Kierdel
Wełenko, emerytowany sanitariusz, odkrywszy w puszce od kawy gołe
dno, podreptał do siedziby pogotowia ratunkowego, bo tam zawsze
podejmowano go godnie, czyli kawą i ciasteczkami, jako weterana
zasłużonego dla rozwoju bździochowskiego lecznictwa. Ledwo
wkroczył do dyżurki, zaraz zbiegli się młodzi sanitariusze, aby
wysłuchać jego kolejnej opowieści z dawnych lat, które dla
pogotowia były, jak to określał Wełenko, złotymi czasami. Bo to
wiecie – mawiał – bida była powszechna, ale my, sanitariusze
pogotowia, zawsze musieliśmy być na pierwszej linii. I choć wojna
się już dawno skończyła, toć przecie ułańska fantazja rodaków
podpowiadała ludziom najróżniejsze sposoby załatwiania spraw. No
to i krew się lała nierzadko.
–
Nie zawsze było tak groźnie – rozpoczął Wełenko swoją nową
powiastkę, zasiorbnąwszy uprzednio łyk świeżo zaparzonej kawy –
jak na tym weselu, co to już o nim opowiadałem, kiedy musieliśmy
ucinać sztyl od wideł wbitych w plecy jednego z weselników, bo się
do karetki nie mieścił. Czasami było bardziej śmiesznie.
Młodzież
pogotowiana obsiadła starca gęstym kręgiem, a że telefony się
jakimś cudem nie urywały, jak to najczęściej w takich sytuacjach
bywa, przeto nie niepokojona wezwaniami zawczasu rozdziawiła swe
usta w podziwie dla tego, co miała niebawem usłyszeć. A z ust
Kierdela Wełenki już płynęły pierwsze słowa nowej opowieści o
starych czasach.
–
Bo to widzisz, droga młodzieży, wezwano nas kiedyś na targowisko
do kobiety, która miała poranione plecy. Nie wiadomo, co się
stało, nikt nic nie widział, ale kobieta mogła zakończyć swój
żywot z upływu krwi. Zajechaliśmy na targ, a tam widzę, że to
moja znajoma, pani Truskawa Truskawa. Nie śmiejcie się, ona
naprawdę tak się nazywała. To pierwsze, to jej imię, a drugie, to
nazwisko. Była żoną znanego w okolicy plantatora truskawek i tam,
na targu, ona te zebrane na polu truskawki sprzedawała. Przepychamy
się przez gęstwę ludzi, podchodzimy tak jakoś od tyłu i widzimy,
że ma całe plecy we krwi. Tył jej bluzki pokryty był niemal w
całości krwistymi wybroczynami. No, mówię wam, straszny widok.
Tu
Wełenko ponownie zasiorbnął kawy i nadgryzł herbatnik. Młodzież
w tym czasie wydała z siebie pomruk zgrozy, po czym ponownie skupiła
się na słuchaniu opowieści.
–
Podchodzimy do niej – kontynuował Wełenko – i mówimy, że
zabierzemy ją do szpitala. A ona na nas z buzią. Że niby dlaczego
do szpitala, ona tu musi być, bo córka sama sobie nie da rady ze
sprzedażą i w ogóle mamy jej nie zawracać głowy jakimś
szpitalem, bo i po co ona miałaby tam jechać. Zaczęliśmy ją
namawiać, tłumaczyliśmy jej, a nawet, to taki jeden powiedział,
co wtedy z nami jeździł, perspra… pesfa… pesra…
–
Perswadowaliście – podpowiedział któryś młodzian.
–
No właśnie, z ust mi to wyjąłeś, pesrfadowaliśmy jej, ale ona
nawet o tym słyszeć nie chciała. No, to my, a było nas czterech,
i bardzo dobrze, bo baba wielka była jak dąb, cap ją za ręce i za
nogi, brzuchem do dołu, żeby oszczędzić plecy, zatargaliśmy ją
do karetki. A wrzeszczała, że się chyba wszyscy ludzie na targu za
nami oglądali. Ale udało nam się ją ułożyć na noszach i
przypiąć, co nie było łatwe, bo ona cały czas wrzeszczała i się
wyrywała, i musieliśmy uważać na te jej poranione plecy.
Sapaliśmy ze zmęczenia, jakbyśmy ogromne pole orali bez konia.
Jakoś żeśmy ją do tego szpitala dowieźli. Tam już byli inni
sanitariusze, i więcej ich było, tak że sobie z nią bez trudu
poradzili. Rozsiedliśmy się na izbie przyjęć, żeby odsapnąć po
tej szarpaninie. Bardzo szybko zjawił się lekarz dyżurny i teraz
ten do nas z buzią. Że co my sobie myślimy, że żarty sobie
robimy z ciężarnej kobiety i z lekarzy, i tak dalej. Patrzymy po
sobie i nic nie rozumiemy. Przecież cały czas uważaliśmy na te
jej plecy. I o co tu chodzi z tą ciążą? Co mają zakrwawione
plecy do ciąży?
Młodzi
sanitariusze, wsłuchani w snującą się opowieść, w tym momencie
mieli już nie tylko buzie rozwarte na oścież, ale i oczy
wybałuszone. Ich twarze zdawały się pytać: „I
co dalej?”
–
Jakoś głupio nam się zrobiło, ale nadal nie wiemy, o co chodzi. A
tu wchodzi Truskawa, ale tylko tak jakoś dziwnie na nas popatrzyła,
jakby z pogardą, i wyszła na zewnątrz. Żadnych opatrunków na
sobie nie miała, nic kompletnie. Tylko jej ta zakrwawiona bluzka
powiewała w przeciągu. I wtedy mnie olśniło.
Niestety
w życiu bywa tak, że w najciekawszym momencie, w punkcie
kulminacyjnym, coś przeszkodzi. Tak było i teraz, bo zadzwonił
telefon i sanitariusze popędzili do karetki. Stary Kierdel Wełenko,
nie mając słuchaczy, rozpalił fajkę, po czym zdrzemnął się.
Później dopił kawę, dogryzł herbatnik i powlókł się do domu.
Swoją opowieść skończył dopiero za jakiś czas, gdy znów ujrzał
gołe dno w puszce po kawie, i ponownie przyszedł do pogotowia.
Trzeba mu było jeszcze przypomnieć, o czym była nieskończona
opowieść, by wreszcie mógł ją doprowadzić do finału.
–
No, właśnie, olśniło mnie. Truskawa Truskawa, była żoną
Jerzego Truskawy, o którym ludzie mówili: Jurny Jurek. Truskawa
urodziła już dziesiątkę dzieci, a jedenaste było wtedy w drodze.
Mąż brał ją, czyli egzekwował swoje małżeńskie prawo, kiedy
tylko chciał i gdzie tylko chciał. Tego pamiętnego dnia dopadł
żonę na polu truskawek i to, co było na bluzce wcale nie było
krwią, tylko sokiem z truskawek.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz