sobota, 15 grudnia 2018

246. Przeprowadzka

          Z testamentu wynikało, że pochodząca ze zubożałej szlachty, mieszkająca w skromnej leśnej chatce tuż pod Bździochami Ballbazyna z Kołowatych Podreptajko dostała w spadku willę w stolicy. Trochę jej zeszło zanim oswoiła się z myślą, że teraz będzie, jeśli nie panią na włościach, to przynajmniej wielkomiejską panią. Zeszło jej tak do czasu, gdy do drzwi jej życiorysu zastukał ósmy krzyżyk. Wtedy uznała, że to już pora i podjęła decyzję o przeprowadzce.
          Jak już zostało wspomniane, Ballbazyna pochodziła ze zubożałej szlachty, tak dalece zubożałej, że nie tylko nie utrzymującej stałych kontaktów towarzyskich z hrabiostwem Bździochowskich, lecz nawet nie utrzymującej tych kontaktów sporadycznie, ba, nigdy nie doszło do żadnego, choćby najkrótszego spotkania tych dwóch rodzin. Tak było i wtedy, gdy po Bździochowej Dolinie rozpłynęła się wieść o spadku. O ile Ballbazyna wiedziała, kto władał Bździochami, o tyle hrabiostwo nadal nie miało najbledszego nawet pojęcia o istnieniu Podreptajków.
          Taka sytuacja – mowa o sytuacji finansowej – całkowicie rozgrzeszała decyzję Ballbazyny, aby do przeprowadzki nie najmować profesjonalnej firmy przewozowej, zapewne drogiej, lecz zrobić to jak najmniejszym kosztem. Najmniejszy koszt w postaci dwóch brodatych, dość oszczędnej budowy osobników rozsiewających wokół siebie woń piwa – trzeba tu przyznać – świeżego, zajechał pewnego późnego popołudnia samochodem bliżej nieokreślonej marki typu pikap pod skromną leśną chatkę, gdzie na drzwiach wisiała przybita gwoździkami tabliczka z lekko odbitą emalią, na której widniały personalia dawno już zmarłego właściciela posesji, o treści: Melaniusz Podreptajko – szlachcic. Cena została umówiona i rozpoczęło się misterium załadunku.
          Na szczęście aparycja panów była odwrotnie proporcjonalna do ich pracowitości i pomysłowości. Upchanie dobytku Ballbazyny na pikapie graniczyło z cudem i oni tego cudu dokonali. Już od drugiej w nocy samochód był gotowy do jazdy. No, z tym gotowy, to może lekka przesada, bo gdy już cała trójka wpakowała się do kabiny, okazało się, że układ ładowania akumulatora jest niesprawny i nie ma możliwości, aby w takim stanie dojechać na miejsce.
          Ponieważ ani naprawa, ani rozładowanie tak misternie utkanego pikapa i szukanie innego auta było niemożliwe, zaczęło się nocne wydzwanianie po znajomych w poszukiwaniu zapasowych akumulatorów. Udało się skompletować pięć, które – siłą rzeczy – musiały się, prócz pasażerów, znaleźć w kabinie. I tak ten wesoły pojazd ruszył w trasę. Ponieważ prądu z pierwszego akumulatora starczyło zaledwie na niecałe sto kilometrów, prowadzący pojazd zdecydował się na jazdę przy zgaszonych światłach. Przerywana linia na szosie była wystarczająco widoczna, aby wziąć ja między koła i nie zjechać do rowu. Gdy na drodze pojawiał się inny pojazd, kierowca włączał światła, a po jego minięciu wyłączał.
          Tak dojechali do przydrożnego baru niedaleko stolicy, w którym postanowiono zjeść śniadanie. Samochód został ustawiony na wzniesieniu, tak aby można było go odpalić z rozpędu, bez używania akumulatora, i cała trójka wkroczyła do izby jadalnej. Tam Ballbazyna wręczyła panom zapłatę i pokazała zapisany adres docelowy. Okazało się, że willa, do której zmierzali, jest położona ponad sto pięćdziesiąt kilometrów za stolicą, w samym sercu przepięknych mazowieckich lasów. Na zdziwione z domieszką złości spojrzenia panów Ballbazyna orzekła, że nie dysponuje pieniędzmi na dopłatę za dodatkowe kilometry, stać ją tylko na zafundowanie im śniadania. Cóż było robić, odwrotu raczej nie było, choć pierwsza myśl panów poszła właśnie w tym kierunku.
          Ale to nie był koniec atrakcji w tej podróży. Po wyjściu z baru oczom całej trójki ukazał się samochód policyjny, a dwaj policjanci obchodzili pikapa w koło i ciekawie mu, a ściślej – jego zawartości się przyglądali. Potem, jak to się określa, rzucili panów na glebę i wcale nie zamierzali im wyjaśniać, o co chodzi. Ballbazyna, która oniemiała z wrażenia, a raczej z przerażenia, stała z boku. Nią policjanci się nie interesowali. Następnie policjanci nakazali panom wyjąć wszystko z auta. Krótko mówiąc, nazwanie tego, co się tam działo horrorem to mało.
          Gdy już pikap został kompletnie opróżniony, zaterkotała policyjna krótkofalówka.
          – No, co tam – zachrypiało z aparatu.
          – Nic. Nie mają rowerów.
          – Właśnie złapaliśmy sprawców włamu do tej piwnicy. Rowery odzyskaliśmy.
          – Zrozumiałem. Bez odbioru.
          Po czym policjant jakby nigdy nic zwrócił panom dokumenty, powiedział do widzenia, obaj wsiedli do radiowozu i odjechali.
          Przemilczmy, co się teraz działo na leśnym parkingu, obok baru. Dobrze, że Ballbazyna stała na tyle daleko, by nie słyszeć uwag pod swoim adresem, adresem policji i całego świata miotanych ustami zarośniętych panów powtórnie układających misternie rzeczy w pikapie, co zajęło im czas do obiadu. Obiadu, którego siłą rzeczy, a ściślej siłą braku środków u Ballbazyny nie było.
          Za to dalej już wszystko odbyło się błyskawicznie. Mimo mgły, która jak na złość dołożyła się do kolekcji wrażeń tego dnia, adres w leśnej głuszy jakoś został odnaleziony. Willa okazała się być taką samą chatynką, jak ta pozostawiona pod Bździochami. A może nawet jeszcze lichszą. Rozładunek zajął panom nie więcej jak pięć minut. Po prostu wyjęli wszystko z samochodu i złożyli przed wejściem. Wskoczyli do auta i odjechali. Obdarowana spadkową willą szlachcianka została sama, w środku przepięknej mazowieckiej puszczy, w której pewnie nawet miejscowi potrafią zabłądzić.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz