sobota, 29 grudnia 2018

248. Fabia na wabia

          Tomiał Wiecheć, właściciel skromnej kwiaciarni położonej z dala od centrum Bździochów z racji tej skromności był łasy na wszelkiego rodzaju promocje i konkursy ogłaszane gdzie tylko dało się ogłosić. Miały mu one pomóc podbudować finanse, a co za tym idzie – reputację. Gdy ogłoszono wyniki konkursu sms-owego, a po nim wywiad z jego zwycięzcą, w którym ów zawiedziony zwycięzca żalił się, że liczył na wygranie dziesięciu mercedesów, a wygrał tylko dziewięć, Wiecheciowi, jak to się mówi, skoczyła gula i drgnęła w nim hazardowa żyłka. Drgnęła, ba, wpadła nieomal w rezonans, tak że Wiecheć rzucił się w wir konkursów i promocji. Przedświąteczny i przednoworoczny okres temu sprzyjał. Wysyp możliwości i atrakcyjnych wygranych był wielki.
          Nagroda główna – skoda fabia, głosiła zapowiedź konkursu na nowatorską konstrukcję drabiny z blachy aluminiowej hartowanej, ryflowanej. Co tam, pomyślał Wiecheć, wprawdzie to nie mercedes, ale zawszeć to jakaś wartość. Wchodzę w to.
          I wszedł. W wyszperanej w gazetce hipermarketu promocji znowu skoda fabia. Trzeba tylko wymyślić hasło reklamowe firmie produkującej sznurówki. Będzie druga fabia, zaśnił na jawie. Wprawdzie to nie to co dziewięć mercedesów, ale też niezgorsza furka. No i już druga. Wchodzę w to, zdecydował. Wymyślił i wysłał.
          W radiowym konkursie na wyczerpującą opinię o wyrobach z podrobów kaczych też fabia. Tu trzeba wymyślić motyw przewodni kampanii reklamowej firmy wprowadzającej na rynek nowość – podroby z kaczki rasy merd faszerowane masą dorszowo jabłkową tylko z polskich jabłek. Narodowość dorsza dowolna. Wchodzę. Wysłał stosownego sms-a.
         Konkurs telewizyjny na najlepszą wełnę na patriotyczny szalik także oferował skodę fabię. Super, to już trzecia. Wchodzę.
          Gdzieś wynalazł konkurs literacki – wiersz, tematyka dowolna. Jeszcze raz fabia. To coś dla mnie. Wchodzę.
          Na fotografii cała taczka kabaczków. Kup dwa i wymyśl hasło, a trzeciego i skodę fabię otrzymasz gratis – głosiła zapowiedź.
          I tak dalej. Ogłoszenia promocyjne i konkursowe mnożyły się jak króliki, choć na nie przyjdzie czas dopiero na Wielkanoc. Wiecheć wprost szalał w swoim przeszklonym kwiaciarskim pawiloniku. Rozwiązywał krzyżówki, rebusy i zagadki, wymyślał hasła, bon moty, slogany oraz wiersze, słał sms-y, klepiąc w przyciski komórki jak rasowa sekretarka w klawisze maszyny do pisania, wysyłał maile i tak dalej, i tak dalej.
          Gdy wreszcie wyczerpała się zawartość konkursowego rogu obfitości i wyczerpany niezwykłą aktywnością twórczo-wytwórczo-przetwórczą Wiecheć oklapł i zaczął znowu dostrzegać otoczenie, przyszła pora na oczekiwanie rezultatów. Z całego tego promocyjnego zamieszania niewiele pamiętał. Przez zwoje pamięciowe przetaczały mu się jedynie jakieś urywki zdań, co do których nie miał żadnych skojarzeń, a które na pewno poszły w eter wraz z sms-ami. Jakieś odległe kabaczki z taczki na drabinie przy kominie mieszały się z rybnymi szalikami w omaście jabłkowej, a nad wszystkim fruwały kieliszki za dyszki obwiązane sznurówkami i temu podobne wygibasy myślowe snuły się i wiły po głowie Wiechecia. Jednego wszakże był pewien – że wszystkie zadania wykonał jak najlepiej i co najmniej dziewięć skód fabia, a może i dziesięć stanie niebawem przed jego domem. Oraz kwiaciarnią. Które gdzie, zadecyduje póżniej, jak już będą.
          No i wreszcie dokonało się i wraz z zakończeniem terminów promocji i konkursów zaczęły spływać nagrody. Takich rezultatów Tomiał Wiecheć się nie spodziewał. Na razie skód fabii było dwanaście, a to dopiero była połowa akcji. Tylko patrzeć, ja spłyną kolejne. Tymczasem było ich dwanaście i każda w innym kolorze. Ciekawe, czy któreś kolory się powtórzą, myślał Wiecheć, spoglądając na dwanaście miniaturek samochodów skoda fabia ustawionych w szyku na stole, cały czas jeszcze nakrytym świątecznym obrusem.

          cdn…

sobota, 22 grudnia 2018

247. Tak jest, panie asystencie

          Przedsiębiorstwo Produkcji Rzeczy Pożądanych, tak jak większość firm będących własnością tak zwaną społeczną, czyli niczyją, miało podobną strukturę organizacyjną i podobną efektywność produkcyjną. W czasie, gdy miała miejsce niniejsza historia, liczyła się przede wszystkim ideologiczna poprawność załogi, a zwłaszcza dyrekcji, co w zasadzie było najlepszym, a często jedynym kryterium oceny funkcjonowania zakładu. W każdym dyrektorskim gabinecie był specjalny telefon, najczęściej w obudowie koloru czerwonego, który miał swego brata bliźniaka w postaci takiego samego aparatu znajdującego się na biurku sekretarza w komitecie miejskim. W przypadku Bździochów – oczywiście w komitecie wiejskim.
          Wspomniane bliźniacze telefony miały niezwykłą moc i bardzo prosty sposób działania. Wystarczyło że sekretarz tylko podniósł słuchawkę, nawet nie musiał wykręcać numeru, a już jego brat bliźniak znajdujący się na drugim końcu linii terkotał jak szalony. Ba, wcale nie terkotał, tylko swym donośnym natarczywym dzwonkiem natychmiast wdzierał się w najgłębsze zakamarki dyrektorskiego mózgu. Mózgu, który natychmiast formułował w ustach odbiorcy jedynie słuszną odpowiedź: Tak jest, Towarzyszu Sekretarzu. Przy tym T i S były wyraźnie słyszalne jako duże T i S, a nie jakieś tam byle jakie, t i s wzięte zwyczajnie z alfabetu.
          Obok czerwonego aparatu telefonicznego na biurku dyrektora stał drugi aparat, już niekoniecznie czerwony, który miał wielu braci, a każdy z nich w postaci takiego samego aparatu spoczywał na biurku kierownika każdego wydziału czy działu w przedsiębiorstwie. I każdy działał na identycznej zasadzie jak te wyższego szczebla. Dyrektor podnosił słuchawkę, wciskał odpowiedni guziczek i na właściwym kierowniczym biurku odzywał się jego dyspozycyjny brat.
          Najczęściej więc działało to w taki, niezbyt skomplikowany sposób – sekretarz miał pomysł, dzielił się nim (czytaj: przekazywał go) z dyrektorem, ten z kolei w zależności od rodzaju sekretarskiego pomysłu przekazywał polecenie do właściwej komórki celem wykonania. W rachubę wchodził jeszcze wariant przekazywania przez dyrektora poleceń płynących z komitetu swojemu asystentowi, jeśli takowego posiadał.
Był czas – dość krótki czas – gdy w Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Pożądanych asystentował dyrektorowi Chriś Chodaczek. Chriś, który uważał, że mu się coś należy (nie od kogoś konkretnego i nie coś konkretnego, ale tak w ogóle), awans zawdzięczał pozycji swego ojca lekarza, bo na pewno nie swojemu podejściu do pracy. Wszystkie więc polecenia dyrektora przechodziły przez jego ręce, a ściślej – przez jego uszy i usta.
          Mistrzem zmianowym Wydziału Niezbędnych Podzespołów do Rzeczy Pożądanych był wówczas szkolny kolega Chrisia, Portek Niefartek, który jakby się mocno nie starał, tak zawrotnej kariery jak Chryś nie był w stanie zrobić. Dlaczego? To już zupełnie inna historia. Portek sprawę bezpośredniego telefonu miał już na tyle ogarniętą, że zarówno dotychczasowe doświadczenie, jak i tumiwisistyczny charakter po oczywistej odpowiedzi: Tak, panie asystencie, sprawiały, że odkładał słuchawkę i natychmiast zapominał o otrzymanym właśnie poleceniu. Należy zauważyć, że w tym wypadku ani p, ani a nie były wypowiadane z oczekiwaną atencją jako duże P i duże A. Wynikało to z tych dwóch wymionionych wyżej rzeczy – dotychczasowego doświadczenia i tumiwisistycznego charakteru Niefartka. No i może jeszcze z osobistej minizemsty, za konieczność zwracania się do szkolnego jak by nie było kolegi, którego ego niepomiernie wzrosło po awansie, przez pan.
          Mechanizm takiego załatwiania spraw wyższej wagi był w sumie dość prosty. Najczęściej telefon nie odzywał się po raz drugi. Angażowanie się więc przez Portka Niefartka w wykonanie sprawy byłoby tylko zbędną stratą czasu, energii i materiałów, co sprawdzało się niemal za każdym razem. I tylko niekiedy, jak na przykład przy realizacji większego zadania otulonego ideologicznie w slogan Myśl Partii, czyn ludu, bezpośredni telefon dzwonił ponownie.
          Wtedy Niefartek przekazywał odpowiednie polecenia niżej i załatwiał temat.
          Tak to działało. Niektórzy mieszkańcy Bździochowej Doliny jeszcze to pamiętają.

          cdn…

sobota, 15 grudnia 2018

246. Przeprowadzka

          Z testamentu wynikało, że pochodząca ze zubożałej szlachty, mieszkająca w skromnej leśnej chatce tuż pod Bździochami Ballbazyna z Kołowatych Podreptajko dostała w spadku willę w stolicy. Trochę jej zeszło zanim oswoiła się z myślą, że teraz będzie, jeśli nie panią na włościach, to przynajmniej wielkomiejską panią. Zeszło jej tak do czasu, gdy do drzwi jej życiorysu zastukał ósmy krzyżyk. Wtedy uznała, że to już pora i podjęła decyzję o przeprowadzce.
          Jak już zostało wspomniane, Ballbazyna pochodziła ze zubożałej szlachty, tak dalece zubożałej, że nie tylko nie utrzymującej stałych kontaktów towarzyskich z hrabiostwem Bździochowskich, lecz nawet nie utrzymującej tych kontaktów sporadycznie, ba, nigdy nie doszło do żadnego, choćby najkrótszego spotkania tych dwóch rodzin. Tak było i wtedy, gdy po Bździochowej Dolinie rozpłynęła się wieść o spadku. O ile Ballbazyna wiedziała, kto władał Bździochami, o tyle hrabiostwo nadal nie miało najbledszego nawet pojęcia o istnieniu Podreptajków.
          Taka sytuacja – mowa o sytuacji finansowej – całkowicie rozgrzeszała decyzję Ballbazyny, aby do przeprowadzki nie najmować profesjonalnej firmy przewozowej, zapewne drogiej, lecz zrobić to jak najmniejszym kosztem. Najmniejszy koszt w postaci dwóch brodatych, dość oszczędnej budowy osobników rozsiewających wokół siebie woń piwa – trzeba tu przyznać – świeżego, zajechał pewnego późnego popołudnia samochodem bliżej nieokreślonej marki typu pikap pod skromną leśną chatkę, gdzie na drzwiach wisiała przybita gwoździkami tabliczka z lekko odbitą emalią, na której widniały personalia dawno już zmarłego właściciela posesji, o treści: Melaniusz Podreptajko – szlachcic. Cena została umówiona i rozpoczęło się misterium załadunku.
          Na szczęście aparycja panów była odwrotnie proporcjonalna do ich pracowitości i pomysłowości. Upchanie dobytku Ballbazyny na pikapie graniczyło z cudem i oni tego cudu dokonali. Już od drugiej w nocy samochód był gotowy do jazdy. No, z tym gotowy, to może lekka przesada, bo gdy już cała trójka wpakowała się do kabiny, okazało się, że układ ładowania akumulatora jest niesprawny i nie ma możliwości, aby w takim stanie dojechać na miejsce.
          Ponieważ ani naprawa, ani rozładowanie tak misternie utkanego pikapa i szukanie innego auta było niemożliwe, zaczęło się nocne wydzwanianie po znajomych w poszukiwaniu zapasowych akumulatorów. Udało się skompletować pięć, które – siłą rzeczy – musiały się, prócz pasażerów, znaleźć w kabinie. I tak ten wesoły pojazd ruszył w trasę. Ponieważ prądu z pierwszego akumulatora starczyło zaledwie na niecałe sto kilometrów, prowadzący pojazd zdecydował się na jazdę przy zgaszonych światłach. Przerywana linia na szosie była wystarczająco widoczna, aby wziąć ja między koła i nie zjechać do rowu. Gdy na drodze pojawiał się inny pojazd, kierowca włączał światła, a po jego minięciu wyłączał.
          Tak dojechali do przydrożnego baru niedaleko stolicy, w którym postanowiono zjeść śniadanie. Samochód został ustawiony na wzniesieniu, tak aby można było go odpalić z rozpędu, bez używania akumulatora, i cała trójka wkroczyła do izby jadalnej. Tam Ballbazyna wręczyła panom zapłatę i pokazała zapisany adres docelowy. Okazało się, że willa, do której zmierzali, jest położona ponad sto pięćdziesiąt kilometrów za stolicą, w samym sercu przepięknych mazowieckich lasów. Na zdziwione z domieszką złości spojrzenia panów Ballbazyna orzekła, że nie dysponuje pieniędzmi na dopłatę za dodatkowe kilometry, stać ją tylko na zafundowanie im śniadania. Cóż było robić, odwrotu raczej nie było, choć pierwsza myśl panów poszła właśnie w tym kierunku.
          Ale to nie był koniec atrakcji w tej podróży. Po wyjściu z baru oczom całej trójki ukazał się samochód policyjny, a dwaj policjanci obchodzili pikapa w koło i ciekawie mu, a ściślej – jego zawartości się przyglądali. Potem, jak to się określa, rzucili panów na glebę i wcale nie zamierzali im wyjaśniać, o co chodzi. Ballbazyna, która oniemiała z wrażenia, a raczej z przerażenia, stała z boku. Nią policjanci się nie interesowali. Następnie policjanci nakazali panom wyjąć wszystko z auta. Krótko mówiąc, nazwanie tego, co się tam działo horrorem to mało.
          Gdy już pikap został kompletnie opróżniony, zaterkotała policyjna krótkofalówka.
          – No, co tam – zachrypiało z aparatu.
          – Nic. Nie mają rowerów.
          – Właśnie złapaliśmy sprawców włamu do tej piwnicy. Rowery odzyskaliśmy.
          – Zrozumiałem. Bez odbioru.
          Po czym policjant jakby nigdy nic zwrócił panom dokumenty, powiedział do widzenia, obaj wsiedli do radiowozu i odjechali.
          Przemilczmy, co się teraz działo na leśnym parkingu, obok baru. Dobrze, że Ballbazyna stała na tyle daleko, by nie słyszeć uwag pod swoim adresem, adresem policji i całego świata miotanych ustami zarośniętych panów powtórnie układających misternie rzeczy w pikapie, co zajęło im czas do obiadu. Obiadu, którego siłą rzeczy, a ściślej siłą braku środków u Ballbazyny nie było.
          Za to dalej już wszystko odbyło się błyskawicznie. Mimo mgły, która jak na złość dołożyła się do kolekcji wrażeń tego dnia, adres w leśnej głuszy jakoś został odnaleziony. Willa okazała się być taką samą chatynką, jak ta pozostawiona pod Bździochami. A może nawet jeszcze lichszą. Rozładunek zajął panom nie więcej jak pięć minut. Po prostu wyjęli wszystko z samochodu i złożyli przed wejściem. Wskoczyli do auta i odjechali. Obdarowana spadkową willą szlachcianka została sama, w środku przepięknej mazowieckiej puszczy, w której pewnie nawet miejscowi potrafią zabłądzić.

          cdn…

sobota, 8 grudnia 2018

245. Trzy potknięcia rekruta Jóźka Wędzidły

           Kariera pułkowa Jóźka Wędzidły zaczynała się, jak zwykle w wojsku, od nauki chodzenia i wdrażania wszystkich pozostałych zasad regulaminów wojskowych. Może to się wydać dziwne, ale człowiek, a zwłaszcza człowiek płci męskiej uczy się chodzić dwa razy. Każdy chłopak zanim przekroczy bramę pułku jest przekonany, że umiejętność chodzenia ma opanowaną jeśli nie do perfekcji, to na pewno w stopniu wystarczającym do bezkolizyjnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Ostatecznym sprawdzianem jest tu trafienie w drzwi pociągu, który zawiezie go do jednostki wojskowej po co najmniej tygodniowym żegnaniu się z kolegami, czyli po wlaniu w siebie hektolitrów wszelkich trunków. W wojsku rekrut dowiaduje się, że o prawdziwym chodzeniu ma raczej nikłe pojęcie, a o maszerowaniu – żadnego.
           W zasadzie można by tu zauważyć, że niektóre z kobiet też uczą się chodzić dwa razy. Jeśli dziewczyna zdecydowała się zostać modelką, to powtórną naukę chodzenia ma jak w banku. Nie będziemy jednak porównywać nauk chodzenia męskiego z damskim, zwłaszcza że trudno byłoby sobie wyobrazić pluton wojska maszerujący krokiem stosowanym na wybiegu podczas rewii mody, a modelki też raczej nie wychodzą na wybieg z karabinem na plecach. Ot, taka mała dygresja na temat powtórki z nauki chodzenia.
           Wróćmy zatem do armijnych początków Jóźka Wędzidły. Wiemy o nim tyle, że służył w pułku artylerii naziemnej w czasie, gdy działa były ciągnięte przez konie, te zaś w wolnym czasie przebywały w stajniach, w których oporządzali ich dyżurni żołnierze, dla których z kolei nie był to czas wolny. Józiek Wędzidło, jak nakazywał niepisany i całkowicie pozaregulaminowy zwyczaj, gdy tylko nadarzyła się okazja, ćwiczył oko. Czyli spał. Jak pamiętamy, został przyłapany kiedyś na ćwiczeniu oka w stajni i tylko świetny refleks uratował go od kary. Niemniej zwyczaj był kultywowany nadal, bo taka jest natura żołnierza. No i utartego tradycją zwyczaju też nie wolno poniechać.
           Pierwszą rzeczą, o którą potknął się Józiek w wojsku było łóżko. Oczywiście nie potknął się dosłownie. Okazało się, że nie potrafi porządnie, czyli na żyletę zasłać łóżka. Nazwa na żyletę już wtedy funkcjonowała, choć wszyscy jak jeden, (no, może z wyjątkiem starszej kadry oficerskiej) golili się brzytwami, bo wynalazek Kinga Kampa Gillette'a był wówczas zaledwie krzykiem mody i mało kogo było stać na taką ekstrawagancję. Józiek solidną brzytwę solingenowską odziedziczył po przodkach i używał jej jak bozia przykazała. Zaś łóżko na żyletęsłało się za pomocą półki. O tym, że tak należy robić Józiek dowiedział się już pierwszego poranka i nie zapomniał do końca życia. W duchu sobie żartował, że w pułku używa się półki do ścielenia łóżka.
           Drugą rzeczą, o którą się potknął nasz bohater był marsz, czyli nauka chodzenia, i tu można by powiedzieć, że potknął się oń dosłownie. Rekruci zalewają się potem, gdy starają się okiełznać bezładne ruchy rąk i nóg, aby je wbić w regulaminowe karby, a i tak przez pewien czas każda kończyna lata jak i gdzie chce. Ale w końcu udaje się opanować sztukę regulaminowego maszerowania. W każdym razie nie jest znany przypadek, aby któremuś z rekrutów się to nie udało.
           Gdy już żołnierz został wyszkolony w sprawach podstawowych, zaczyna się naprawdę to, po co tam przyszedł, czyli strzelanie. W przypadku artylerii jest to strzelanie ze wszystkiego, co tylko do strzelania wymyślono – od pistoletu poprzez karabin do działa. O ile pistolet i karabin dały się ogarnąć w miarę łatwo, o tyle z działem to już inna sprawa. Bo działo to wielka rzecz. Po pierwszym wystrzale, gdy huk wbił się poprzez ucho do wnętrza mózgu, Józiek nie wiedział, co ma z sobą począć. Otumaniony kręcił się w kółko z przeświadczeniem, że zaraz wwierci się pod ziemię. Ale potem mu przeszło i radził sobie z działem znakomicie.
           Po wielu latach, gdy jednak nie zrobił kariery artylerzysty, a zacumował w spokojnej przystani, jaką było stanowisko kwatermistrza, podczas uroczystych bankietów wygłaszał pewien toast. Wygłosił go również podczas inspekcji pułku przez jego kolegę z czasów szkolnych, generała Bolesława Miałczylwa, gdy już generał pozbierał Jóźka spod swoich nóg podczas niefortunnej próby złożenia przez niego regulaminowego meldunku, i gdy później razem, ręka w rękę, wkroczyli do kasyna. Unosząc szklanicę najlepszej wódki, jaką trzymał w magazynie na szczególne okazje, a ta okazja – każdy to przyzna z łatwością – była szczególna, przemówił:
           – Aby nam się dobrze działo, a że działo to armata, aby nam się armatało!
           To co się później działo pozostaje w najtajniejszych pułkowych annałach. Choć i dziś wojskowe rauty wcale nie odbiegają od tych dawnych, wspominanych z sentymentem, kiedy mundur wojskowy miał takie poważanie, że na sam jego widok aż chciało się salutować.

           cdn…

sobota, 1 grudnia 2018

244. Dworcowe życie trampów

           Zanim trzej koledzy z Dziadowej Modliszki, wsi leżącej nieopodal Bździochowej Doliny, po przybyciu do kresowej metropolii zatrudnili się w Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, szwendali się po wsi, zaglądając tu i ówdzie, aby poznać, nasiąknąć, pozwolić się wchłonąć i zadomowić w wielkim świecie. Parcie ku wielkiemu światu rozpoczęli, bo jakżeby mogło być inaczej, od globtroteringu po bździochowskich knajpach, których rój przyprawiał ich o zawrót głowy, a ściślej – trzech głów. Słowo globtrotering, które wyczytali na spojlerze wielkiej ciężarówki, bardzo im się spodobało, było niezwykle światowe, a na jak najszybszym i dogłębnym zetknięciu się ze światowością bardzo im zależało. Knajpy tę dogłębność zapewniały w zakresie od trzech do czterdziestu pięciu procent. Każdy dorosły, niewylewający za kołnierz mieszkaniec Bździochów dokładnie wiedział, co się w tym procentowym spektrum mieści.
           Winolub Zabredziajko, Obsypek Pierdutmączka i Totuskręcik Opsik, bo tak się nazywali przybysze, którzy w swojej rodzinnej wsi mieli do dyspozycji, bo przecież nie do wyboru, jedynie klubokawiarnię, gdzie przy kuflu czy kieliszku mogli przyprawiać się o zawroty głów, tułając się po Bździochach, doznawali – można powiedzieć – zawrotu głów niejako podwójnie. Nie tylko od przyswajanych procentów, ale też i od wspomnianej mnogości procentodajnych, a raczej procentowlewnych przybytków. Takie dogłębne poznawanie nowego otoczenia uważali za priorytetowe, ważniejsze od poszukania sobie noclegu i pracy, a że przywiezione ze sobą zasoby pożniwnej gotówki na to pozwalały, rzetelnie przykładali się do zwiedzania Bździochów. Pierwszy wieczór zakończyli Pod Upadłym Aniołem, chociaż w stanie, w jakim opuścili knajpę, nazwa, a już na pewno jej zapamiętanie nie były w stanie zaprzątnąć głów naszych bohaterów. Należało poszukać miejsca na chwilę odsapki przed kolejnym dniem zapowiadającym niewątpliwie pełnię nowych procentowych wyzwań.
           Nadszedł więc czas na nocleg, a że nie pomyśleli o nim wcześniej (a może i pomyśleli, lecz woleli posiadane zasoby gotówki przeznaczyć na dalszy proalkoholowy eksodus), jedynym, co im przyszło do wypełnionych procentami głów, było przespanie się na ławkach w dworcowej poczekalni. Tam też się udali i znalzłwszy trzy stojące blisko siebie wolne ławki, zalegli na nich i błyskawicznie posnęli.
          Ale nie na długo, bo z objęć Morfeusza wydobyło ich szturchanie przez patrol porządkowy. Pierwszym, którego indagowali patrolowcy, był Winolub Zabredziajko. Zanim się uniósł i potoczył przekrwionym, nieprzytomnym wzrokiem po okolicy, usłyszał pytanie:
           – Czy zna pan tych dwóch, który śpią na sąsiednich ławkach?
           – Tak – wysapał i kiwnął głową.
           – Czy to są pańscy koledzy? – padło następne pytanie.
           – Tak – ponownie kiwnął głową.
           – Aha – podsumował przesłuchanie patrolowiec i podszedł do drugiej ławki.
Teraz identyczne pytania padły do Obsypka Pierdutmączki. Odpowiedzi też były identyczne. To samo powtórzyło się po raz trzeci przy Totuskręciku Opsiku. I tym razem odpowiedzi pokrywały się z poprzednimi.
        – Aha – stwierdził służbiście patrolowiec, notując coś w notesie. Następnie zwrócił się do wszystkich trzech naraz:
           – Pamiętajcie, że należy tak leżeć, aby buty znajdowały się poza ławką.
          Koledzy przytaknęli, a Obsypek z dumą wskazał swoje buty zdjęte z nóg i postawione pod ławką. I tu nastąpiła bardzo dziwna rzecz. Patrolowiec wystawił Obsypkowi mandat za niemanie butów na nogach. Tak skończyła się nocna przygoda z patrolem ochrony kolei.
           Rano wszyscy trzej, nieco skacowani, siedzieli na ławkach, każdy na swojej, patrzyli się na siebie, wracając do rzeczywistości. Przypomnieli sobie nocne zajście, lecz jego groteskowość powodowała, że nie byli pewni, czy im się to przypadkiem nie przyśniło. Patrzyli więc po sobie ze zdziwionymi minami i wzruszali ramionami. Ostatecznie zdecydowali, że był to jednak sen, dlatego należało robić swoje. Pozbierali się i poszli w wieś. Tylko w miejscu, gdzie stały buty Obsypka, pozostał niezauważony przez nich arkusik papieru – wystawiony przez nocny patrol mandat.

           cdn…