sobota, 29 czerwca 2019

274. Dziecięce marzenie Jasia


         Niejaki Jan Ochlajbieda, w dzieciństwie nazywany po prostu Jasiem, tym samym, o którym opowiadano tak wiele dowcipów wyśmiewających jego głupotę i inne przywary tudzież wychwalających jego spryt, dowcipów mądrzejszych bądź głupszych, był takim samym chłopcem jak jego rówieśnicy. Chyba tylko czyjaś złośliwość lub chęć wywołania u słuchaczy głupawego i z reguły krótkotrwałego śmiechu powodowała, że wspomniane dowcipy, z najsłynniejszym o matce, która jest tylko jedna, krążyły po świecie i – można by rzec – żyły własnym życiem.
         Jaś, wcale nie inaczej niż inne dzieci, miał swoją własną filozofię i postępował według niej. Może tylko wyobraźnię i ogląd rzeczywistości miał nieco bardziej wyostrzone. Lecz za to powinien być raczej chwalony. Cóż, kiedy działała i dobrze się miała stara zasada, że wszystkie dzieci są genialne… A potem idą do szkoły. W przypadku Jasia Ochlajbiedy było nieco inaczej. W szkole również pozostał wierny swojej filozofii.
         Zdarzyło się więc, że wychowawczyni zadała dzieciom pytanie, kim chciałyby zostać, gdy dorosną. W odpowiedzi posypały się deklaracje: lekarzem, spawaczem, dentystą, mechanikiem samochodowym, pisarzem i tak dalej. Padły nawet zdania o chęci zostania księdzem czy dyrektorem. Tylko Jasiu oświadczył, że chciałby zostać menelem. Na zdziwienie nauczycielki odpowiedział:
         – Wyjadałbym resztki ze śmietnika lub jadł to, co by mi podarowali dobrzy ludzie, spałbym pod mostem, żebrałbym. Ale byłbym wolnym człowiekiem.
         Odpuśćmy sobie komentarze i rozbawienie klasy oraz samej pani wychowawczyni.
         Od czasu tej lekcji minęło mniej więcej trzydzieści lat. Jan Ochlajbieda, niemal bez przerwy wiszący na komórkach, zagoniony od świtu do nocy, nadal kawaler, bo decyzja o założeniu rodziny była odwlekana z roku na rok, siedział zadumany na tarasie swojego, jednego z najwyższych wieżowców we wsi, skąd roztaczał się wspaniały widok na całą Bździochową Dolinę. Można było dojrzeć wszystkie znaczące budowle i miejsca, jakie powstały za mądrych rządów sołtysa Miętosia. Miejsca, których ze względu na ich mnogość nie sposób wymienić na raz. U swych stóp miał piękny gmach bździochowskiego uniwersytetu, dworzec kolejowy Bździochy Główne, siedziby New Bździoch Timesa i Super Bździochpressu, rezydencję prezesa Zaskurniaka wraz z jego pięcioma mercedesami, w oddali widniały przeszklone biurowce najbardziej znanych zakładów przemysłowych – Zjednoczonych Zakładów Naciągania Lateksu, Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku, Przedsiębiorstwa Produkcji Rzeczy Pożądanych, Bździochowskiego Przedsiębiorstwa Robót Suchych i Mokrych czy Zakładu Udoskonalania Robót Wszelkich, by wymienić tylko kilka z nich. Niedaleko wznosił się też wieżowiec, nieco niższy od Jasiowego, gdzie na najwyższym piętrze wraz z tarasem zamieszkiwał Pius hrabia Bździochowski. Jednym słowem Jan Ochlajbieda miał ze swej siedziby wgląd na całe Bździochy i okolice.
         Ochlajbiedowy wieżowiec okalały wspaniale zadbane skwery z doskonale utrzymanymi trawnikami, fontannami, rozkwieconymi gazonami, ławeczkami, alejkami spacerowymi i różnymi innymi urozmaiceniami cieszącymi oko i duszę. Jan tymczasem siedział na podniebnym tarasie i dumał. Widać było, że jest czymś mocno zaabsorbowany. Po dłuższej chwili rozmyślań wezwał sekretarkę i spytał się o stan kont bankowych. Nieco przestraszona, wezwana tak nagle panna Basia nadeszła pełna obaw, a wręczywszy swemu pracodawcy raport finansowy i widząc jego zatroskaną minę, stanęła z boku i tych obaw nabawiła się jeszcze więcej. W końcu zdobyła się na odwagę i zapytała:
         – Panie prezesie, czy coś z finansami jest nie w porządku?
         Na to, jakby nieobecny myślami Jan Ochlajbieda, patrząc na liczby z imponującą ilością zer na końcu i przywołując z pamięci swe dziecięce marzenia, z pewnym roztargnieniem prawie szeptem powiedział:
         – Ciekawe, w którym miejscu popełniłem błąd.

         cdn…

sobota, 22 czerwca 2019

273. Zemsta Łyska Kudełki


           O tym, że Łysek Kudełko był niesamowitym farciarzem, a do tego zwierzęciem towarzyskim, uwielbiającym wprost uwielbiać przedstawicielki płci pięknej (nie zważając zbytnio, a nawet lekceważąc konduitę tychże), było wiadomo wśród bodajże całej braci żakowskiej bździochowskiego uniwersytetu. Podobnie zresztą jak fakt, że Wygibautas Książkiewiczius był namiętnym żartownisiem i organizatorem żartów tudzież drobnych tylko żarcików wszystkim swoim koleżankom i kolegom, w zasadzie bez wyjątków.
           Łysek był w zasadzie flegmatykiem o łagodnym usposobieniu, dlatego nikt się nie spodziewał, jak srogi weźmie odwet na Wygibautasie za pamiętny numer z nocną gonitwą na stołowkę. Choć od tamtej pory upłynęło sporo czasu, w świadomości, a pewnie także w podświadomości Kudełki tkwiła zadra, która mu ciągle o tej historii przypominała, i o której nie mógł zapomnieć.
           Impreza zorganizowana przez Kudełkę była przewyborna. Była muzyka, był alkohol, były panie. Jednym słowem było fantastycznie. Wszyscy zaproszeni koledzy z akademika bawili się do upadłego. W przypadku Wygibautasa dosłownie. Używając fachowego języka, Wygibautas pił do odcięcia. I to odcięcie w końcu nastąpiło. Chłopak ululał się na cacy i, jak to mówią, film mu się urwał.
           Obudził się w innym świecie. A konkretnie w świecie odwróconym do góry nogami. Choć trudno mu było w to uwierzyć, leżał na suficie. Pierwsze wrażenie, dodajmy potworne i przerażające, było takie, że zaraz spadnie na podłogę, a spadając z takiej wysokości, musi się co najmniej mocno potłuc. Nawet gdy soadnie na dywan. Na wszelki wypadek, aby zamortyzować uderzenie o podłogę, Wygibautas wyciągnął ręce i nogi. Przyszło mu to z trudem, ale dał radę. Kac ma swoje prawa, więc każdy wysiłek musi być okupiony jeszcze większym wysiłkiem. Ku swemu ogromnemu zdziwieniu, wcale nie spadał, przeciwnie, tkwił na suficie i wyglądało na to, że jego ciało ani myśli poddać się prawu grawitacji. Sufit uwierał go w plecy i wyglądało na to, że jakaś siła unosi go coraz bardziej i wpycha w sufit. Wygibautas przeraził się nie na żarty. Taki paradoks, notoryczny żartowniś przestraszył się nie na żarty. Gdzieś tam w dole tkwił stół, krzesła, etażerka wypełniona książkami i pozostałe wyposażenie pokoju. Wszystko to stało sobie spokojnie na podłodze i nie miało zamiaru przyfrunąć do niego. On z kolei nie potrafił oderwać się od sufitu, aby znaleźć się tam, gdzie reszta. Co jest, do cholery, myślał. Jakieś czary, czy co?
           Z czasem jego skacowany umysł powoli zaczął pracować. Już nie twierdził, że to co się z nim działo, było niemożliwe, bo, jak widać, było możliwe. Tkwił na suficie i największy nawet wysiłek nie był w stanie sprowadzić go na dół. Było to dziwne, a zarazem wstrętne uczucie. Bezsilność, jaką ma się tylko w snach, gdy się chce uciekać, a nogi wrastają w ziemię. A może to sen, przebiegło mu przez myśl. Ale wiedział już dokładnie, że to nie był sen.
           Skoro umysł został już przymuszony do myślenia, należało coś wymyślić. Wygibautas jakimś cudem odwrócił się i uklęknął. W pierwszej chwili przestraszył się, że gdyby prawa grawitacji zaczęły właśnie ponownie działać, spadnie na plecy, a może i na glowę. Wszak nie umie spaść jak kot, na cztery łapy. Ale nic takiego się nie przydarzyło. Nadal tkwił na suficie, choć teraz na klęczkach. Spróbował się poruszyć. Zrobił krok do przodu i… nic. Zerknął w bok. Tuż obok zwisającego luźno żyrandola dreptała mucha. O żesz ty… i tak dalej, jestem muchą! Zrobił parę kroczków, gdy tymczasem mucha odfrunęła i usiadła na podłodze.
           Dobra, takaś cwana grawitacjo? To ja cię przechytrzę. Na czworaka dotarł do ściany. Ale to wszystko, co mógł zrobić, bo zejść po ścianie mu się nie udawało. Zaryzykował postawę pionową, ale zejść w dół nie potrafił. Ta jakś kretyńska, irracjonalna siła wciskała go w sufit i koniec. Próbował się odbić, lecz natychmiast wracał na sufit.
           Powoli zaczynał tracić poczucie rzeczywistości. Kręciło mu się w głowie i sam już nie wiedział, czy to od kaca, czy od tej zwariowanej sytuacji. To jakiś obłęd, myślał. Przecież to jest tak nieprawdopodobne, że aż niemożliwe.
I wtedy usłyszał jakieś głosy. Drzwi do pokoju się otworzyły i całe wieczorne towarzystwo, to już totalna wariacja, wskoczyło do niego na sufit. Wszyscy roześmiani i radośni, z lampkami wina, z których nic się nie wylewalo na podłogę, powitali skołowanego Wygibautusa.
           Gdy wreszcie Wygibautusowi ustały zawroty głowy, Kudełko objaśnił mu właśnie zrealizowany swój plan zemsty. Pokój, w którym teraz wszyscy znajdowali się na suficie, był odpowiednio przebudowany i wyposażony. W rzeczywistości towarzystwo znajdowało się na podłodze przekształconej w sufit. Prawdziwy sufit zaś robił obecnie za podłogę. Wszystkie meble i pozostałe rzeczy zostały doń przytwierdzone.
           Trzeba przyznać, że Kudełko zadał sobie dużo trudu, by zrealizować swą zemstę. Ale, jak ocenił, było warto. Mina Wygibautusa, gdy wszyscy wchodzili do pokoju i stawali na rzekomym suficie, bezcenna.

cdn...

sobota, 15 czerwca 2019

272. Skrzywiona latarnia


         Kiedy pamiętnego wieczoru, w którym udało się hrabiemu Piusowi Bździochowskiemu namówić swą małżonkę na „przeczytanie” kilku stronic epopei narodowej, hrabia nie miał najmniejszego pojęcia, jaki diabelski mechanizm właśnie uruchamia.
         Śledzącym na bieżąco to, co się dzieje w Bździochowej Dolinie, nie muszę chyba tłumaczyć, w czym rzecz, bowiem doskonale wiedzą, co się za takim sformułowaniem kryje. Pamiętają bowiem, że prezentem, jaki dostał hrabia od swoich kompanów od kieliszka, czyli Trycjana Paszkwilki (humorysty zatrudnionego w New Bździocherze), i Grzechosława Pyszczozora (lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu), była butelka wódki o nazwie „Pan Tadeusz”, który to prezent hrabia nazwał właśnie epopeją narodową. Niewtajemniczonym (co bystrzejsi – tego jestem pewien – już się w tym połapali) do uzmysłowienia sobie sytuacji należy się pewne wyjaśnienie. Otóż owo przeczytanie kilku stronic epopei narodowej nie było niczym innym, jak tylko wychyleniem kilku kieliszków owego trunku.
         Dla formalności podpowiem jeszcze, że zdarzenie to miało miejsce wtedy, gdy Pius hrabia Bździochowski ukrywał przed swoją połowicą namiętne upodobanie do tego rodzaju czytelnictwa. A diabelskim mechanizmem, który tego wieczoru uruchomił, było zarażenie osobistej małżonki tym upodobaniem.
         Żeby było dowcipniej, hrabina także postanowiła ukrywać nowo nabyte upodobanie przed mężem. A oddawała mu się z lubością (upodobaniu, nie mężowi, chociaż na tym polu także sprawiała się znakomicie) w chwilach, a bardziej nawet długich godzinach, gdy hrabia oddawał się swemu hobby niewylewania za kołnierz wraz ze wspomnianymi wyżej przyjaciółmi w restauracji Pod Upadłym Aniołem. Hrabina spraszała wówczas swoje babskie towarzystwo i wraz z nim czyniła to samo, co nieświadomi tego panowie. Żeby było śmieszniej, panie wizytowały hrabinę zawsze w kreacjach z kołnierzykami. Tu znów bystrzejsi dostrzegą przewrotny dowcip w postępowaniu hrabiny. Po prostu panie przychodziły w takich strojach, aby mogły nie wylewać za kołnierz.
         Jednakowoż pewnego dnia hrabia zauważył spory ubytek na rodzinnym koncie bankowym. Cichaczem przeprowadzone śledztwo doprowadziło hrabiego do zadziwiających wniosków, po których uznał za konieczne przeprowadzenie zasadniczej rozmowy z rodzoną małżonką. Rozmowa była trudna i długa, zakończona łóżkowymi igraszkami. Dopiero wtedy, wśród przymilnych „Piusiaczków” hrabia dowiedział się o nowym hobby hrabiny. A także o tym, dlaczego pewnego niedzielnego poranka zawitał w ich apartamencie na osiemdziesiątym piątym piętrze wieżowca policjant w osobie Rympała Przypałki.
         Otóż w poprzedzający wizytę policjanta wieczór, gdy hrabia Pius wraz z kompanami bawił Pod Upadłym Aniołem, hrabina gościła stałe grono swoich przyjaciółek, z którym nie wylewała… i tak dalej. Po imprezie postanowiła odwieźć panie do ich domostw. Będąc na niemałym rauszu, ostro wzięła zakręt przy wyjeździe z podziemnego garażu i zahaczyła błotnikiem o latarnię.
         – No tak – skonstatował hrabia – a ja, wracając do domu, oparłem się o tę latarnię i byłem przekonany, że jej pochylenie to moje dzieło.

         cdn…

sobota, 8 czerwca 2019

271. Niełatwe życie uczciwego człowieka

          Kiedy Lukrecjan Poturbajko opuszczał gościnne mury bździochowskiego Zakładu Karnego imieniem Najuczciwszego Człowieka Świata, potocznie wśród rezydentów tego przybytku zwanego Alkaponem lub Krainą San Escobara, powziął ostateczną w swoim mniemaniu decyzję przeżycia, a raczej przetrwania reszty swego żywota w skrajnej uczciwości. Decyzja ta zapadła nagle i zaskoczyła samego Poturbajkę. Była tym bardziej dziwna, że Poturbajko w sumie dość mile wspominał pobyt w Krainie San Escobara, bo krzywda mu się tam nie działa.
          Zwłaszcza wyżywienie miał w pamięci, gdyż karmiono go tam luksusowo, a więc o niebo lepiej niż w szpitalu, w którym zdarzyło mu się przebywać po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z gościem, jak się Poturbajce wydawało, oszczędnej budowy, czyli o posturze dobrze wypasionego kurczaka. Zanim Lukrecjan powziął zamiar wytłumaczenia owemu gościowi, jak nierozsądne jest stawanie mu na drodze, już leżał na ziemi z przetrąconą szczęką. Być może karmienie przez rurkę utkwiło w pamięci Poturbajki jako jedna z największych traum jego życia, bo smaku potraw, czy też raczej legumin, jakie mu tłoczono w gardło, pewnie nie czuł. I takie nienajlepsze wspomnienie o szpitalnym wyżywieniu poszło za nim w świat. Sojowe schaboszczaki więc serwowane w Alkaponie zdały mu się rajem dla podniebienia. I takie cudowne wspomnienie o Krainie San Escobara poszło za nim w świat.
          Lukrecjan Poturbajko w swym dalszym uczciwym życiu przygarnął bezpańskiego kota, którego wykarmił, a następnie niechcący zagłaskał na śmierć. Słyszał wprawdzie o takim powiedzeniu, ale nie bardzo w nie wierzył. Po odejściu Sierściucha (tak go Poturbajko nazwał; to pejoratywnie postrzegane imię kota wydawało się jego nowemu właścicielowi najwłaściwsze, jako najbardziej adekwatne do jego wyglądu – oczywiście kota, a nie właściciela), uwierzył. Przy tej okazji przypomniało mu się, jak to dawno, dawno temu w podobny sposób potraktował swojego podwórkowego interlokutora. Wtedy był przekonany, że go tylko musnął parę razy, ot, pogłaskał, i było dlań wielkim zaskoczeniem, gdy przybyłemu pogotowiu nie udało się reanimować delikwenta. Za ten czyn właśnie znalazł się w Krainie San Escobara. Teraz miało się wszystko zmienić.
          Zagłaskanie kota na śmierć uszło mu na sucho, ale postanowił wtedy, że powinien z większą, lecz nie przesadną empatią podchodzić do otaczającego go świata.
          Zdarzyło się więc, że jadąc tramwajem, siedząc wygodnie w panującym w pojeździe tłoku, Lukrecjan Poturbajko dojrzał wśród pasażerów staruszkę. Jakieś mgliste wspomnienie, czy też całkiem współczesne skojarzenie z powziętym postanowieniem nakazało mu (naukowcy nazwaliby to wewnętrznym imperatywem) ustąpić jej miejsca. Wstał więc i szarmancko zaprosił staruszkę do zajęcia miejsca siedzącego. Tymczasem staruszka wymówiła się zapewnieniem, że niedługo będzie wysiadać. To jednak nie przekonało Poturbajki, zwłaszcza że psuło mu plany bycia dobrym człowiekiem. Zachęcał więc kobiecinę, aby mimo wszystko skorzystała z zaproszenia i usiadła. Lecz babcinka była uparta i obstawała przy swoim zamiarze wysiadania na najbliższym przystanku. Taki upór, całkowicie psujący Poturbajkową koncepcję, wydał się kandydatowi na dżentelmena tak dalece niestosowny, że po kilkukrotnym powtórzeniu zaproszenia, ryknął na cały tramwaj:
          – Siadaj!
           Staruszka czym prędzej zmieniła zdanie i skorzystała z uprzejmości człowieka, który tak ładnie ją prosił. I dla okazania swojej wdzięczności dojechała do pętli, mimo iż ten uczynny młodzian dawno już wysiadł.
          Po tym incydencie Lukrecjan Poturbajko skonstatował z żalem, że bycie uczciwym człowiekiem nie jest łatwe, zwłaszcza gdy czuje się wyraźny opór materii.

          cdn…

sobota, 1 czerwca 2019

270. Wyborcze wspomnienie Trycjana Paszkwilki

          Zdarzyło się pewnego razu, że Pisojan Kwasielizna, jedyny jak dotąd syn Kacejana Kwasielizny, partyjnego działacza w jedynie słusznych czasach, zatrudnionego w komitecie wiejskim w komórce do spraw budownictwa, oraz Młotyldy Kwasielizny de domo Sierpuszko, o której wiadomo tylko, że była kobietą i od zawsze mieszkanką Bździochów, zawitał do restauracji Pod Upadłym Aniołem akurat w czasie, gdy odprawiał tam swoje biesiadowanie triumwirat.
          Dla przypomnienia dodam, że triumwirat stanowili Pius hrabia Bździochowski (potomek byłych posiadaczy Bździochów, który po transformacji ustrojowej powrócił do tytułów hrabiowskich), Trycjan Paszkwilko (syn Zdzierża, zatrudniony w charakterze humorysty w New Bździoch Timesie) i Grzechosław Pyszczozór (syn Przepytsława, lektor języków paraorientalnych na bździochowskim uniwersytecie). Triumwirat generalnie na swoich posiedzeniach zajmował się niewylewaniem za kołnierz, czyli skuteczną poprawą statystyk spożycia alkoholu na jednego mieszkańca Bździochowej Doliny. Tyle przypomnienia.
          Pisojan nie znając zwyczajów triumwiratowego towarzystwa, ni z gruszki ni z pietruszki dosiadł się do okupowanego przez nie stolika. Towarzystwo przełknęło ten afront z godnością, a w miarę ubywania zawartości kolejnych butelek nawet zainteresowało się intruzem na tyle, aby zagadnąć go o to i owo. Tak wywiązała się dyskusja na temat wyborów. A że nadchodziła właśnie ta wiekopomna chwila, przeto zaczęły padać patetyczne deklaracje, czyli najczęściej komunały, dzięki alkoholowi podniesione do niemal ekstatycznych wyznań. Nie pomijając, rzecz jasna, honoru, ojczyzny czy patriotyzmu.
          Najmniej udzielającą się osobą w dyskursie był Trycjan Paszkwilko. Prawdopodobnie dlatego, że jako humoryście i życiowemu żartownisiowi temat po prostu nie leżał. Ale i on w końcu zabrał głos. Głos ten wyraźnie był skierowany do nieproszonego gościa, gdyż Paszkwilko dobrze znał upodobania polityczne kolejnych pokoleń Kwasieliznów, co zresztą nie było tajemnicą i wiedziała o tym cała wieś. Po wyłuskaniu spośród proalkoholowych dodatków typu czknięć, powtórek i wyrazów zaliczanych do niecenzuralnych tego co istotne, mowa Paszkwilki wyglądała mniej więcej tak:
          – Ty mi tutaj, kochaniutki, nie… takich smutków. Zawsze chodziłem na wybory, chociaż ich wynik był wiadomy jeszcze przed otwarciem lokali wyborczych. Tak to organizowała formacja, której twój tatuś był oddany całym sercem, jeśli je miał, i duchem, który miał na pewno, w kolorze czerwieni szturmówek. Ponieważ jakiego głosu bym wtedy nie oddał, zawsze był kwalifikowany do tej dziewięćdziesięciodziewięcio, koma dziewięćdziesiąt sześć procenta większości, z czasem z tej wzniosłej obywatelskiej powinności zacząłem sobie robić najzwyklejsze jaja. I tak, najpierw zacząłem wykreślać wszystkie nazwiska niepolskie. Nie dlatego, żebym uważał, że Polska jest tylko dla Polaków. Po prostu w ramach jaj przyjąłem takie kryterium. Następnie eliminowałem nazwiska kończące się inaczej niż na ski. – Tutaj skłonił się w stronę hrabiego, a widząc aprobatę w jego oczach, kontynuował. – Później wycinałem wszystkie kobiety. I znów nie żebym miał coś przeciwko kobietom i uważał, że ich miejsce jest przy garach, ale chciałem się trzymać wymyślonych przez siebie zasad, ot co. I to co zostało, to był mój wybór. Nietrudno się domyślić, że nawet przy tak rygorystycznych zasadach ciągle wpasowywałem się w ogłaszane statystyki.
          – No, no, cmoknął młody Kwasielizna. – Nie wiadomo, czy była to oznaka aprobaty, podziwu, czy też po prostu cmoknęło mu się po wychyleniu kolejnego kieliszka. – No i co z tego wyszło?
          – Ano to, że zdarzyło się kiedyś tak, iż na całej liście nie został nikt. Sam powiedz, czy taki wybór nie byłby słuszniejszy?
          Może tak, może nie – to dopisek narratora, czyli mój. Wtrąciłem się, ponieważ Pisojan Kwasielizna zakrztusił się i zaczął potwornie kaszleć. Nie wiadomo dokładnie z jakiego powodu – czy wyznanie Paszkwilki zrobiło na nim tak wielkie wrażenie, czy też wódka mu poszła nie tam, gdzie powinna, czy w końcu wiadomość, że drogą losowania, czyli gry w złośliwego marynarza, to on będzie musiał zapłacić cały rachunek.

          cdn…