sobota, 30 czerwca 2018

222. O Jajszczyku, który rzucał palenie

           Galimatias Jajszczyk znany był głównie z tego, że rzucał palenie. Wreszcie rzucił. Wbrew ogólnemu przeświadczeniu bździochowian twierdził, że tym razem skutecznie. Po raz pierwszy w swej niepodważalnie trafnej masie, bo podległej psychologii tłumu, bździochowianie się mylili. Galimatias Jajszczyk pewnego niczym niewyróżniającego się dnia nieodwołalnie rzucił palenie. Cóż można jeszcze w tej kwestii dodać, chyba tylko to, że owo rzucenie było nie tylko nieodwołalne, ale i stanowcze, nieodwracalne, stuprocentowe, bezwarunkowe, kategoryczne, bezapelacyjne, bezdyskusyjne, niekwestionowane, totalne, bezpowrotne, radykalne, trwałe i peremptoryczne. No i jeszcze absolutne, choć niekoniecznie niewątpliwe. Ta niekonieczna wątpliwość, nie trzeba dodawać, to zdanie mieszkańców. A jednak Galimatias Jajszczyk palenie rzucił.
          Po trzydziestu trzech latach od tamtego wydarzenia (bo inaczej tego wyczynu nazwać niepodobna), jego beneficjentowi wzięło się na wspominki. Siedział przed telewizorem, przytulony plecami do pieca, wpatrywał się w gadające o niczym głowy i powoli odpływał myślami w przeszłość. Trzydzieści trzy lata, to jakby chrystusowy wiek, wart jest więc wspominków i reminiscencji. Oraz refleksji.
          I tak, błądząc po zakamarkach pamięci, natrafił na obraz, kiedy to pierwszy raz, jako uczeń trzeciej klasy szkoły powszechnej wraz z kolegami w krzakach, na jakichś zwałach gruzu zapalił pierwszego sporta. Myślał, że się wtedy zakaszle na śmierć, tak go piekło gardło. Postanowił sobie, że jeśli jako dorosły będzie palaczem, to nigdy, przenigdy nie będzie palił sportów. No i udawało mu się dotrzymywać tego postanowienia przez całe trzydziestotrzyletnie palacze życie.
          Kolejny obraz, jaki mu się przewinął w pamięci, to pierwsze rzucanie palenia. Wytrzymał miesiąc. Po drugim rzucaniu też wytrzymał miesiąc. Więc kiedy po trzecim rzucaniu też wytrzymał miesiąc, doszedł do wniosku, że jest to czynność bezsensowna, i musiało minąć jeszcze wiele lat, zanim nastała ta wiekopomna chwila, w której Galimatias Jajszczyk rzeczywiście pozbył się nałogu.
          Ale…
          Oczywiście w takich sytuacjach zawsze musi się znaleźć jakieś ale. Żeby nie było tak gładko i miałko, życie dopisało coś niecoś do scenariusza, zamykając pewien krąg zdarzeń. I wcale nie chodzi tu o jeden ze sposobów odchodzenia od nałogu papierosowego, czyli zastąpienie go fajką. Po miesiącu odstawił fajkę, doskonały tytoń, który sobie do niej zaserwował, oraz akcesoria okołofajkowe i z lubością zapalił papierosa. Patrzył wtedy w lustro, widział odbicie swojej rozanielonej twarzy zasnutej dymem i wiedział, czego potrzebuje. Nie zraziły go nawet wieści o znajomych, którzy zeszli z tego świata z powodu nadmiernej miłości do tytoniowego dymu. Tak było do tego dnia, w którym, jak już zostało to powiedziane, nieodwołalnie rzucił palenie. Ale wróćmy do naszego ale.
          Otóż pewnego dnia, a było to już w czasie nieodwołalnej abstynencji papierosowej, zdarzyło się Galimatiasowi Jajszczykowi spóźnić na pociąg. Wpadł na peron, gdy mijał go ostatni wagon pociągu, którym Galimatias powinien był jechać, bo inaczj strasznie skomplikują się sprawy, które miał załatwić w odległym mieście. Jazda następnym pociągiem nie wchodziła w rachubę. Krótka decyzja i Galimatias podbiegł i wskoczył na ostatni stopień ostatniego wagonu. Szczęściem drzwi wejściowe nie były zamknięte.
          Taki wyczyn nie mógł ujść niezauważony, toteż dyżurny ruchu wykonał stosowny gest lizakiem i maszynista gwałtownie zahamował skład. Galimatiasa siła bezwładności rzuciła do przodu. Odbił się od zewnętrznej ściany wagonu i trzymając się uchwytu, efektownym łukiem wpadł w otwarte drzwi wagonu. Tym niecodziennym sposobem zdążył na pociąg. Ale…
          I tu pojawia się kolejne ale. Bo kiedy tak stał zgoniony, łapczywie wciągając powietrze, nadszedł konduktor. Jego mina nie wróżyła nic dobrego. Za taki wyczyn można było się spodziewać wysokiego mandatu i sporych kłopotów od służb kolejowych. Galimatias wymyślił więc na poczekaniu historyjkę. Którą uraczył konduktora. Opowiedział mu o swoim dramacie rzekomo zdradzanego męża. I to z kim! Z najlepszym, jak mu się dotąd wydawało, przyjacielem. I to gdzie! W jego domu, w jego łóżku, w jego pościeli. Konduktor słuchał przejęty. Wtedy dla zwiększenia dramaturgii opowiadania Galimatias spytał się konduktora, czy nie ma przypadkiem papierosa, bo wyskoczył z domu tak jak stał, i nawet nie zdążył wziąć papierosów. Konduktor (na jego twarzy wyraźnie odbijało już głębokie współczucie) ochoczo wyjął paczkę i poczęstował Galimatiasa. Galimatias nadal sugestywnie odgrywając swą rolę, zapalił i głęboko się zaciągnął. Poczuł w gardle ogień. Przyjrzał się paczce papierosów wciąż jeszcze trzymanej w ręce przez konduktora. Były tosporty. Przypomniał mu się pierwszy papieros palony z kolegami w krzakach, na gruzach, i obietnica, że nigdy więcej w życiu… No cóż, ale tego wymagała sytuacja. Dzięki swej grze uniknął kary.
          To był jedyny raz, kiedy Galimatias Jajszczyk nie dotrzymał danej sobie obietnicy. Przy tej okazji mieszkańcy Bździochów przypomnieli sobie, że Galimatias Jajszczyk jest aktorem i gra w bździochowskim teatrze imieniem Odrowąża Pumpernickla Kopytki.
          Obraz tych wydarzeń z przeszłości powoli się zacierał. Galimatias, wsparty o wystygły już piec, wracał do rzeczywistości. Gadające głowy w telewizorze zastąpiły inne gadające głowy. Na stole lśniła wypolerowana do połysku mosiężna przedwojenna, nieużywana od lat popielniczka.



           cdn…
 

sobota, 23 czerwca 2018

221. Permanentne cierpienia doktora Skalpela

           Doktor obojga nazwisk Maryjan Skalpel-Cwyst, chirurg ogólnostosowany, miał pewien problem. Problem ten nie miał nic wspólnego z powszechnym pomijaniem drugiego członu nazwiska podczas zwracania się do niego. Do tego, że mówiono o nim po prostu doktor Skalpel już przywykł, więc nie to było źródłem jego frustracji. Doktor Skalpel miał kłopoty ze snem. Jak zapewne pamiętamy, tę jego dolegliwość powodowali Ocho i Wocho, poranni roznosiciele mleka, którzy robili to tak hałaśliwie, że mogli postawić na nogi nieboszczyka w nieodległej przyszpitalnej kostnicy (dodajmy, oddając sprawiedliwość, że tylko z rzadka znajdujących się tam z przyczyny doktora, gdyż doktor, chirurg z przebogatą praktyką, rękę miał pewną niczym szeryf w amerykańskim westernie, i jeśli coś podczas operacji poszło nie tak, to nie za sprawą doktora). Słowem, zaśnięcie po nocnym dyżurze, dzięki niefrasobliwej pracowitości obu braci, było niemożliwe.
           Jest wielce prawdopodobne, że to brak porządnego snu powodował fantazyjne wzory zaszywanych ran pooperacyjnych, co byłemu pacjentowi doktora, humoryście New Bździoch Timesa, Trycjanowi Paszkwilce, dało asumpt do założenia Stowarzyszenia Posiadaczy Fantazyjnych Blizn Powyrostkowych. A być może, że to robota studentów, którym w ramach praktyki zleca się zaszywanie ran po chirurgicznych cięciach.
           Ale na tym perturbacje doktora Skalpela nie się kończyły, bo o ile powyższe dotyczyło poranków po nocnym dyżurze, o tyle wieczorem wcale nie było lepiej. Wieczorem zasypianie doktorowi Skalpelowi zakłócał sąsiad z wyższego piętra. Niechcący wprawdzie, ale jednak.
           Przenieśmy się zatem do mieszkania odgórnego sąsiada, by się dowiedzieć, jak niechcący co wieczór można zakłócać spokój. Tym bardziej, że sąsiad, Piś Potulak, to człowiek nad wyraz spokojny, zamieszkujący tam razem z małżonką, która choć nieco innego charakteru niż mąż, też raczej sąsiedzkich kłopotów nie przysparzała.
            Piś jako obuwie domowe upodobał sobie plastikowe klapki, tak zwane fakirki, z całą masą wypustek-igiełek stymulujących najprzeróżniejsze receptory znajdujące się pod stopami. Wieczorem, kładąc się do łóżka, zsuwał klapki z nóg i zanurzał się w pościeli (oraz – według harmonogramu – w małżonce, która pilnie strzegąc owego harmonogramu, oczekiwała małżonka, bądź nie). Piś nie przypuszczał, że spadające z nóg klapki powodują hałas, który budzi sąsiada z dołu. Miał się o tym dowiedzieć od niego dopiero, gdy ten zagadnął go któregoś dnia w tej sprawie. Następstwem spotkania były oczywiście przeprosiny i obietnica zmiany klapkowych zwyczajów.
           Piś, człowiek ugodowy i spolegliwy, zamierzał rzetelnie wywiązać się z obietnicy, lecz przypomniał sobie o niej dopiero, gdy pierwszy klapek huknął o podłogę. Dlatego drugi klapek zdjął i jak najciszej położył koło łóżka. Zanim zasnął, obejrzał jeszcze ze słuchawkami na uszach film w telewizji (tego wieczoru harmonogram przewidywał samotne zasypianie – od drugiej strony łóżka dochodziło cichutkie pochrapywanie małżonki), poczytał i przejrzał zapiski dotyczące następnego dnia, po czym ułożył się do snu.
           Już, już miał zasnąć, już powoli odpływał w objęcia Morfeusza, już myśli krążyły po dalekich nierealnych rewirach, gdy do przytomności przywołało go walenie w podłogę i natarczywy głos doktora Skalpela:
           – Panie! Zlituj się i zrzuć wreszcie tego drugiego klapka, bo nie mogę zasnąć.

           cdn…

sobota, 16 czerwca 2018

220. Skóra

           – Panie Rysiu – miał powiedzieć Główny Organizator Wykonawczy Bździochowskiego Przedsiębiorstwa Robót Suchych i Mokrych, inżynier Kopajłło, do dyrektora personalnego tegoż przedsiębiorstwa, gdy ten przedstawił mu nowego pracownika – znamy się tyle lat, a pan mi tu Skórę przyprowadzasz. – W jego głosie nie dało się ukryć rozczarowania czy wręcz niesmaku. Bo Kopajłło Skórę akurat znał dobrze z przeszłości.
           Skóra – jedyne co dało się o tym człowieku powiedzieć to to, że nikt o nim nic powiedzieć nie potrafił. Chociaż wszyscy go znali, a przynajmniej o nim słyszeli. Skóra doskonale się maskował. Jego życie było co najmniej tak tajemnicze jak pochodzenie latających talerzy. Zadziwiające było, że Skóra, którego rozliczne kwalifikacje trudno było stwierdzić, gdyż zaświadczał o nich wyłącznie słownie, wszędzie radził sobie znakomicie. Mógł równie dobrze pracować jako grabarz i jako minister.
           Tu mała dygresja. Nie należy ironizować na temat porównania tych – zdawałoby się – dwóch skrajnych zawodów, zwłaszcza że w obecnych czasach grabarz z reguły posiada wyższe kwalifikacje od ministra. Nie mówiąc już o IQ, którym każdego ministra bije na głowę. Ale – jak powiedziałem – to tylko dygresja, zwariowany signum temporis zapisany na marginesie. Wróćmy tedy do Skóry.
           Skóra nigdy nie miewał humorów czy stresu. Można by powiedzieć, że był niezniszczalny. Określenie trema było mu całkowicie obce. Równie dobrze czułby się na stołku ministra właśnie, jak i grabarza.
           A propos grabarza. Był czas, że Skóra przymierzał się również do tego zawodu. Nie miał jeszcze sprecyzowanych planów życiowych i interesowało go każde zajęcie pozwalające li tylko przeżyć. Któregoś dnia uświadomił sobie po prostu, że może być grabarzem. Dlaczego akurat taki fach go zainteresował, nie wiadomo. Równie dobrze mógłby zostać kosmonautą czy wirtuozem harfy. Ale padło na grabarza. Po mniej więcej godzinie zmienił zdanie, gdyż ambicja podpowiedziała mu, że jest to zajęcie mało rozwojowe. Na budowie są znacznie większe możliwości awansu. O jaki rozwój mu chodziło, nie wiadomo, albowiem myśli Skóry chadzały nieco innymi drogami niż zwykło byłoby się spodziewać. Chwilę się namyślał, a potem podjął decyzję. Tym razem padło na Bździochowskie Przedsiębiorstwo Robót Suchych i Mokrych. Tyle że tym razem po godzinie nie zmienił zdania. Wybrał się więc na rozmowę kwalifikacyjną.
          Dyrektor personalny zaprowadził go do jego przyszłego bezpośredniego przełożonego i tak właśnie Skóra trafił przed oblicze inżyniera Kopajłły. Po wyjściu personalnego i niezbędnych formalnościach między Kopajłłą a Skórą wywiązał się następujący dialog.
           – Panie Skóra – spytał Kopajłło – co pan potrafi?
           – Mogę kopać – odparł skromnie pretendent na stanowisko nie wiadomo jeszcze jakie.
           – Świetnie, a co oprócz tego może pan zaproponować.
           Po dłuższym namyśle z ust Skóry padła odpowiedź:
           – Mogę nie kopać.
           I to już koniec rozmowy i kariery niedoszłego budowlańca, Skóry, w tym przedsiębiorstwie. Lecz jedno jest pewne i wiedzą o tym całe Bździochy. Skóra jakoś funkcjonuje i powodzi mu się coraz lepiej.

           cdn…

sobota, 9 czerwca 2018

219. Nowe życie Mierzwity Trzódko

           Mierzwita Trzódko, zanim popadła w notoryczne macierzyństwo, była kobietą skromną, nieśmiałą i zahukaną. Nie wiadomo, przez kogo, i czy na pewno była zahukana, takie wszakże sprawiała wrażenie. Różnie nazywano dziewczyny, które na zabawach w remizie strażackiej zwykle podpierały ściany, różnie więc też nazywano Mierzwitę, której przesiadywanie na ławeczce pod ścianą przez całą zabawę było jakby naturalnie pisane. Najczęściej zwano ją ciepłą kluchą. Być może była tu jakaś paralela do jej nazwiska, bo wówczas nazywała się Cieniucha.
           Inna sprawa, że Mierzwita rzetelnie sobie na takie przezwisko zapracowała. Po prostu nie dbała o siebie wystarczająco, aby wzbudzić wśród chłopców inne uczucia niż politowanie i chęć ucieczki. Szczegóły owego niedbania pomińmy – kto tak miał, ten wie. Prócz tego była lękliwa do tego stopnia, że – zgodnie z popularnym powiedzonkiem – bała się własnego cienia i wszędzie musiał ją prowadzać brat. Na te nieszczęsne zabawy w remizie też.
           Wiele zabaw Mierzwita przesiedziała na ławeczce, zawsze tej samej i zawsze w tym samym miejscu, zanim zdarzyło się coś, co można by nazwać cudem. Bo oto któregoś wieczoru znalazł się ktoś, kto nie tylko się Mierzwitą zainteresował, a wręcz oszalał na jej punkcie. Cała remiza, łącznie z orkiestrą, która nawet na moment przestała grać, popadła w osłupienie, bo tym, kto wbrew utartemu zwyczajowi nie przeszedł koło Mierzwity jak koło powietrza, był nie kto inny, tylko wiejski przystojniak, znany w całych Bździochach i szerokiej okolicy łamacz niewieścich serc, chłopak, za którym najlepsze bździochowskie partie wodziły maślanym wzrokiem, które – choć z pilnie strzeżoną cnotą – w marzeniach chętnie mu się oddawały, które bez zmrużenia oka pozwoliłyby się zawieść (i zwieść) na koniec świata, które gotowe były wydrapać oczy każdej konkurentce, a które ów bździochowski Casanova nieledwie omiatał wzrokiem, Amadeusz Trzódko.
           Zaczęło się od tego, że porwał ją do tańca (którego wprierw musiał ją nauczyć), a potem to już poszło. Okazało się, że Mierzwita ma śliczny uśmiech i potrafi się poruszać z gracją nimfy. A dla jej włosów układających się w pukle i opadających fantastycznymi kaskadami na powabne ramiona, można było stracić zmysły. Wkrótce były oświadczyny, a potem ślub.
           Dawne życie Mierzwity poszło w zapomnienie; zaczęła się era rodzenia. Organizm Mierzwity jakby tylko na to czekał. Obdarowywał ją szczodrze, nierzadko bliźniętami. Beneficjentka nowego życia zaś rzuciła się w wir matkowania, a obowiązków, o czym nie trzeba nikogo przekonywać, miała w bród. Wszystkim jednak potrafiła podołać, ergo takie życie stało się jej pasją. Na marginesie tylko wspomnę, że to właśnie Mierzwita Trzódko podczas jednego ze spacerów z liczną gromadką dzieci była świadkiem zabicia się nauczyciela literatury w gimnazjum, Inkausta Gęsiopióra podczas próby naśladowania Pegaza. Fakt ten jednak, na szczęście, nie zaważył na jej życiu.
           A być może jednak zaważył i zdarzenia tego nie należy traktować marginalnie. Bo oto stało się tak, że kochany jej małżonek zginął w podobny sposób, to znaczy w wypadku lotniczym. W takiej sytuacji powszechnie mniemano, że Mierzwita się załamie, bo zostać z liczną gromadką dzieci to nie jest prosta sprawa. Zwłaszcza, że chowanie potomstwa zajmowało jej cały czas i nie było mowy o pracy zarobkowej. Oblatywanie nowych konstrukcji samolotów – taki był zawód byłego wiejskiego lowelasa, a obecnie męża Mierzwity – było zajęciem na tyle intratnym, aby nie musiała ona pracować.
I podczas gdy całe Bździochy przewidywały powolne popadanie Mierzwity w biedę, stał się kolejny cud.
           Otóż Mierzwita zdobyła licencję pilota, a następnie wygrała konkurs na najlepszego oblatywacza i zajęła miejsce męża w firmie lotniczej. Tym sposobem bieda omijała ją z daleka, a Mierzwita prócz wielu innych obowiązków, wzięła się za pisanie pamiętnika, w którym chce poddać analizie wpływ ławeczki w remizie strażackiej na dalsze życie skromnych dziewcząt.

           cdn…

sobota, 2 czerwca 2018

218. Jurny Jurek

           Kierdel Wełenko, emerytowany sanitariusz, odkrywszy w puszce od kawy gołe dno, podreptał do siedziby pogotowia ratunkowego, bo tam zawsze podejmowano go godnie, czyli kawą i ciasteczkami, jako weterana zasłużonego dla rozwoju bździochowskiego lecznictwa. Ledwo wkroczył do dyżurki, zaraz zbiegli się młodzi sanitariusze, aby wysłuchać jego kolejnej opowieści z dawnych lat, które dla pogotowia były, jak to określał Wełenko, złotymi czasami. Bo to wiecie – mawiał – bida była powszechna, ale my, sanitariusze pogotowia, zawsze musieliśmy być na pierwszej linii. I choć wojna się już dawno skończyła, toć przecie ułańska fantazja rodaków podpowiadała ludziom najróżniejsze sposoby załatwiania spraw. No to i krew się lała nierzadko.
           – Nie zawsze było tak groźnie – rozpoczął Wełenko swoją nową powiastkę, zasiorbnąwszy uprzednio łyk świeżo zaparzonej kawy – jak na tym weselu, co to już o nim opowiadałem, kiedy musieliśmy ucinać sztyl od wideł wbitych w plecy jednego z weselników, bo się do karetki nie mieścił. Czasami było bardziej śmiesznie.
           Młodzież pogotowiana obsiadła starca gęstym kręgiem, a że telefony się jakimś cudem nie urywały, jak to najczęściej w takich sytuacjach bywa, przeto nie niepokojona wezwaniami zawczasu rozdziawiła swe usta w podziwie dla tego, co miała niebawem usłyszeć. A z ust Kierdela Wełenki już płynęły pierwsze słowa nowej opowieści o starych czasach.
           – Bo to widzisz, droga młodzieży, wezwano nas kiedyś na targowisko do kobiety, która miała poranione plecy. Nie wiadomo, co się stało, nikt nic nie widział, ale kobieta mogła zakończyć swój żywot z upływu krwi. Zajechaliśmy na targ, a tam widzę, że to moja znajoma, pani Truskawa Truskawa. Nie śmiejcie się, ona naprawdę tak się nazywała. To pierwsze, to jej imię, a drugie, to nazwisko. Była żoną znanego w okolicy plantatora truskawek i tam, na targu, ona te zebrane na polu truskawki sprzedawała. Przepychamy się przez gęstwę ludzi, podchodzimy tak jakoś od tyłu i widzimy, że ma całe plecy we krwi. Tył jej bluzki pokryty był niemal w całości krwistymi wybroczynami. No, mówię wam, straszny widok.
           Tu Wełenko ponownie zasiorbnął kawy i nadgryzł herbatnik. Młodzież w tym czasie wydała z siebie pomruk zgrozy, po czym ponownie skupiła się na słuchaniu opowieści.
           – Podchodzimy do niej – kontynuował Wełenko – i mówimy, że zabierzemy ją do szpitala. A ona na nas z buzią. Że niby dlaczego do szpitala, ona tu musi być, bo córka sama sobie nie da rady ze sprzedażą i w ogóle mamy jej nie zawracać głowy jakimś szpitalem, bo i po co ona miałaby tam jechać. Zaczęliśmy ją namawiać, tłumaczyliśmy jej, a nawet, to taki jeden powiedział, co wtedy z nami jeździł, perspra… pesfa… pesra…
           – Perswadowaliście – podpowiedział któryś młodzian.
           – No właśnie, z ust mi to wyjąłeś, pesrfadowaliśmy jej, ale ona nawet o tym słyszeć nie chciała. No, to my, a było nas czterech, i bardzo dobrze, bo baba wielka była jak dąb, cap ją za ręce i za nogi, brzuchem do dołu, żeby oszczędzić plecy, zatargaliśmy ją do karetki. A wrzeszczała, że się chyba wszyscy ludzie na targu za nami oglądali. Ale udało nam się ją ułożyć na noszach i przypiąć, co nie było łatwe, bo ona cały czas wrzeszczała i się wyrywała, i musieliśmy uważać na te jej poranione plecy. Sapaliśmy ze zmęczenia, jakbyśmy ogromne pole orali bez konia. Jakoś żeśmy ją do tego szpitala dowieźli. Tam już byli inni sanitariusze, i więcej ich było, tak że sobie z nią bez trudu poradzili. Rozsiedliśmy się na izbie przyjęć, żeby odsapnąć po tej szarpaninie. Bardzo szybko zjawił się lekarz dyżurny i teraz ten do nas z buzią. Że co my sobie myślimy, że żarty sobie robimy z ciężarnej kobiety i z lekarzy, i tak dalej. Patrzymy po sobie i nic nie rozumiemy. Przecież cały czas uważaliśmy na te jej plecy. I o co tu chodzi z tą ciążą? Co mają zakrwawione plecy do ciąży?
           Młodzi sanitariusze, wsłuchani w snującą się opowieść, w tym momencie mieli już nie tylko buzie rozwarte na oścież, ale i oczy wybałuszone. Ich twarze zdawały się pytać: I co dalej?
           – Jakoś głupio nam się zrobiło, ale nadal nie wiemy, o co chodzi. A tu wchodzi Truskawa, ale tylko tak jakoś dziwnie na nas popatrzyła, jakby z pogardą, i wyszła na zewnątrz. Żadnych opatrunków na sobie nie miała, nic kompletnie. Tylko jej ta zakrwawiona bluzka powiewała w przeciągu. I wtedy mnie olśniło.
           Niestety w życiu bywa tak, że w najciekawszym momencie, w punkcie kulminacyjnym, coś przeszkodzi. Tak było i teraz, bo zadzwonił telefon i sanitariusze popędzili do karetki. Stary Kierdel Wełenko, nie mając słuchaczy, rozpalił fajkę, po czym zdrzemnął się. Później dopił kawę, dogryzł herbatnik i powlókł się do domu. Swoją opowieść skończył dopiero za jakiś czas, gdy znów ujrzał gołe dno w puszce po kawie, i ponownie przyszedł do pogotowia. Trzeba mu było jeszcze przypomnieć, o czym była nieskończona opowieść, by wreszcie mógł ją doprowadzić do finału.
           – No, właśnie, olśniło mnie. Truskawa Truskawa, była żoną Jerzego Truskawy, o którym ludzie mówili: Jurny Jurek. Truskawa urodziła już dziesiątkę dzieci, a jedenaste było wtedy w drodze. Mąż brał ją, czyli egzekwował swoje małżeńskie prawo, kiedy tylko chciał i gdzie tylko chciał. Tego pamiętnego dnia dopadł żonę na polu truskawek i to, co było na bluzce wcale nie było krwią, tylko sokiem z truskawek.

           cdn…