sobota, 7 lipca 2018

223. Przypadek mało stomatologiczny

           Życie Flejajdy Chochlik, sekretarki samozwańczo i uzurpatorsko mianowanego przez samego siebie, czyli automianowanego Naczelnika, Wąchosława Ptaśca, tego samego, który zapragnął obalić sołtysa Miętosia, naznaczone było najróżniejszymi dziwnymi przypadkami. Zaświadczyć o tym może chociażby fakt, że Flejajda jakimś zawiłym zbiegiem okoliczności została sekretarką Ptaśca, mimo przyzwoicie zdanej matury w pełni oddającej hołd jej inteligencji, na co z kolei dowodem był iloraz inteligencji IQ, oscylujący zawsze w okolicach 130.
           Ta oscylacja brała się stąd, że po każdym takim niefortunnym przypadku, jak chociażby ten z sekretarkowaniem Naczelnikowi, iloraz IQ jej nieco przysiadał (można by powiedzieć, że się przyczajał), po czym po pewnym czasie wracał na swój od dawna uczciwie okupowany poziom, czyli w okolice 130. I trwał tam aż do następnego intelektualnego potknięcia jego właścicielki.
           Zdarzenie, które miało miejsce pewnego poniedziałku (porównanie go do tak zwanego poniedziałku budowlanego wcale nie byłoby od rzeczy), a którego nolens volens stała się uczestniczką, wynikło oczywiście z czystego przypadku. Dzień wcześniej Flejajdę rozbolał ząb, więc naturalną koleją rzeczy następnego dnia odwiedziła wybrany z ogłoszenia gabinet stomatologiczny. Widząc w poczekalni sporo ludzi, nabrała pewności co do właściwości swego wyboru. Usiadła wiec na krzesełku w oczekiwaniu na swoją kolej. Jednak czy to z lęku przed borowaniem, czy też z jakiegoś innego powodu nie mogła się skupić na czytaniu książki, którą przezornie wzięła z domu, co czyniła zawsze w sytuacjach, gdy przewidywała dłuższe oczekiwanie. Rozglądała się więc wokół. Gdy omiotła już wzrokiem przerażone lub zdesperowane twarze pacjentów, zainteresowała się plakatami i obrazkami rozwieszonymi po ścianach.
           Wśród nich wypatrzyła oprawiony w szkło certyfikat dentysty tak intensywnie właśnie eksploatującego za drzwiami maszynę do borowania, że aż ciarki przechodziły od głowy do stóp i z powrotem. Wytężyła wzrok i odczytała personalia doktora: Lukrecjusz Wiercidziura-Natręt. Fajne imię, pomyślała. Znałam kiedyś jakiegoś Lukrecjusza – wodziła myślą po zakamarkach pamięci. Chodziłam z nim nawet do jednej klasy w liceum. Więcej, podkochiwałam się w nim. Był uroczy i taki słodki, że aż chciałoby się go schrupać żywcem. I szarmancki do bólu. I to mnie właśnie bolało, bo nie tylko dla mnie był taki szarmancki. Później każde poszło w swoją stronę. A teraz czysty zbieg okoliczności sprawił, że po tylu latach mielibyśmy się zobaczyć.
           Kiedy Flejajda weszła do gabinetu, miała wątpliwości, czy ten z wydatnym brzuszkiem szpakowaty, z głębokimi zakolami na głowie pan z pobrużdżoną twarzą to właśnie on. Ja – przebiegło jej przez myśl – znacznie lepiej opieram się upływowi czasu. Jeśli oczywiście porównuję się do właściwego człowieka. Aby rozwiać wątpliwości, w trakcie zmiany tamponów między borowaniami Flejajda zapytała się go, czy chodził do tej samej szkoły co i ona, i czy w tym samym roku co ona zdawał maturę.
           – Tak, tak chodziłem – potwierdził z entuzjazmem (rok matury także). – Nawet podkochiwałem się w jednej z koleżanek z klasy. Miała takie śmieszne imię. Bałaganiara czy jakoś tak.
           – To był pan w mojej klasie – ucieszyła się Flejajda, przełknąwszy jego uwagę na temat imienia.
           I wtedy ten niemal starzec, prawie łysy, pomarszczony i z kałdunem wielkości piłki plażowej zapytał:
           – A czego pani uczyła?

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz