Generalnie
młodzież liceum ogólnokształcącego w Bździochach nieźle
radziła sobie z nauką. Do czasu. Czas ten określało dostanie się
w ręce Weredetty Czepiałło, polonistki, której marzeniem, jak
każdej chyba nauczycielki, było odnajdywanie w światowej prasie
nazwisk uczniów przechodzących przez te jej, wspomniane wyżej,
ręce, i ich osiągnięć. Uczniów, rzecz jasna, a nie rąk. Jak
dotychczas nazwiska uczniów ogólniaka mogła odnaleźć wyłącznie
w miejscowej prasie, nierzadko w kronice milicyjnej. Konsekwentnie
jednak podejmowała wysiłki, aby jej marzenie wreszcie się
spełniło. Ono zaś konsekwentnie się nie spełniało, mimo morza
łez, które spłynęły z uczniowskich oraz z jej lic do rzeki
Bździochówki.
Rozpoczynając
pracę w bździochowskim liceum, Weredetta szybko doczekała się
przezwiska, które – od pokoleń, bo staż pracy polonistki był
już niemały – funkcjonowało w szkole, a brzmiało „Wredotta”.
Nazwiska nie trzeba było przekręcać, bo w sam raz pasowało do
niej w istniejącej formie. To co Weredetta nazywała szlifowaniem
mowy ojczystej, uczniowie zwali dojeżdżaniem i w rzeczy samej nawet
niejednemu młodzianowi-twardzielowi potrafiła łzy z oczu wycisnąć
i podnieść ciśnienie poza skalę. Było więc rzeczą naturalną,
że w rankingu „fajnych belfrów” Weredetta Czepiałło zajmowała
zawsze ostatnie miejsce. Zajmowałaby pewnie jeszcze dalsze, gdyby to
było możliwe. Nie pomagało podwójne t w imieniu i podwójne
ł w nazwisku. Ranking rządził się swoimi prawami.
Weredetta
kochała teatr. Regularnie odwiedzała bodaj wszystkie bździochowskie
sceny i zaliczała po kilkakroć wystawiane na nich sztuki. Podobno
gdyby się poszło w dowolny dzień do któregokolwiek teatru na
którąkolwiek sztukę i na którąkolwiek godzinę, byłoby pewne,
że spotka się tam Weredettę Czepiałło. Nic więc dziwnego, że i
w szkole założyła kółko teatralne pod nazwą Teatrum
Discipulare. Nikt, tym bardziej z uczniów, nie wnikał, czy była
to poprawna forma, czy też nie, bo zarówno nazwa, jak i to, co się
pod nią kryło było dla większości czarną magią.
Nietrudno
sobie wyobrazić komiczność sytuacji, kiedy to paru stojących na
improwizowanej scenie dryblasów, którzy piskliwie (z powodu
przechodzącej akurat mutacji) recytowali Odę do młodości.
Zarówno intonacja, jak i naiwne gesty wskazywały na kompletną
ignorancję, lecz obowiązkowość, ba, przezorność nawet, bo
przecież nie ambicja owych dryblasów, sprawiały, że szły
premiera za premierą, a w dzienniku pojawiały się pozytywne oceny.
Bo o to w tym wszystkim chodziło. Teatrum miało prężnie
działać, a dziennikowe rubryki się zapełniać. Było to okupione
krwią i łzami (z jednej i z drugiej strony), lecz póki istniała
szkoła, a w niej Weredetta Czepiałło, musiało trwać. Uczniowie
mieli Wredotty i jej teatru powyżej uszu i na sam dźwięk jej
nazwiska dostawali nieuleczalnej wysypki, ona z kolei traktowała
uczniów jak pasożytów językowych. Tak to nazywała. Nikt
dokładnie nie wiedział, co się za tym określeniem kryje, ale też
nikt nie zamierzał dociekać. Krótko mówiąc, gnębiła swoich
uczniów tak dalece, że niejeden idąc do odpowiedzi miał w oczach
śmierć (swoją albo jej).
Oczywiste
jest, że najprawdopodobniej w życiu uczniów był to czas, w którym
najczęściej bywali w teatrze. Bo ani wcześniej, ani później tego
nie zaznali. Wcześniej, bo nie miał kto ich prowadzać, później,
bo mieli przesyt, a niektórzy nawet teatrowstręt. Niemniej póki
co, w teatrze bywali, bo nie mieli innego wyjścia, jeśli marzyli o
promocji do następnej klasy. Chociaż, tu trzeba uczciwie przyznać,
obecności w teatrze Weredetta nie traktowała jako obowiązkowej,
liczyła się bowiem z mało zasobną kieszenią rodziców. Każdy
musiał sobie sam wypracować kompromis pomiędzy ową zasobnością
rodzicielskiej kieszeni a wysokością ocen.
Kolejne
zapowiedziane wyjście klasowe do teatru oficjalnie przyjęte zostało
z entuzjazmem. Jak zwykle zresztą. W rzeczywistości chętnych było
niewielu. Prawdę mówiąc, prawie nikogo. W tym wypadku teatr po
cichutku przegrywał z piłkarską ligą. Jeszcze większy entuzjazm,
tym razem rzeczywisty, wzbudziła wiadomość, że Wredotta
zachorowała, ale ponieważ nie dało się już sprawy odkręcić, w
zastępstwie do teatru wraz z klasą pójdzie mąż Weredetty.
I oto stał
się cud. Nagle cała klasa, bez wyjątku, zadeklarowała chęć
uczestniczenia w teatralnym wyjściu. Ba, czekała na to wyjście z
utęsknieniem, a ta wiadomość błyskawicznie dotarła do
nauczycielki. Weredetta, która obawiała się malkontenckiego
podejścia uczniów do wyświechtanego bądź co bądź zwyczaju,
zwłaszcza mogącego się objawić w obecności zastępującego ją
męża, tak była zbudowana postawą klasy, jej oddaniem i
lojalnością, ba, wiernością nawet, że postanowiła sobie nawet
dłużej pochorować.
Nikt,
absolutnie nikt, poza samymi uczniami, nie znał prawdy. Gremialne
wyjście uczniów do teatru miało zgoła inny cel, niż obejrzenie
wystawianej sztuki. Wszyscy chcieli poznać desperata, któremu
przyszło żyć z taką jędzą.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz