Kiedy Spirytkowi przydarzyło się
zgubienie prosiąt, a potem dzięki fartownemu przypadkowi zrobił na
tym doskonały interes, nie wiedział, że kompanom, którzy mu
pomogli, też otworzyły się oczy na biznes. Wprawdzie zachowali się
wobec Spirytka lojalnie i na swoją zapłatę oraz sznapsa w knajpie
zapracowali rzetelnie, to już wtedy w ich głowach zaświtała myśl
o jeszcze lepszych zarobkach. Lepszych, bo samodzielnych, bez pomocy
Spirytka.
Czytelnikowi,
który nie pamięta tej historii, przypomnę, że działo się to
jeszcze za czasów, gdy Bździochy były własnością hrabiostwa
Bździochowskich, a człowiekiem nazywanym Spirytkiem był
Apoloniusza Sprytek. Przezwisko było adekwatne do jego upodobania do
sznapsa. Biznes Spirytka polegał na skupie nowo narodzonych zwierząt
hodowlanych i sprzedaży ich po wielkopańskich dworach i innych
gospodarstwach. Oczywiście z zyskiem. Zdarzenie ze zgubieniem
zwierząt miało miejsce w odległej od Bździochów wsi o nazwie
Lichota Mała, kiedy to Spirytek spożył znaczną ilość alkoholu i
zapomniał zamknąć klatkę. Zwierzęta, a konkretnie świnki,
rozbiegły się po wsi i zostały przygarnięte przez przypadkowych
gospodarzy. Dzięki wywiadowi wspomnianych wyżej kompanów, Spirytek
odzyskał nie tyle same zwierzęta, co zapłatę za nie, i później
już celowo „gubił” zwierzęta, a następnie dogadywał się z
gospodarzami co do ceny. Na tym polegał jego biznes w tamtej
okolicy. To właśnie kompani wskazywali miejsca, do których trafiły
zwierzęta, za co otrzymywali zapłatę oraz parę kolejek sznapsa z
zagrychą.
Jako
się rzekło, kompanom w którymś momencie zaświtała myśl, że
mogą zwiększyć swoje przychody. Oczywiście nie miało się to
odbyć kosztem Spirytka, którego szanowali i ani im w głowach nie
postało, aby go oszwabić. Zamierzali dorabiać sobie na nieco innym
polu niż handel trzodą hodowlaną, chociaż miał być to też
handel. Ba, ale był problem, który polegał na całkiem prozaicznym
braku środków płatniczych. A przecież aby coś sprzedać, trzeba
najpierw to kupić, czyli w to zainwestować. Można było oczywiście
pożyczyć pieniądze, ale panowie pożyczać nie chcieli, bo później
przecież trzeba oddać. Poza tym nie chcieli się zdradzić przed
Spirytkiem, bo a nuż zechciałby przejąć ich interes, a przecież
Spirytek pieniądze miał.
Pole,
na którym postanowili stawiać swoje pierwsze kroki w biznesie, było
prawdziwym polem, a rosła na nim kapusta. Pomysł, jaki się zrodził
w głowach kompanów, miał swoje źródło w zasłyszanej historii o
człowieku, który kradł ziemniaki z pola omiatanego światłem
latarni morskiej. Bo rzecz się działa hen, hen na północnych
krańcach państwa. Humorystyczny aspekt tej sprawy polegał na tym,
że noc była bezksiężycowa i ten człowiek tylko wtedy mógł
kopać, kiedy przez króciutką chwilę padało światło z latarni.
W pozostałym czasie było ciemno jak u Mu…, no, powiedzmy, jak oko
wykol.
Wróćmy
zatem na pole kapusty. Należało ono do pewnego gospodarza, którego
panowie przyszli biznesmeni nie cenili sobie zbyt mocno. Dał on im
się kiedyś we znaki, prócz więc biznesu miała to być lekka
zemsta. Nietrudno się domyślić, że interes miał polegać na
potajemnym wycięciu pewnej ilości kapusty i sprzedanie jej „na
lewo”. Tym sposobem omijali konieczność zainwestowania w towar.
Miał być tylko czysty zysk.
Pewnej
nocy, gdy kapuściane główki były już kapuścianymi głowami,
kompani ruszyli na pole. W przeciwieństwie do desperata, który
zdecydował się kopać ziemniaki przy świetle latarni morskiej, im
szczęście sprzyjało, gdyż księżyc świecił pełną gębą.
Uwinęli się więc z robotą bardzo szybko i w krótkim czasie na
skraju pola znalazła się sterta złożona z trzystu główek
dorodnej kapusty.
I
nagle duma, z jaką spoglądali na swoje dzieło, przerodziła się w
przerażenie. I nie chodziło wcale o to, że ktoś ich zobaczył.
Spojrzeli po sobie i jak niepyszni wrócili do wsi. Po prostu
zupełnie zapomnieli o tym, że nie mają czym tej kapusty przewieźć.
W tej sytuacji wpadka była pewna.
Lecz
w tym miejscu odezwała się opatrzność, której przychylność
jakimś sposobem musieli u niej uzyskać. Podpowiedziała ona im, aby
udali się do prawowitego właściciela kapusty. Tak też zrobili. Z
samego rana zakołatali do jego drzwi i zaoferowali swą pomoc w
zbiorze kapusty. Gospodarz, który akurat chorował i nie wychodził
z łóżka, tak się ucieszył, że za tę robotę i za uczciwość
solidnie im zapłacił.
Biznes
więc się udał, chociaż nie tak jak sobie to planowali.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz