lodówce.
Do tego zostały dołączone
jeszcze własnego wyrobu weki błyskawicznie
przyniesione z piwnicy i z
taką piramidą jadła na tacy Sekstus wyszedł przed dom.
Tu
jednak ku jego wielkiemu
rozgoryczeniu zastał pustą ławkę. Najwyraźniej bezdomny
zniecierpliwił się zbyt długim czekaniem i uznał, że go zbyto,
więc poszedł dalej.
Serdeczko był
niepocieszony. Usiadł na ławeczce i z trudem przełykał czarę
goryczy. Bodaj po raz pierwszy w życiu jego trud został
zlekceważony. Zawiedziony wpatrywał się w stos kanapek, a doznana
gorycz zaczęła się w nim przelewać. I
kiedy już się
całkowicie przelała, zdruzgotany Serdeczko począł systematycznie
pożerać dopiero co z wielkim oddaniem przygotowane przez całą
zagonioną do pomocy rodzinę smakowitości. Nie jadł ze smakiem, bo
nie był głodny. Robił to ze złości. Przy ostatnim kęsie poczuł
satysfakcję, która zrównoważyła dopiero co doznany uszczerbek na
honorze. Po ostatnim wypitym wprost ze słoika kompocie, wrócił mu
dobry humor i komfort czystego sumienia.
I
wtedy w furtce pojawił się ów bezdomny, który wrócił po
obiecane coś do jedzenia. Serdeczko o mało się nie zakrztusił z
wrażenia. Ponownie
posadził na ławeczce zdziwionego pustym talerzem wędrowca i pognał
do domu.
Dalej
już wszystko odbyło się zgodnie z wolontariuszowską sztuką
pomocy –
bezdomny został solidnie nakarmiony i wyposażony w żywność na
dalszą drogę. A notoryczny wolontariusz Sekstus Serdeczko mógł z
niewymuszoną (tym
razem)
satysfakcją robić swoje.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz