sobota, 2 listopada 2019

292. Teatrum uczniowskie

           Generalnie młodzież liceum ogólnokształcącego w Bździochach nieźle radziła sobie z nauką. Do czasu. Czas ten określało dostanie się w ręce Weredetty Czepiałło, polonistki, której marzeniem, jak każdej chyba nauczycielki, było odnajdywanie w światowej prasie nazwisk uczniów przechodzących przez te jej, wspomniane wyżej, ręce, i ich osiągnięć. Uczniów, rzecz jasna, a nie rąk. Jak dotychczas nazwiska uczniów ogólniaka mogła odnaleźć wyłącznie w miejscowej prasie, nierzadko w kronice milicyjnej. Konsekwentnie jednak podejmowała wysiłki, aby jej marzenie wreszcie się spełniło. Ono zaś konsekwentnie się nie spełniało, mimo morza łez, które spłynęły z uczniowskich oraz z jej lic do rzeki Bździochówki.
           Rozpoczynając pracę w bździochowskim liceum, Weredetta szybko doczekała się przezwiska, które – od pokoleń, bo staż pracy polonistki był już niemały – funkcjonowało w szkole, a brzmiało „Wredotta”. Nazwiska nie trzeba było przekręcać, bo w sam raz pasowało do niej w istniejącej formie. To co Weredetta nazywała szlifowaniem mowy ojczystej, uczniowie zwali dojeżdżaniem i w rzeczy samej nawet niejednemu młodzianowi-twardzielowi potrafiła łzy z oczu wycisnąć i podnieść ciśnienie poza skalę. Było więc rzeczą naturalną, że w rankingu „fajnych belfrów” Weredetta Czepiałło zajmowała zawsze ostatnie miejsce. Zajmowałaby pewnie jeszcze dalsze, gdyby to było możliwe. Nie pomagało podwójne t w imieniu i podwójne ł w nazwisku. Ranking rządził się swoimi prawami.
           Weredetta kochała teatr. Regularnie odwiedzała bodaj wszystkie bździochowskie sceny i zaliczała po kilkakroć wystawiane na nich sztuki. Podobno gdyby się poszło w dowolny dzień do któregokolwiek teatru na którąkolwiek sztukę i na którąkolwiek godzinę, byłoby pewne, że spotka się tam Weredettę Czepiałło. Nic więc dziwnego, że i w szkole założyła kółko teatralne pod nazwą Teatrum Discipulare. Nikt, tym bardziej z uczniów, nie wnikał, czy była to poprawna forma, czy też nie, bo zarówno nazwa, jak i to, co się pod nią kryło było dla większości czarną magią.
           Nietrudno sobie wyobrazić komiczność sytuacji, kiedy to paru stojących na improwizowanej scenie dryblasów, którzy piskliwie (z powodu przechodzącej akurat mutacji) recytowali Odę do młodości. Zarówno intonacja, jak i naiwne gesty wskazywały na kompletną ignorancję, lecz obowiązkowość, ba, przezorność nawet, bo przecież nie ambicja owych dryblasów, sprawiały, że szły premiera za premierą, a w dzienniku pojawiały się pozytywne oceny. Bo o to w tym wszystkim chodziło. Teatrum miało prężnie działać, a dziennikowe rubryki się zapełniać. Było to okupione krwią i łzami (z jednej i z drugiej strony), lecz póki istniała szkoła, a w niej Weredetta Czepiałło, musiało trwać. Uczniowie mieli Wredotty i jej teatru powyżej uszu i na sam dźwięk jej nazwiska dostawali nieuleczalnej wysypki, ona z kolei traktowała uczniów jak pasożytów językowych. Tak to nazywała. Nikt dokładnie nie wiedział, co się za tym określeniem kryje, ale też nikt nie zamierzał dociekać. Krótko mówiąc, gnębiła swoich uczniów tak dalece, że niejeden idąc do odpowiedzi miał w oczach śmierć (swoją albo jej).
           Oczywiste jest, że najprawdopodobniej w życiu uczniów był to czas, w którym najczęściej bywali w teatrze. Bo ani wcześniej, ani później tego nie zaznali. Wcześniej, bo nie miał kto ich prowadzać, później, bo mieli przesyt, a niektórzy nawet teatrowstręt. Niemniej póki co, w teatrze bywali, bo nie mieli innego wyjścia, jeśli marzyli o promocji do następnej klasy. Chociaż, tu trzeba uczciwie przyznać, obecności w teatrze Weredetta nie traktowała jako obowiązkowej, liczyła się bowiem z mało zasobną kieszenią rodziców. Każdy musiał sobie sam wypracować kompromis pomiędzy ową zasobnością rodzicielskiej kieszeni a wysokością ocen.
           Kolejne zapowiedziane wyjście klasowe do teatru oficjalnie przyjęte zostało z entuzjazmem. Jak zwykle zresztą. W rzeczywistości chętnych było niewielu. Prawdę mówiąc, prawie nikogo. W tym wypadku teatr po cichutku przegrywał z piłkarską ligą. Jeszcze większy entuzjazm, tym razem rzeczywisty, wzbudziła wiadomość, że Wredotta zachorowała, ale ponieważ nie dało się już sprawy odkręcić, w zastępstwie do teatru wraz z klasą pójdzie mąż Weredetty.
           I oto stał się cud. Nagle cała klasa, bez wyjątku, zadeklarowała chęć uczestniczenia w teatralnym wyjściu. Ba, czekała na to wyjście z utęsknieniem, a ta wiadomość błyskawicznie dotarła do nauczycielki. Weredetta, która obawiała się malkontenckiego podejścia uczniów do wyświechtanego bądź co bądź zwyczaju, zwłaszcza mogącego się objawić w obecności zastępującego ją męża, tak była zbudowana postawą klasy, jej oddaniem i lojalnością, ba, wiernością nawet, że postanowiła sobie nawet dłużej pochorować.
         Nikt, absolutnie nikt, poza samymi uczniami, nie znał prawdy. Gremialne wyjście uczniów do teatru miało zgoła inny cel, niż obejrzenie wystawianej sztuki. Wszyscy chcieli poznać desperata, któremu przyszło żyć z taką jędzą.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz