Z
testamentu wynikało, że pochodząca ze zubożałej szlachty,
mieszkająca w skromnej leśnej chatce tuż pod Bździochami
Ballbazyna z Kołowatych Podreptajko dostała w spadku willę w
stolicy. Trochę jej zeszło zanim oswoiła się z myślą, że teraz
będzie, jeśli nie panią na włościach, to przynajmniej
wielkomiejską panią. Zeszło jej tak do czasu, gdy do drzwi jej
życiorysu zastukał ósmy krzyżyk. Wtedy uznała, że to już pora
i podjęła decyzję o przeprowadzce.
Jak już zostało wspomniane, Ballbazyna pochodziła ze zubożałej
szlachty, tak dalece zubożałej, że nie tylko nie utrzymującej
stałych kontaktów towarzyskich z hrabiostwem Bździochowskich, lecz
nawet nie utrzymującej tych kontaktów sporadycznie, ba, nigdy nie
doszło do żadnego, choćby najkrótszego spotkania tych dwóch
rodzin. Tak było i wtedy, gdy po Bździochowej Dolinie rozpłynęła
się wieść o spadku. O ile Ballbazyna wiedziała, kto władał
Bździochami, o tyle hrabiostwo nadal nie miało najbledszego nawet
pojęcia o istnieniu Podreptajków.
Taka
sytuacja – mowa o sytuacji finansowej – całkowicie rozgrzeszała
decyzję Ballbazyny, aby do przeprowadzki nie najmować
profesjonalnej firmy przewozowej, zapewne drogiej, lecz zrobić to
jak najmniejszym kosztem. Najmniejszy koszt w postaci dwóch
brodatych, dość oszczędnej budowy osobników rozsiewających wokół
siebie woń piwa – trzeba tu przyznać – świeżego, zajechał
pewnego późnego popołudnia samochodem bliżej nieokreślonej marki
typu pikap pod skromną leśną chatkę, gdzie na drzwiach wisiała
przybita gwoździkami tabliczka z lekko odbitą emalią, na której
widniały personalia dawno już zmarłego właściciela posesji, o
treści: Melaniusz Podreptajko – szlachcic. Cena została umówiona
i rozpoczęło się misterium załadunku.
Na
szczęście aparycja panów była odwrotnie proporcjonalna do ich
pracowitości i pomysłowości. Upchanie dobytku Ballbazyny na
pikapie graniczyło z cudem i oni tego cudu dokonali. Już od drugiej
w nocy samochód był gotowy do jazdy. No, z tym „gotowy”,
to może lekka przesada, bo gdy już cała trójka wpakowała się do
kabiny, okazało się, że układ ładowania akumulatora jest
niesprawny i nie ma możliwości, aby w takim stanie dojechać na
miejsce.
Ponieważ
ani naprawa, ani rozładowanie tak misternie utkanego pikapa i
szukanie innego auta było niemożliwe, zaczęło się nocne
wydzwanianie po znajomych w poszukiwaniu zapasowych akumulatorów.
Udało się skompletować pięć, które – siłą rzeczy –
musiały się, prócz pasażerów, znaleźć w kabinie. I tak ten
wesoły pojazd ruszył w trasę. Ponieważ prądu z pierwszego
akumulatora starczyło zaledwie na niecałe sto kilometrów,
prowadzący pojazd zdecydował się na jazdę przy zgaszonych
światłach. Przerywana linia na szosie była wystarczająco
widoczna, aby „wziąć
ja między koła” i nie
zjechać do rowu. Gdy na drodze pojawiał się inny pojazd, kierowca
włączał światła, a po jego minięciu wyłączał.
Tak
dojechali do przydrożnego baru niedaleko stolicy, w którym
postanowiono zjeść śniadanie. Samochód został ustawiony na
wzniesieniu, tak aby można było go odpalić z rozpędu, bez
używania akumulatora, i cała trójka wkroczyła do izby jadalnej.
Tam Ballbazyna wręczyła panom zapłatę i pokazała zapisany adres
docelowy. Okazało się, że willa, do której zmierzali, jest
położona ponad sto pięćdziesiąt kilometrów za stolicą, w samym
sercu przepięknych mazowieckich lasów. Na zdziwione z domieszką
złości spojrzenia panów Ballbazyna orzekła, że nie dysponuje
pieniędzmi na dopłatę za dodatkowe kilometry, stać ją tylko na
zafundowanie im śniadania. Cóż było robić, odwrotu raczej nie
było, choć pierwsza myśl panów poszła właśnie w tym kierunku.
Ale
to nie był koniec atrakcji w tej podróży. Po wyjściu z baru oczom
całej trójki ukazał się samochód policyjny, a dwaj policjanci
obchodzili pikapa w koło i ciekawie mu, a ściślej – jego
zawartości się przyglądali. Potem, jak to się określa, rzucili
panów na glebę i wcale nie zamierzali im wyjaśniać, o co chodzi.
Ballbazyna, która oniemiała z wrażenia, a raczej z przerażenia,
stała z boku. Nią policjanci się nie interesowali. Następnie
policjanci nakazali panom wyjąć wszystko z auta. Krótko mówiąc,
nazwanie tego, co się tam działo horrorem to mało.
Gdy
już pikap został kompletnie opróżniony, zaterkotała policyjna
krótkofalówka.
–
No, co tam – zachrypiało z aparatu.
–
Nic. Nie mają rowerów.
–
Właśnie złapaliśmy sprawców włamu do tej piwnicy. Rowery
odzyskaliśmy.
–
Zrozumiałem. Bez odbioru.
Po
czym policjant jakby nigdy nic zwrócił panom dokumenty, powiedział
do widzenia, obaj wsiedli do radiowozu i odjechali.
Przemilczmy,
co się teraz działo na leśnym parkingu, obok baru. Dobrze, że
Ballbazyna stała na tyle daleko, by nie słyszeć uwag pod swoim
adresem, adresem policji i całego świata miotanych ustami
zarośniętych panów powtórnie układających misternie rzeczy w
pikapie, co zajęło im czas do obiadu. Obiadu, którego siłą
rzeczy, a ściślej siłą braku środków u Ballbazyny nie było.
Za
to dalej już wszystko odbyło się błyskawicznie. Mimo mgły, która
jak na złość dołożyła się do kolekcji wrażeń tego dnia,
adres w leśnej głuszy jakoś został odnaleziony. Willa okazała
się być taką samą chatynką, jak ta pozostawiona pod Bździochami.
A może nawet jeszcze lichszą. Rozładunek zajął panom nie więcej
jak pięć minut. Po prostu wyjęli wszystko z samochodu i złożyli
przed wejściem. Wskoczyli do auta i odjechali. Obdarowana spadkową
willą szlachcianka została sama, w środku przepięknej
mazowieckiej puszczy, w której pewnie nawet miejscowi potrafią
zabłądzić.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz