sobota, 29 lutego 2020

309. No, ale tak konkretnie


         Fretek Turzyca, uczeń szkoły powszechnej ośmioletni, walczący o miano najlepszego ucznia wszech czasów, wnuk Rogasia Turzycy, tego samego, który mocno zaniżał statystyki koła łowieckiego „Strzał na Komorę”, bardzo kochał dziadka. To właśnie Rogaś rozbudził w chłopcu zainteresowanie, a w końcu miłość do zwierząt. Rogaś zabierał ze sobą Fretka wszędzie, gdzie tylko się ruszył. Ma się rozumieć, że na polowania również. Młodzieniec znał niemal na pamięć cały życiorys dziadka, w tym – co zrozumiałe samo przez się – co celniejsze historyjki z polowań, w których brał udział.
Jako się rzekło, Fretek Turzyca zawsze był przy dziadku; można by nawet powiedzieć, że wspólnie się włóczyli po Bździochach i ich bliższych oraz dalszych okolicach. Pewnego dnia, gdy sobie spacerowali, rozczulony Rogaś wskazał na swój dom i powiedział:
– Ten dom kiedyś, gdy umrę, będzie twój. Tam obok jest garaż, a w nim piękne auto syrena. Ono też kiedyś będzie twoje. Ten sad, który się ciągnie hen, aż pod las, też kiedyś będzie twój. Wszystko to po mojej śmierci będzie twoje. Tak cię kocham.
Mały Fretek, który skończył niedawno cztery lata, szedł zasłuchany u boku dziadka i w pewnej chwili się odezwał. Zadał dziadkowi jedno, konkretne pytanie.
– Dziadku, a kiedy ty umrzesz?
Rogaś w pierwszej chwili oniemiał. Popatrzył w zamyśleniu na wnuka i pokiwał głową. Następne pytanie wnuka zamieniło dziadka w przysłowiowy słup soli.
– No, ale tak konkretnie, kiedy? – doprecyzował.

cdn…

sobota, 22 lutego 2020

308. Baner

           Śledczy Rympał Przypałko kończył właśnie z głośnym siorbem kolejny kubek ulubionej herbaty Ulung, gdy z korytarza komisariatu dobiegł narastający tumult, który mógł oznaczać tylko jedno – koniec spokoju. I nie pomylił się. Drzwi otworzyły się z impetem, jak po solidnej dawce trotylu i tylko dzięki solidnym zawiasom zostały na swoim miejscu. Do pokoju wpadło sześciu zamaskowanych, ubranych na czarno antyterrorystów. Prawdopodobnie dowódca tej brygady, bo niczym pod względem wyglądu nie wyróżniał się od reszty, prócz tego, że był na przedzie, położył na biurku Przypałki notatkę służbową i dodał: „Ujęty na gorącym uczynku”. Zanim zdezorientowany śledczy zdążył zareagować, brygada z takim samym impetem zniknęła.
           Przypałko zamknął za nimi drzwi i dopiero wtedy zauważył siedzącego na podłodze starszego pana, zakutego w kajdanki. Z tyłu, oparty o szafę pancerną, stał duży kartonowy baner z własnoręcznie wypisanym hasłem: „Mamy durnia za prezydenta”. Poniżej widniały inicjały: „L.W.” Nie bardzo wiedząc, co dalej począć, Przypałko zdjął zatrzymanemu kajdanki i pomógł usadowić się na krześle po drugiej stronie swojego biurka. Komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot, który właśnie wszedł do pokoju, tylko spojrzał na baner oraz starszego pana i ze słowami: „Dasz sobie radę” wycofał się na korytarz. Przypałko chcąc nie chcąc wziął się za przesłuchanie. Wyglądało to mniej więcej tak.
            – Co pan tam narozrabiał? – zapytał z ujmującym uśmiechem.
           – Nic. – odpowiedział staruszek z nie mniej ujmującym uśmiechem.
           – Jak to nic? – Przypałko aż podskoczył na krześle. – Przyprowadziło tu pana sześciu ludzi.
              – Widocznie więcej nie mieli pod ręką. – z niezmąconym spokojem padła odpowiedź.
           – Musiał im się pan mocno postawić.
           – Nie. Stałem sobie spokojnie na chodniku z moją tablicą.
           – I co?
           – I nic. Stałem sobie spokojnie, a po drugiej stronie ulicy za zasiekami odbywał się więc wyborczy. Przemawiał prezydent. Po chwili podjechał bus. Wyskoczyli z niego ci czarni i napadli na mnie. Z początku myślałem, że to księża, ale za bardzo przeklinali.
           – Aha – zamyślił się Przypałko. I dodał, gdy się odmyślił:
           – Znaczy obraza prezydenta. Tak pan to wymyślił.
           – Ale to nie ja wymyślilem – obruszył się pan Mściwoj Dumny, bo tak się nazywał zatrzymany.
           – A kto? Ksiądz? – Przypałko za późno ugryzł się w język.
          – Nie. Ja tylko zacytowałem klasyka. Noblistę. A to przecież nie jest zakazane.
Noblista. Dziwne nazwisko – ponownie zadumał się śledczy. Po czym, gdy się oddumał, dodał:
           – Ale to obraża prezydenta.
           – Którego? – jakby zupełnie naturalnie zdziwił się pan Dumny.
           – No, tego co tam przemawiał.
           – Ale skąd on miałby wiedzieć, że to o niego chodzi? Są różni prezydenci: prezydenci miast, prezydenci korporacji i tak dalej.
           – Już on dobrze wiedział, że to o nim.
           – Ale, jak powiedziałem, to był cytat.
           – Czyli kto w końcu to powiedział?
           – Prezydent.
           – Jak to? Sam o sobie? – Przypałko wyglądał na skołowanego. I był skołowany. – Już nic z tego nie rozumiem,
           – Nie. Inny prezydent – odparł przesłuchiwany.
           – Prezydent, obojętnie jaki, jest głową państwa, a w ustawie stoi, że nie wolno obrażać głowy państwa – śledczy się odkołował i ponownie przyjął postawę służbisty. – Czyli że tak nie wolno o prezydencie.
           – A o kim wolno? – rezolutnie spytał staruszek.
           – Nooo – Przypałko myślał intensywnie. – O każdym innym, ale nie o prezydencie.
           – Ale, jak powiedziałem, to jest cytat – upierał się Dumny.
           – To niech pan zmieni cytat – ucieszył się śledczy, że tak zgrabnie wybrnął z kłopotu.
           – To mogę tam wstawić premiera?
           – Kogo tylko pan chce, byle nie prezydenta – z dumą odparł śledczy Przypałko, ciesząc się w duchu ze swojego sprytu oraz umiejętności dyplomatycznych i negocjacyjnych. W końcu dzięki niemu ustawa pozostanie nienaruszona i nikt Bździochów nie będzie wytykał palcami. Z ogromnym poczuciem satysfakcji rozsiadł się na krześle i z błogim wyrazem twarzy wypił ostatni łyk ulubionej herbaty Ulung.
          – A teraz idź pan już, idź pan – powiedział do siedzącego po przeciwnej stronie biurka Mściwoja Dumnego ze zdziwieniem, że on ciągle jeszcze tam jest.

           cdn…
 

sobota, 15 lutego 2020

307. Kowale


         Na skraju Bździochów, położona w dogodnym miejscu stała pokaźna kuźnia. Korzystali z niej bodaj wszyscy mieszkańcy Bździochowej Doliny z przyległościami. Kowal, Chwalimłot nomen omen Kowadło, był solidny i w robocie, i w posturze. Pewnie bez solidnej postury nie mógłby wykonywać solidnej roboty.
         Kiedy zabrakło już koni w całej okolicy i całe stosy porządnie wykonanych podkówek zalegały kuzienne podwórko, Chwalimłot postanowił skupić się na kowalstwie artystycznym. Zwłaszcza że w Bździochach, pnących się ostro w górę po drabinie dobrobytu, zapotrzebowanie na pięknie i ręcznie kute rzeczy stało się tak modne, że aż powszechne. Ze zbędnych podkówek (żeby się nie zmarnowały) wykonał efektowną bramę wjazdową na swoją posesję, też w kształcie podkowy, tyle że ogromnej, po czym oddał się całym sercem kuciu balustrad, bram, fontann, drzwiczek do kominków i tak dalej.
         Ale zanim się tym całym sercem oddał artystycznemu kuciu, postanowił wyremontować starą kuźnię, pamiętającą jeszcze swego budowniczego, Dobromysła Siłę-Kowadło, czyli dziadka Chwalimłota. Cieszył się z dziadkowej schedy, której nie zdołał przehulać jego ojciec, Częstolej, zawołany birbant i lekkoduch. Jedyne warte zachowania wspomnienie, jakie Chwalimłotowi pozostało po ojcu, dotyczyło jego walki z całą watahą wilków, gdy wracał którejś nocy z sąsiedniej wsi, gdzie nieźle zabalował. Jakimś niezwykłym sposobem udało mu się wilki przegonić, tak że wyszedł z tej przygody cało. Uzyskał przy tym sławę wystarczającą, aby powszechnie czuto przed nim respekt.
         Zdarzyło się jednak, że dwudziestu osiłków, chwilowych kompanów do kieliszka, próbowało go później obrabować. Czy nie pamiętali przygody z wilkami, czy też alkohol ich tak rozochocił, iż poczuli się mocarzami, dość że napadli na Częstoleja w ciemnej uliczce. Skutek był jednak odmienny niż z wilkami. Wataha napastników nie miała szans z krzepkim kowalem. Puenta tego zdarzenia była zabawna. Policjant, któremu się poskarżono, tylko się roześmiał zdziwiony, że dwudziestu chłopa nie dało rady jednemu i dali się pobić. Nie przyjął więc zgłoszenia o rzekomej napaści na nich Częstoleja.
         Chwalimłot w czasie remontu odkrył na belce pod powałą kartki z zapiskami. Okazało się, że było to coś w rodzaju pamiętnika spisanego własnoręcznie przez jego dziadka, a ukryte pewnie przed Częstolejem w obawie przed utratą. Przed zagłębionym w lekturze Chwalimłotem odkrył się kawałek nieznanej przeszłości dziadka. Opis dotyczył wyprawy do Wiednia.
         Okazało się, że rodzinna pamiątka w postaci kuźni stała wcześniej w jednej z galicyjskich wiosek, a dziadek był nie tylko świetnym kowalem, ale też i osobą we wsi szanowaną, ze zdaniem której się liczono. Kiedy więc cesarz Franciszek Józef nałożył na mieszkańców Galicji nowy podatek, prawdopodobnie za karę za Janosikowe zbójowanie, postanowiono udać się z delegacją do Wiednia, aby uprosić cesarza o odstąpienie od kary. Grono znaczących przedstawicieli zajechało w kilka bryczek pod kuźnię i zabrało dziadka tak jak stał, w roboczym ubraniu, w skórzanym, mocno już podniszczonym fartuchu. W tym stroju dziadek stawił się przed cesarzem. Widok człowieka pracy tak ujął Franciszka Józefa, że właśnie z nim postanowił rozmawiać. A że dziadek potrafił rozmawiać i nie zdeprymował go fakt, że rozmawia z jednym z najpotężniejszych ludzi w Europie, sprawę załatwił po myśli delegatów. Cesarz cofnął decyzję o podatku.
         Niestety zapiski milczą, dlaczego mimo pozytywnego załatwienia sprawy na cesarskim dworze dziadek zdecydował się przenieść kuźnię na kresy Kresów. Być może zawiodła go tam miłość, ale to są tylko domysły i nimi pozostaną.

         cdn

sobota, 8 lutego 2020

306. Dowód na istnienie… Szczypieżonka


                W Fabryce Sztućców Dwukrotnego Użytku w dziale projektowo-konstrukcyjnym, a ściślej w laboratorium funkcjonującym przy tym dziale pracował niejaki Cyprek Szczypieżonek, kolega poniekąd po fachu Bronsia Wyżłopa. O ile jednak Bronsiu Wyżłop był niezwykłym fachowcem w roli dobieracza barwników, a więc pracownikiem wręcz niezastąpionym (tu należałoby dodać, że fantazja, niezbędna na Bronsiowym stanowisku, rosła wprost proporcjonalnie do ilości wchłanianego przez Bronsiowy organizm alkoholu), o tyle Cyprek Szczypieżonek po prostu partaczył robotę, a trzymany był na tym stanowisku pewnie tylko dlatego, że dyrektor chciał go mieć stale na oku. Prawdopodobnie z powodu adekwatności jego nazwiska do ciągotek ku cudzym żonom, a dyrektorska żona nie pracowała i w większości przebywała w domu.
         Paradoksalnie Cyprek deklarował wielką bogobojność, w związku z którą drugim najpewniejszym miejscem, w jakim można było go znaleźć, była coniedzielna msza w bździochowskim kościele farnym. Uwznioślona, a wręcz uduchowiona postać Szczypieżonka emanowała niemal klasyczną świętością, pod płaszczykiem której krył się baczny, dobrze się maskujący obserwator kobiecych wdzięków, zwłaszcza nóg i biustów. Los w jakiś sposób skarcił go za tę dwulicowość, bo zamiast upragnionego syna doczekał się w swym małżeństwie pięciu córek, po których dał sobie spokój i kalendarzyk małżeński włożył między bajki. Co jednak wcale nie zmieniło jego pokazowej świątobliwości.
         Człowiek ten, znaczy Cyprek Szczypieżonek miał jeszcze inną cechę – bezinteresowną złośliwość. Prawdopodobnie rosła ona wraz z przybywaniem na świat kolejnych córek. Doszło do tego, że nie oszczędzał nikogo i na przykład precyzyjną analizę barw przeprowadzaną przez swojego kolegę Bronsia Wyżłopa zaczął nazywać babrolizą.
         Ale generalnie zawsze na pierwszym miejscu była jego religijność, z którą się obnosił jak – nie przymierzając – nienadążające za zmieniającym się światem dziewice. Toteż nie powinno w zasadzie dziwić jedno zdarzenie z jego, to znaczy Cyprkowym udziałem. Trafił dość niefortunnie, bo akurat w biurze Bronsia Wyżłopa odbywała się narada z udziałem dyrektora i najważniejszych kierowników w firmie. Ale obecność takiego grona wcale nie zdeprymowała Cyprka. Wpadł do biura, szybkim krokiem podszedł do wiszącej tam tablicy i kredą napisał znany wszystkim wzór:
                                                        E=mc2.

         Po czym równie szybkim krokiem skierował się do wyjścia, odprowadzany zdumionym wzrokiem dyrektorsko-kierowniczego gremium.
         Przy drzwiach zatrzymał się i rzucił w kierunku zszokowanego towarzystwa:
         – Oto dowód na istnienie Boga.
         Po czym opuścił pomieszczenie, zostawiając wszystkich z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami.

         cdn…

sobota, 1 lutego 2020

305. Naga waga

           Gdyby Trycjan Paszkwilko, humorysta zatrudniony w New Bździoch Timesie, wiedział, jak łapczywie wszyscy mężczyźni opalający się na plaży dla naturystów lgną wzrokiem do ozłoconego równiutko słońcem ciała Klementyny Niemanicowej, z domu Świętuszko, żony Kleofasa, sam wkroczyłby na tę plażę i z niekłamaną przyjemnością dołączył do owego męskiego gremium. Tymczasem, zupełnie nieświadom tego wzrokowego rarytasu, włóczył się po nadmorskim deptaku w poszukiwaniu tematów do swoich prześmiewczych felietonów. 
          Dla ścisłości należy dodać, że plaża dla amatorów nagiego opalania nie znajdowała się ani w samych Bździochach, ani w całej Bździochowej Dolinie, ani nawet w jakiejś sensownej bliższej lub dalszej okolicy. Była ona usytuowana, o czym każdy bezpruderyjny obywatel wie, nad Bałtykiem, a konkretnie w Chałupach. Tam to pewnego lata Kleofasowi Niemanicowi udało się, po długich gruntownych namowach, „zaciągnąć” swą małżonkę, Klementynę. Jak najbardziej pruderyjna Klementyna zaś właśnie tam, na tej – jak dotąd przypuszczała – bezwstydnej plaży odkryła piękno swego ciała, skrywanego dotąd starannie przed wzrokiem nawet Kleofasa pod bielizną za dnia lub pod osłoną ciemności nocą, w sypialni.
           Jako się rzekło, wszyscy mężczyźni jak jeden mąż (kawalerowie jak najbardziej też) znajdujący się na plaży taksowali idealne ciało Klementyny lepkim wzrokiem, a gdyby to było możliwe – nawet oślinionym. Z wymuszonego przez swe małżonki obowiązku, oblatywali migiem (i z prędkością MIG-a) obojętnym okiem ciała swych nagich połowic, nierzadko, a raczej w większości o powiększonych gabarytach, po czym niezmiennie i z lubością kierowali oko na nieskończoną doskonałość cielesną Klementyny.
           Nietrudno zgadnąć, że dzięki Klementynie stojąca na deptaku waga miała niesamowite wzięcie. Zazdrosne, co tu kryć, żony panów, którzy nawet nie ukrywali swego zainteresowania, a niektórzy nawet ostentacyjnie wbijali wzrok w Klementynę, wyciągnęły z tej sytuacji konkretne wnioski i zaczęły korzystać z diet. Diet mających doprowadzić, a przynajmniej przybliżyć ich sylwetki do Klementynowego ideału. Dużą radość z tego miał też właściciel wagi, który ten właśnie sezon musiał zaliczyć do najbardziej udanych. Nie znał wprawdzie przyczyny takiego wzięcia swego sprzętu, który po wrzuceniu monety bezdusznie obnażał prawdę, ale po cóż miałby znać, skoro wystarczyła tylko radość z brzęku co chwila wrzucanych do kasetki monet.
           Zdarzyło się, że także Klementyna skorzystała z deptakowej wagi. Trudno dociec, co kobietę z tak doskonałym ciałem skłoniło do wejścia na podest wagi – czy była to delikatnie rodząca się w niej próżność, czy też zwykła ciekawość. Faktem jest jednak, że Klementyna któregoś popołudnia na wadze stanęła. Widać zaniepokoiła się skutkami świetnego wyżywienia, serwowanego w pensjonacie, którego byli gośćmi, bo z lekkim niesmakiem wydęła usta, po czym zdjęła żakiet.
           I na ten właśnie moment natrafił Trycjan Paszkwilko. Natychmiast dała o sobie znać dusza prześmiewcy, lecz póki co obserwował z zainteresowaniem poczynania stojącej na wadze pięknej kobiety. A ona, najwyraźniej niezadowolona z kolejnego wyniku ważenia, schyliła się i zdjęła pantofle. Kiedy nadal niekontenta wskazaniami języczka wagi, zdjęła bluzkę i zastanawiała się nad tym, co by tu jeszcze, dusza prześmiewcy dała znać o sobie i popchnęła Paszkwilkę do działania. Trycjan wyjął z kieszeni garść monet i podsunął je Klementynie, mówiąc:
           – Bardzo proszę. Niech pani kontynuuje. Ja stawiam.
           Gdyby Paszkwilko wiedział, że codziennie mógłby to piękne ciało oglądać w całej okazałości kilkaset metrów od deptaka… No cóż, ale wtedy nie miałby tematu do kolejnego felietonu.
           cdn…