Życie
Flejajdy Chochlik, sekretarki samozwańczo i uzurpatorsko mianowanego
przez samego siebie, czyli automianowanego Naczelnika, Wąchosława
Ptaśca, tego samego, który zapragnął obalić sołtysa Miętosia,
naznaczone było najróżniejszymi dziwnymi przypadkami. Zaświadczyć
o tym może chociażby fakt, że Flejajda jakimś zawiłym zbiegiem
okoliczności została sekretarką Ptaśca, mimo przyzwoicie zdanej
matury w pełni oddającej hołd jej inteligencji, na co z kolei
dowodem był iloraz inteligencji IQ, oscylujący zawsze w okolicach
130.
Ta
oscylacja brała się stąd, że po każdym takim niefortunnym
przypadku, jak chociażby ten z sekretarkowaniem Naczelnikowi, iloraz
IQ jej nieco przysiadał (można by powiedzieć, że się
przyczajał), po czym po pewnym czasie wracał na swój od dawna uczciwie okupowany poziom, czyli w okolice 130. I trwał tam aż do
następnego intelektualnego potknięcia jego właścicielki.
Zdarzenie,
które miało miejsce pewnego poniedziałku (porównanie go do tak
zwanego poniedziałku budowlanego wcale nie byłoby od rzeczy), a
którego nolens volens stała się uczestniczką, wynikło
oczywiście z czystego przypadku. Dzień wcześniej Flejajdę
rozbolał ząb, więc naturalną koleją rzeczy następnego dnia
odwiedziła wybrany z ogłoszenia gabinet stomatologiczny. Widząc w
poczekalni sporo ludzi, nabrała pewności co do właściwości swego
wyboru. Usiadła wiec na krzesełku w oczekiwaniu na swoją kolej.
Jednak czy to z lęku przed borowaniem, czy też z jakiegoś innego
powodu nie mogła się skupić na czytaniu książki, którą
przezornie wzięła z domu, co czyniła zawsze w sytuacjach, gdy
przewidywała dłuższe oczekiwanie. Rozglądała się więc wokół.
Gdy omiotła już wzrokiem przerażone lub zdesperowane twarze
pacjentów, zainteresowała się plakatami i obrazkami rozwieszonymi
po ścianach.
Wśród
nich wypatrzyła oprawiony w szkło certyfikat dentysty tak
intensywnie właśnie eksploatującego za drzwiami maszynę do
borowania, że aż ciarki przechodziły od głowy do stóp i z
powrotem. Wytężyła wzrok i odczytała personalia doktora:
Lukrecjusz Wiercidziura-Natręt. Fajne imię, pomyślała. Znałam
kiedyś jakiegoś Lukrecjusza – wodziła myślą po zakamarkach
pamięci. Chodziłam z nim nawet do jednej klasy w liceum. Więcej,
podkochiwałam się w nim. Był uroczy i taki słodki, że aż
chciałoby się go schrupać żywcem. I szarmancki do bólu. I to
mnie właśnie bolało, bo nie tylko dla mnie był taki szarmancki.
Później każde poszło w swoją stronę. A teraz czysty zbieg
okoliczności sprawił, że po tylu latach mielibyśmy się zobaczyć.
Kiedy
Flejajda weszła do gabinetu, miała wątpliwości, czy ten z wydatnym
brzuszkiem szpakowaty, z głębokimi zakolami na głowie pan z
pobrużdżoną twarzą to właśnie on. Ja – przebiegło jej przez
myśl – znacznie lepiej opieram się upływowi czasu. Jeśli
oczywiście porównuję się do właściwego człowieka. Aby rozwiać
wątpliwości, w trakcie zmiany tamponów między borowaniami
Flejajda zapytała się go, czy chodził do tej samej szkoły co i
ona, i czy w tym samym roku co ona zdawał maturę.
–
Tak, tak chodziłem – potwierdził z entuzjazmem (rok matury
także). – Nawet podkochiwałem się w jednej z koleżanek z klasy.
Miała takie śmieszne imię. Bałaganiara czy jakoś tak.
–
To był pan w mojej klasie – ucieszyła się Flejajda, przełknąwszy
jego uwagę na temat imienia.
I
wtedy ten niemal starzec, prawie łysy, pomarszczony i z kałdunem
wielkości piłki plażowej zapytał:
–
A czego pani uczyła?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz