sobota, 2 czerwca 2018

218. Jurny Jurek

           Kierdel Wełenko, emerytowany sanitariusz, odkrywszy w puszce od kawy gołe dno, podreptał do siedziby pogotowia ratunkowego, bo tam zawsze podejmowano go godnie, czyli kawą i ciasteczkami, jako weterana zasłużonego dla rozwoju bździochowskiego lecznictwa. Ledwo wkroczył do dyżurki, zaraz zbiegli się młodzi sanitariusze, aby wysłuchać jego kolejnej opowieści z dawnych lat, które dla pogotowia były, jak to określał Wełenko, złotymi czasami. Bo to wiecie – mawiał – bida była powszechna, ale my, sanitariusze pogotowia, zawsze musieliśmy być na pierwszej linii. I choć wojna się już dawno skończyła, toć przecie ułańska fantazja rodaków podpowiadała ludziom najróżniejsze sposoby załatwiania spraw. No to i krew się lała nierzadko.
           – Nie zawsze było tak groźnie – rozpoczął Wełenko swoją nową powiastkę, zasiorbnąwszy uprzednio łyk świeżo zaparzonej kawy – jak na tym weselu, co to już o nim opowiadałem, kiedy musieliśmy ucinać sztyl od wideł wbitych w plecy jednego z weselników, bo się do karetki nie mieścił. Czasami było bardziej śmiesznie.
           Młodzież pogotowiana obsiadła starca gęstym kręgiem, a że telefony się jakimś cudem nie urywały, jak to najczęściej w takich sytuacjach bywa, przeto nie niepokojona wezwaniami zawczasu rozdziawiła swe usta w podziwie dla tego, co miała niebawem usłyszeć. A z ust Kierdela Wełenki już płynęły pierwsze słowa nowej opowieści o starych czasach.
           – Bo to widzisz, droga młodzieży, wezwano nas kiedyś na targowisko do kobiety, która miała poranione plecy. Nie wiadomo, co się stało, nikt nic nie widział, ale kobieta mogła zakończyć swój żywot z upływu krwi. Zajechaliśmy na targ, a tam widzę, że to moja znajoma, pani Truskawa Truskawa. Nie śmiejcie się, ona naprawdę tak się nazywała. To pierwsze, to jej imię, a drugie, to nazwisko. Była żoną znanego w okolicy plantatora truskawek i tam, na targu, ona te zebrane na polu truskawki sprzedawała. Przepychamy się przez gęstwę ludzi, podchodzimy tak jakoś od tyłu i widzimy, że ma całe plecy we krwi. Tył jej bluzki pokryty był niemal w całości krwistymi wybroczynami. No, mówię wam, straszny widok.
           Tu Wełenko ponownie zasiorbnął kawy i nadgryzł herbatnik. Młodzież w tym czasie wydała z siebie pomruk zgrozy, po czym ponownie skupiła się na słuchaniu opowieści.
           – Podchodzimy do niej – kontynuował Wełenko – i mówimy, że zabierzemy ją do szpitala. A ona na nas z buzią. Że niby dlaczego do szpitala, ona tu musi być, bo córka sama sobie nie da rady ze sprzedażą i w ogóle mamy jej nie zawracać głowy jakimś szpitalem, bo i po co ona miałaby tam jechać. Zaczęliśmy ją namawiać, tłumaczyliśmy jej, a nawet, to taki jeden powiedział, co wtedy z nami jeździł, perspra… pesfa… pesra…
           – Perswadowaliście – podpowiedział któryś młodzian.
           – No właśnie, z ust mi to wyjąłeś, pesrfadowaliśmy jej, ale ona nawet o tym słyszeć nie chciała. No, to my, a było nas czterech, i bardzo dobrze, bo baba wielka była jak dąb, cap ją za ręce i za nogi, brzuchem do dołu, żeby oszczędzić plecy, zatargaliśmy ją do karetki. A wrzeszczała, że się chyba wszyscy ludzie na targu za nami oglądali. Ale udało nam się ją ułożyć na noszach i przypiąć, co nie było łatwe, bo ona cały czas wrzeszczała i się wyrywała, i musieliśmy uważać na te jej poranione plecy. Sapaliśmy ze zmęczenia, jakbyśmy ogromne pole orali bez konia. Jakoś żeśmy ją do tego szpitala dowieźli. Tam już byli inni sanitariusze, i więcej ich było, tak że sobie z nią bez trudu poradzili. Rozsiedliśmy się na izbie przyjęć, żeby odsapnąć po tej szarpaninie. Bardzo szybko zjawił się lekarz dyżurny i teraz ten do nas z buzią. Że co my sobie myślimy, że żarty sobie robimy z ciężarnej kobiety i z lekarzy, i tak dalej. Patrzymy po sobie i nic nie rozumiemy. Przecież cały czas uważaliśmy na te jej plecy. I o co tu chodzi z tą ciążą? Co mają zakrwawione plecy do ciąży?
           Młodzi sanitariusze, wsłuchani w snującą się opowieść, w tym momencie mieli już nie tylko buzie rozwarte na oścież, ale i oczy wybałuszone. Ich twarze zdawały się pytać: I co dalej?
           – Jakoś głupio nam się zrobiło, ale nadal nie wiemy, o co chodzi. A tu wchodzi Truskawa, ale tylko tak jakoś dziwnie na nas popatrzyła, jakby z pogardą, i wyszła na zewnątrz. Żadnych opatrunków na sobie nie miała, nic kompletnie. Tylko jej ta zakrwawiona bluzka powiewała w przeciągu. I wtedy mnie olśniło.
           Niestety w życiu bywa tak, że w najciekawszym momencie, w punkcie kulminacyjnym, coś przeszkodzi. Tak było i teraz, bo zadzwonił telefon i sanitariusze popędzili do karetki. Stary Kierdel Wełenko, nie mając słuchaczy, rozpalił fajkę, po czym zdrzemnął się. Później dopił kawę, dogryzł herbatnik i powlókł się do domu. Swoją opowieść skończył dopiero za jakiś czas, gdy znów ujrzał gołe dno w puszce po kawie, i ponownie przyszedł do pogotowia. Trzeba mu było jeszcze przypomnieć, o czym była nieskończona opowieść, by wreszcie mógł ją doprowadzić do finału.
           – No, właśnie, olśniło mnie. Truskawa Truskawa, była żoną Jerzego Truskawy, o którym ludzie mówili: Jurny Jurek. Truskawa urodziła już dziesiątkę dzieci, a jedenaste było wtedy w drodze. Mąż brał ją, czyli egzekwował swoje małżeńskie prawo, kiedy tylko chciał i gdzie tylko chciał. Tego pamiętnego dnia dopadł żonę na polu truskawek i to, co było na bluzce wcale nie było krwią, tylko sokiem z truskawek.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz