sobota, 30 listopada 2019

296. Spotkanie w szpitalu


         Trudno orzec, czy opisane niżej zdarzenie znajdzie się w pamiętniku Mierzwity Trzódko, czy też pozostanie jedynie w jej niewyjawionych wspomnieniach po świętej pamięci nieboszczyku, jej mężu, W każdym razie zdarzenie takie miało miejsce, a zaszło w czasie, gdy niedawno poślubionej małżonce zbliżał się czas powicia pierwszego dziecięcia. Nowosz, bo tak brzmiało imię jej wybranka, od kiedy tylko zauważył przyrost brzucha u pani swego serca, rozpoczął świętowanie. Było to świętowanie w stylu bździochowskim, to znaczy polegające na częstym niewylewaniu za kołnierz.
         Jak Nowosz godził tradycyjne bździochowskie świętowanie z zawodem oblatywacza samolotów, pozostanie na zawsze tajemnicą, faktem jest, że widziano latający zygzakiem nad Bździochową Doliną samolot, z którego spadały na ziemię kapsle od piwa, ale przyjmowano to z całkowitym zrozumieniem. Wśród mieszkańców panowało powszechnie przekonanie, że właśnie jest testowany samolot na nowy rodzaj paliwa. Faktem jest też, że wprawdzie Nowosz Trzódko zginął w wypadku lotniczym, ale wówczas leciał jako pasażer i sam do swego zejścia ręki nie przyłożył. Zanim do tego doszło, jeszcze wielokrotnie świętował przyjście na świat kolejnych swoich potomków.
         Wróćmy atoli na chwilę do początków znajomości Mierzwity i Nowosza. Nowosz nie do końca był wybrankiem Mierzwity, było raczej na odwrót, to znaczy inicjatywa zbliżenia się do samotnie wysiadującej pod ścianą na zabawach w remizie strażackiej Mierzwity zdecydowanie należała do chłopaka. Nowosz, wiejski lowelas, ku zaskoczeniu i niebotycznemu zdumieniu bździochowskich ślicznotek dostrzegł w Mierzwicie doskonały materiał na żonę i matkę, a gdy ta zrobiła się na bóstwo (bo już miała dla kogo), także i na kochanicę. Tak rozpoczęli sielski żywot objawiający się zdecydowanym i szybkim, gdyż nierzadko zdarzały się dwojaczki, przyrostem potomstwa. Był to okres, jak mawiano, notorycznego macierzyństwa Mierzwity.
         Świętowanie więc nadejścia pierwszego dziecka trwało i trwało. Towarzystwa do świętowania nie brakowało, bo któż by nie wypił za cudze szczęście za cudze pieniądze. Z tego szczęścia Nowosz zupełnie zatracił poczucie czasu. O rozsądku nie wspominając. Pewnego dnia całe, nie trzeba dodawać, że nietrzeźwe, towarzystwo postanowiło przenieść się z jednego lokalu do innego. Ot, taka fantazja. Wpakowano się więc do taksówki (jak widać, tu jeszcze rozsądek górował nad fantazją), ale przecież nie mogło być tak, aby i taksówkarz nie podzielił Nowoszowego szczęścia. Schlano go, zanim jeszcze ruszył spod baru. Śpiewające na cały głos, podążające taksówką, dla której cała szerokość jezdni była za mała, grono świętowiczów natknęło się na patrol milicji. Rozegrał się pościg, jakiego nie chciałby uwiecznić na celulozowej taśmie nawet najskromniejszy reżyser, gdyż zaraz na pierwszym zakręcie taksówka wylądowała w rowie, a towarzystwo w szpitalu. I tam trzeźwiało.
         Skacowany Nowosz, z ręką na temblaku i obandażowaną prawie całkowicie głową, snuł się po szpitalnych korytarzach, odwiedzając kompanów, z którymi dopiero co świętował, a którzy teraz leżeli na szpitalnych łóżkach, mniej lub bardziej pokiereszowani, mniej lub bardziej obandażowani. W pewnym momencie, nie wiadomo z jakich powodów – czy z nadmiaru wrażeń, czy odchodzącego kaca – zrobiło się Nowoszowi słabo, i to tak dalece, że aż przysiadł na podłodze i oparł się o ścianę (być może odbyło się to w odwrotnej kolejności, ale mniejsza o szczegóły). Z pomocą pospieszyła mu przechadzająca się tym samym korytarzem kobieta w szpitalnym szlafroku. Kobieta pomogła mu wstać i usiąść na krześle, gdzie Nowosz dochodził do siebie.
         Gdy już całkiem doszedł, chciał podziękować kobiecie za troskę, spojrzał na nią i rozpoznał w niej swoją żonę, Mierzwitę, dla której akurat nadszedł czas rozwiązania. Mierzwita zaś, w pierwszej chwili nie rozpoznawszy pod bandażami męża, rozpoznawszy go w końcu, dostała bólów porodowych.
         Pierwsze dziecko Trzódków było więc witane przez obojga rodziców na raz, o czym jeszcze kilka godzin wcześniej Mierzwita mogła tylko pomarzyć. Dodatkowo Nowosz był całkiem trzeźwy, a mimo to dzielnie zniósł poród.

         cdn… 
 

sobota, 23 listopada 2019

295. Sweter i samiec alfa


         Można by powiedzieć, że Łyskowi Kudełce niczego w życiu nie brakowało. Zwłaszcza kobiet, na które był łasy jak – nie przymierzając – lew na owsiankę. Lub tygrys na skwarki. Latał za nimi lotem trzmiela i, co tu kryć, zawsze którąś zdybał. Towarzystwo kobiet przedkładał zdecydowanie nad towarzystwo książek, a mimo to jakoś brnął przez studia na bździochowskim uniwersytecie.
         Traf chciał, że na swej „naukowej” drodze napotkał Falisława Oczko, którego preferencje życiowe, jak pamiętają wytrwali czytacze niniejszych wspomnień, były zgoła inne. A dokładniej – wręcz odwrotne. Oczkiem w głowie Falisława Oczko, zdrobniałe Falusia, była fizyka i jak to określano, była mu muzą.
         Kolejnym zbiegiem okoliczności było staranie się obu młodzieńców o względy tej samej dziewczyny. O ile dla Łyska była to poniekąd rutyna i drobiazg, o tyle dla Falusia, sprawa dużej wagi. Podczas gdy Łysek z trudem zaliczał kolejne przedmioty, a z łatwością panienki, Falusiowi z kobietami tak gładko nie szło. Po dawnej miłości, Kruszynce, którą tak dalece rozśmieszyło nazwanie wschodu słońca dyfrakcją, pozostało zacierające się coraz bardziej w pamięci wspomnienie, poszukanie więc sobie partnerki stało się poniekąd priorytetem. Aczkolwiek fizyka i tak pozostawała bezkonkurencyjnie na pierwszym miejscu. Obaj panowie stanęli w szranki, Łysek odważnie, z wielkim znawstwem, roztaczając swój urok osobisty niczym puszysty dywan na festiwalu w Cannes, Falisław zaś nieśmiało, z rewerencją, lecz jednak, mimo owej delikatności, nie mniej zdecydowanie.
         Gdyby w tych „zawodach” obstawiać zakłady jak na wyścigach konnych, zdecydowanie Łyskowi dawano by większe szanse, a nawet stawiano by na niego jako na pewniaka. Faluś, choć dziewczęta figlarnie a przewrotnie przezywały go Fallusiem, nie miał zatem łatwego zadania. Ale serce nie sługa, jak mówi stara mądrość, i aby zdobyć serce wybranki, należało się po prostu o to postarać. Wszak samo nie przyjdzie. Póki co, w przedbiegach, jeśli pozostalibyśmy przy nomenklaturze z kręgu wyścigów konnych, lepszy, a przynajmniej szybszy był Kudełko. Otaczał Lukrecję, bo tak miało na imię owo dziewczę, aurą niebiańskości (tak zdaje się określiliby to poeci), że tylko ptasiego mleka mogłoby jej brakować.
         Falisław w tym czasie bił się z myślami, a myśli te były czarne jak bezksiężycowa noc. Pamiętał, jak oglądał niegdyś katalogi z modą męską, a tam wszyscy modele mieli mocno owłosione torsy. Był przekonany, że taki właśnie jest i powinien być atrybut męskości. Tak właśnie musiał wyglądać samiec alfa, zdobywca kobiet. Tak zapewne wyglądał pożeracz kobiecych serc – Kudełko. Cóż, kiedy jego, Falusiowa klatka piersiowa była gładka jak lodowisko i nic, przynajmniej na razie, nie wskazywało, aby na tym polu miała nastąpić jakaś zmiana. Niemniej udało mu się z Lukrecją umówić i podczas gdy Łysek prowadzał ją po wykwintnych kawiarniach i poił drogimi winami do wyszukanych dań, on zaproponował jej zwykły spacer po parku. Przysiedli na ławeczce w zacisznym miejscu i… no właśnie, oboje milczeli. Falisław, pomny nieszczęsnej historii z dyfrakcją, bał się odezwać, by jakimś niefortunnym słowem nie spłoszyć Lukrecji. Lukrecja zaś milczała, wsłuchana w kojącą ciszę z pięknymi ptasimi trelami w tle. Na dodatek chłopak wysupłał z zanadrza pudełko ptasiego mleczka, więc tak sobie siedzieli, pojadali i milczeli.
         Urok chwili musiał wreszcie zadziałać, bo Lukrecja przylgnęła do Falisława i przesunęła ręką po jego torsie. Ze zdziwieniem poczuła pod palcami puszyste włosie. Okazało się, że Falusiowy sweter, cały gładki, przód ma włochaty. Faluś stężał i oczekiwał wyśmiania go. Zdał sobie sprawę, że pomysł nie był dobry. Chcąc jakoś nadrobić naturalny brak owłosienia na klatce piersiowej, zlecił zrobienie na drutach swetra, który by ten brak niwelował. Po prostu zażyczył sobie, aby jego przód był zrobiony z rozczesanej wełny. Tymczasem Lukrecja nie tylko nie wyśmiała jego pomysłu, lecz z czułością go pochwaliła. I coraz bardziej się do niego tuliła.
          – Mój ty samcze alfa – szepnęła mu w ucho.
         Kudełko nieco zawiedziony, gdyż inwestycja w wina i torty się nie opłaciła, niedługo nosił żal w sercu. Już niebawem zaczął roztaczać swój niewątpliwy urok osobisty wokół kolejnej dziewczęcej duszyczki. Falisław zaś wraz ze słodką Lukrecją konsumowali swój związek tuląc się i pojadając ptasie mleczko, którego tym razem już Lukrecji nie brakowało.

         cdn…

sobota, 16 listopada 2019

294. Wystawna uroczystość


         Postać Chwytki Łapajco zawsze i wszędzie, czyli w całej Bździochowej Dolinie, kojarzono z żałosną nędzą. Pani Chwytka – co się śmiesznie kojarzyło – chwytała w życiu co popadnie. Mowa jest tu jedynie o rzeczach materialnych, chyba że się do rzeczy materialnych zaliczy także męża. Rzecz jednak w tym, że męża akurat Chwytce Łapajco nie udało się uchwycić. Spędzała więc cały swój żywot bez chłopa.
         Nikt w Bździochach nie wiedział, z czego Chwytka żyje, a co za tym idzie nie interesował się jej losem. Ona po prostu istniała i tyle. Chwytała się różnych prac najemnych, na których strawiła całe swoje młodzieńcze i dorosłe życie i tak dotrwała starości. Ponieważ kiedyś, w dawnych czasach, przypadkiem czy nie przypadkiem przysłużyła się podczas jakiegoś kataklizmu, który nawiedził Bździochową Dolinę, przyznano jej skromny lokalik mieszkalny, a na starość nie mniej skromną rentę. Trafniej byłoby określić ją renciną, bo przeżyć za nią było niezwykle trudno. Ale Chwytce się to udawało. Żywność zbierała to tu, to tam, oraz korzystała z dobroci ludzi, którzy jej podrzucali wiktuały. Identycznie rzecz się miała z ubraniem. Był taki czas, że wzbudzając sensację, paradowała po wsi w teatralnych strojach, bo akurat takie dostała.
         Chwytka Łapajco mieszkała w starej czynszowej kamienicy, tej przyznanej, czyli w komórce przy strychu z oknem wychodzącym na oświetloną ulicę. Dzięki temu nie używała w ogóle prądu, gdyż do oświetlania mieszkania wystarczało jej światło padające od ulicznej latarni. Ze wszystkimi innymi sprawami Chwytka radziła sobie w podobny sposób. Szafy zastępowały jej kartony, podobnie zresztą jak stos kartonów zastępował jej łóżko, stół – skrzynka po owocach, lodówkę – parapet za oknem, i tak dalej. Strawę warzyła na maszynce spirytusowej.
         No i z powodu tej maszynki o mało nie doszło do tragedii. Chwytka przysnęła, woda się wygotowała, rozżarzony garnek spadł na gazety zastępujące dywan i rozpoczął się regularny pożar. Szczęśliwie sąsiedzi ugasili ogień zanim jeszcze przyjechała straż pożarna. Pogotowie ratunkowe zabrało zaczadzoną Chwytkę do szpitala, strażacy zaś rutynowo opróżnili Chwytkową klitkę z „mebli”, które po prostu wystawili na klatkę schodową.
         Tymczasem Chwytka przyszedłszy do siebie, zaczęła okrutnie lamentować i wyrywać się do domu. Kiedy personelowi szpitala z wielkim trudem udało się ją zatrzymać, zażądała przywiezienia jej do szpitala wszystkich swoich kartonów. Bo przecież jej rzeczy nie mogą się walać po korytarzu. Kiedy i tego jej odmówiono, wymusiła coś w rodzaju przepustki na parę godzin i pod opieką sanitariusza udała się karetką pod dom, w którym mieszkała i podtrzymywana przez sanitariusza wdrapała się na ostatnie piętro. Widok, jaki ujrzeli, zaparł dech. Ale tylko sanitariuszowi. Chwytka bowiem rzuciła się jak szalona na stertę kartonowego rumowiska i zaczęła go bezładnie rozgarniać. Zdecydowanie odmówiła zaoferowanej przez sanitariusza pomocy, gotowa własną piersią bronić dobytku, bądź co bądź całego życia.
         Wreszcie znalazła to, czego szukała. Był to sporych rozmiarów solidny karton, zachowany w całkiem dobrym stanie. Tyle że ciężki. Sanitariusz, który tym razem bez pytania szarpnął ciężar, zrobił to tak niezgrabnie, że karton upadł, rozdarł się, a jego zawartość wysypała na podłogę. Sanitariuszowi ponownie dech zaparło. Okazało się, że karton był wypełniony równiutko poukładanymi i powiązanymi w paczuszki banknotami. I to o nie byle jakich nominałach.
         Chwytka Łapajco na ten widok dostała ataku serca i na stosie pieniędzy skonała.
         Co jak co, ale choć raz w życiu Chwytka doznała prawdziwego luksusu. Bo pogrzeb  miała wystawny.


         cdn…

sobota, 9 listopada 2019

293. Trzysta główek

           Kiedy Spirytkowi przydarzyło się zgubienie prosiąt, a potem dzięki fartownemu przypadkowi zrobił na tym doskonały interes, nie wiedział, że kompanom, którzy mu pomogli, też otworzyły się oczy na biznes. Wprawdzie zachowali się wobec Spirytka lojalnie i na swoją zapłatę oraz sznapsa w knajpie zapracowali rzetelnie, to już wtedy w ich głowach zaświtała myśl o jeszcze lepszych zarobkach. Lepszych, bo samodzielnych, bez pomocy Spirytka.
           Czytelnikowi, który nie pamięta tej historii, przypomnę, że działo się to jeszcze za czasów, gdy Bździochy były własnością hrabiostwa Bździochowskich, a człowiekiem nazywanym Spirytkiem był Apoloniusza Sprytek. Przezwisko było adekwatne do jego upodobania do sznapsa. Biznes Spirytka polegał na skupie nowo narodzonych zwierząt hodowlanych i sprzedaży ich po wielkopańskich dworach i innych gospodarstwach. Oczywiście z zyskiem. Zdarzenie ze zgubieniem zwierząt miało miejsce w odległej od Bździochów wsi o nazwie Lichota Mała, kiedy to Spirytek spożył znaczną ilość alkoholu i zapomniał zamknąć klatkę. Zwierzęta, a konkretnie świnki, rozbiegły się po wsi i zostały przygarnięte przez przypadkowych gospodarzy. Dzięki wywiadowi wspomnianych wyżej kompanów, Spirytek odzyskał nie tyle same zwierzęta, co zapłatę za nie, i później już celowo „gubił” zwierzęta, a następnie dogadywał się z gospodarzami co do ceny. Na tym polegał jego biznes w tamtej okolicy. To właśnie kompani wskazywali miejsca, do których trafiły zwierzęta, za co otrzymywali zapłatę oraz parę kolejek sznapsa z zagrychą.
           Jako się rzekło, kompanom w którymś momencie zaświtała myśl, że mogą zwiększyć swoje przychody. Oczywiście nie miało się to odbyć kosztem Spirytka, którego szanowali i ani im w głowach nie postało, aby go oszwabić. Zamierzali dorabiać sobie na nieco innym polu niż handel trzodą hodowlaną, chociaż miał być to też handel. Ba, ale był problem, który polegał na całkiem prozaicznym braku środków płatniczych. A przecież aby coś sprzedać, trzeba najpierw to kupić, czyli w to zainwestować. Można było oczywiście pożyczyć pieniądze, ale panowie pożyczać nie chcieli, bo później przecież trzeba oddać. Poza tym nie chcieli się zdradzić przed Spirytkiem, bo a nuż zechciałby przejąć ich interes, a przecież Spirytek pieniądze miał.
           Pole, na którym postanowili stawiać swoje pierwsze kroki w biznesie, było prawdziwym polem, a rosła na nim kapusta. Pomysł, jaki się zrodził w głowach kompanów, miał swoje źródło w zasłyszanej historii o człowieku, który kradł ziemniaki z pola omiatanego światłem latarni morskiej. Bo rzecz się działa hen, hen na północnych krańcach państwa. Humorystyczny aspekt tej sprawy polegał na tym, że noc była bezksiężycowa i ten człowiek tylko wtedy mógł kopać, kiedy przez króciutką chwilę padało światło z latarni. W pozostałym czasie było ciemno jak u Mu…, no, powiedzmy, jak oko wykol.
           Wróćmy zatem na pole kapusty. Należało ono do pewnego gospodarza, którego panowie przyszli biznesmeni nie cenili sobie zbyt mocno. Dał on im się kiedyś we znaki, prócz więc biznesu miała to być lekka zemsta. Nietrudno się domyślić, że interes miał polegać na potajemnym wycięciu pewnej ilości kapusty i sprzedanie jej „na lewo”. Tym sposobem omijali konieczność zainwestowania w towar. Miał być tylko czysty zysk.
Pewnej nocy, gdy kapuściane główki były już kapuścianymi głowami, kompani ruszyli na pole. W przeciwieństwie do desperata, który zdecydował się kopać ziemniaki przy świetle latarni morskiej, im szczęście sprzyjało, gdyż księżyc świecił pełną gębą. Uwinęli się więc z robotą bardzo szybko i w krótkim czasie na skraju pola znalazła się sterta złożona z trzystu główek dorodnej kapusty.
           I nagle duma, z jaką spoglądali na swoje dzieło, przerodziła się w przerażenie. I nie chodziło wcale o to, że ktoś ich zobaczył. Spojrzeli po sobie i jak niepyszni wrócili do wsi. Po prostu zupełnie zapomnieli o tym, że nie mają czym tej kapusty przewieźć. W tej sytuacji wpadka była pewna.
           Lecz w tym miejscu odezwała się opatrzność, której przychylność jakimś sposobem musieli u niej uzyskać. Podpowiedziała ona im, aby udali się do prawowitego właściciela kapusty. Tak też zrobili. Z samego rana zakołatali do jego drzwi i zaoferowali swą pomoc w zbiorze kapusty. Gospodarz, który akurat chorował i nie wychodził z łóżka, tak się ucieszył, że za tę robotę i za uczciwość solidnie im zapłacił.
           Biznes więc się udał, chociaż nie tak jak sobie to planowali.

           cdn…

sobota, 2 listopada 2019

292. Teatrum uczniowskie

           Generalnie młodzież liceum ogólnokształcącego w Bździochach nieźle radziła sobie z nauką. Do czasu. Czas ten określało dostanie się w ręce Weredetty Czepiałło, polonistki, której marzeniem, jak każdej chyba nauczycielki, było odnajdywanie w światowej prasie nazwisk uczniów przechodzących przez te jej, wspomniane wyżej, ręce, i ich osiągnięć. Uczniów, rzecz jasna, a nie rąk. Jak dotychczas nazwiska uczniów ogólniaka mogła odnaleźć wyłącznie w miejscowej prasie, nierzadko w kronice milicyjnej. Konsekwentnie jednak podejmowała wysiłki, aby jej marzenie wreszcie się spełniło. Ono zaś konsekwentnie się nie spełniało, mimo morza łez, które spłynęły z uczniowskich oraz z jej lic do rzeki Bździochówki.
           Rozpoczynając pracę w bździochowskim liceum, Weredetta szybko doczekała się przezwiska, które – od pokoleń, bo staż pracy polonistki był już niemały – funkcjonowało w szkole, a brzmiało „Wredotta”. Nazwiska nie trzeba było przekręcać, bo w sam raz pasowało do niej w istniejącej formie. To co Weredetta nazywała szlifowaniem mowy ojczystej, uczniowie zwali dojeżdżaniem i w rzeczy samej nawet niejednemu młodzianowi-twardzielowi potrafiła łzy z oczu wycisnąć i podnieść ciśnienie poza skalę. Było więc rzeczą naturalną, że w rankingu „fajnych belfrów” Weredetta Czepiałło zajmowała zawsze ostatnie miejsce. Zajmowałaby pewnie jeszcze dalsze, gdyby to było możliwe. Nie pomagało podwójne t w imieniu i podwójne ł w nazwisku. Ranking rządził się swoimi prawami.
           Weredetta kochała teatr. Regularnie odwiedzała bodaj wszystkie bździochowskie sceny i zaliczała po kilkakroć wystawiane na nich sztuki. Podobno gdyby się poszło w dowolny dzień do któregokolwiek teatru na którąkolwiek sztukę i na którąkolwiek godzinę, byłoby pewne, że spotka się tam Weredettę Czepiałło. Nic więc dziwnego, że i w szkole założyła kółko teatralne pod nazwą Teatrum Discipulare. Nikt, tym bardziej z uczniów, nie wnikał, czy była to poprawna forma, czy też nie, bo zarówno nazwa, jak i to, co się pod nią kryło było dla większości czarną magią.
           Nietrudno sobie wyobrazić komiczność sytuacji, kiedy to paru stojących na improwizowanej scenie dryblasów, którzy piskliwie (z powodu przechodzącej akurat mutacji) recytowali Odę do młodości. Zarówno intonacja, jak i naiwne gesty wskazywały na kompletną ignorancję, lecz obowiązkowość, ba, przezorność nawet, bo przecież nie ambicja owych dryblasów, sprawiały, że szły premiera za premierą, a w dzienniku pojawiały się pozytywne oceny. Bo o to w tym wszystkim chodziło. Teatrum miało prężnie działać, a dziennikowe rubryki się zapełniać. Było to okupione krwią i łzami (z jednej i z drugiej strony), lecz póki istniała szkoła, a w niej Weredetta Czepiałło, musiało trwać. Uczniowie mieli Wredotty i jej teatru powyżej uszu i na sam dźwięk jej nazwiska dostawali nieuleczalnej wysypki, ona z kolei traktowała uczniów jak pasożytów językowych. Tak to nazywała. Nikt dokładnie nie wiedział, co się za tym określeniem kryje, ale też nikt nie zamierzał dociekać. Krótko mówiąc, gnębiła swoich uczniów tak dalece, że niejeden idąc do odpowiedzi miał w oczach śmierć (swoją albo jej).
           Oczywiste jest, że najprawdopodobniej w życiu uczniów był to czas, w którym najczęściej bywali w teatrze. Bo ani wcześniej, ani później tego nie zaznali. Wcześniej, bo nie miał kto ich prowadzać, później, bo mieli przesyt, a niektórzy nawet teatrowstręt. Niemniej póki co, w teatrze bywali, bo nie mieli innego wyjścia, jeśli marzyli o promocji do następnej klasy. Chociaż, tu trzeba uczciwie przyznać, obecności w teatrze Weredetta nie traktowała jako obowiązkowej, liczyła się bowiem z mało zasobną kieszenią rodziców. Każdy musiał sobie sam wypracować kompromis pomiędzy ową zasobnością rodzicielskiej kieszeni a wysokością ocen.
           Kolejne zapowiedziane wyjście klasowe do teatru oficjalnie przyjęte zostało z entuzjazmem. Jak zwykle zresztą. W rzeczywistości chętnych było niewielu. Prawdę mówiąc, prawie nikogo. W tym wypadku teatr po cichutku przegrywał z piłkarską ligą. Jeszcze większy entuzjazm, tym razem rzeczywisty, wzbudziła wiadomość, że Wredotta zachorowała, ale ponieważ nie dało się już sprawy odkręcić, w zastępstwie do teatru wraz z klasą pójdzie mąż Weredetty.
           I oto stał się cud. Nagle cała klasa, bez wyjątku, zadeklarowała chęć uczestniczenia w teatralnym wyjściu. Ba, czekała na to wyjście z utęsknieniem, a ta wiadomość błyskawicznie dotarła do nauczycielki. Weredetta, która obawiała się malkontenckiego podejścia uczniów do wyświechtanego bądź co bądź zwyczaju, zwłaszcza mogącego się objawić w obecności zastępującego ją męża, tak była zbudowana postawą klasy, jej oddaniem i lojalnością, ba, wiernością nawet, że postanowiła sobie nawet dłużej pochorować.
         Nikt, absolutnie nikt, poza samymi uczniami, nie znał prawdy. Gremialne wyjście uczniów do teatru miało zgoła inny cel, niż obejrzenie wystawianej sztuki. Wszyscy chcieli poznać desperata, któremu przyszło żyć z taką jędzą.

           cdn…