sobota, 29 sierpnia 2020

335. Zmień płeć

          Dwie młodziutkie hostessy, dyskretnie pojadając kanapki z sałatą, informowały przechodniów o zaletach ogrzewania ekologicznego. Namawiały na instalowanie paneli słonecznych i na wymianę pieców węglowych na gazowe. W ramach tej akcji chętni na zamianę mają skorzystać z dopłat gwarantowanych przez sołtysa Miętosia. Tłumaczyły, rozdawały prospekty i ulotki. Działo się to na stoisku ustawionym w alejce na skwerze w pobliżu kościoła, którędy przypuszczalnie będzie przechodzić sporo ludzi.
          – Beata – szepnęła w którymś momencie jedna z dziewcząt do drugiej. – Widzisz tego faceta, co już od chyba pięciu minut studiuje wszystkie napisy na banerach?
          – Widzę – odparła koleżanka. – Pewnie jest zainteresowany wymianą pieca.
          – Może, ale spójrz na jego minę. Wygląda, jakby zaraz miał wybuch…
          Dziewczyna nie dokończyła, bo mężczyzna nagle wpadł w szał. Podbiegł do stoiska i kilkoma gwałtownymi ruchami zrzucił na ziemię prospekty i ulotki. Następnie sapiąc i klnąc pod nosem, kopnięciami rozbił stoisko. Depcząc jego resztki, wycharczał:
          – Jeszcze tu was nie było, zboczeńcy, bezbożnicy.
          Po czym poprawiając koszulkę z napisem „Naród Polsce” na umięśnionym torsie, ruszył w stronę centrum Bździochów.
          Przerażone dziewczyny, skulone za parkową ławeczką, o mało się nie popłakały ze strachu.
          – Co to było? – zapytała jedna z nich.
          – Chyba jakiś wariat w amoku.
          – Ale o co mu chodziło? Dzwonię po policję. Niechcący włączyłam w smartfonie aparat i wszystko się nagrało. Całkiem dobrze go widać.

▫ ▫ ▫

          – Pamiętasz moją przygodę z kartą płatniczą? – zapytał komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot swojego podwładnego, Rympała Przypałkę. – Co to wtedy nie mogłem zapłacić za karmę Herkulesa kartą żony, bo na niej był podpis kobiety.
          – No, pamiętam – odrzekł śledczy Przypałko. – To było wtedy, gdy maszerowali ci z tęczową flagą. Mówił szef wtedy, że oni mają większe prawa niż hetero.
          – Właśnie. Zbieraj się, mamy coś podobnego.

▫ ▫ ▫

          Około trzydziestoletni, nieźle wytrenowany na siłowni młodzian siedział w komisariacie naprzeciwko komisarza Ciutgrzmota. Przy sąsiednim biurku śledczy Przypałko protokołował zeznania zatrzymanego za rozbój w biały dzień.
          – No bo, panie komisarzu, jak tak można? – tłumaczył młodzian. – Żeby te elgiebety tak w biały dzień namawiały do takich rzeczy.
          – Jakie elgiebety? Napadł pan na dziewczyny i zniszczył stoisko. Co mają do tego elgiebety?
          – Bo nie można dopuścić, żeby takie coś się działo. Pan się dziwi, że ludzie się boją. Potem to już nawet dzieci w przedszkolu będą zboczone.
          – Jakie dzieci w przedszkolu? O czym pan mówi?
          – No jak to o czym? W biały dzień przy kościele namawiają, żeby zmienić płeć!
          – Cooo? – komisarz aż cofnął się z krzesłem. Przez chwilę się zastanawiał, a potem wybuchnął śmiechem. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka patrzył na niego zgorszony. Napis na pofałdowanej koszulce głosił teraz „…d Polsce”. Zdezorientowany Przypałko zastanawiał się, w jaki sposób zapisać śmiech swojego przełożonego. Przełożony zaś podał przesłuchiwanemu broszurę, jedną z tych, które zabezpieczył w rozbitym stoisku.
          – Niech pan przeczyta tytuł – powiedział.
          – Zmień płeć – wydukał młodzian.
          – Jeszcze raz, tylko wolniej.
          – Zmień pł…. O kurwa – wyrwało mu się. – Zmień piec.

          cdn…
 

sobota, 22 sierpnia 2020

334. Ogniste kalmary

           Kiedy zawyły syreny ogłaszające pożar, było pewne, że Jantek Fistuła, strażak co się zowie, będzie pierwszy w remizie. Pierwszy wskoczy w kombinezon strażacki, pierwszy będzie też przy ogniu, na pierwszej linii i nie spocznie, dopóki nie zgaśnie ostatnia iskierka. Tak też było. Przynajmniej do czasu.

           Późnym wieczorem zawiadomiono dyżurnego o dziwnej sytuacji. Mianowicie zadzwonił mieszkaniec jednego z bloków na Osiedlu Podpłomyków i stwierdził, że po raz pierwszy od lat ma w łazience ciepłą wodę. Nigdy wcześniej tak nie było, ba, nie było nawet mowy o tym, że w najbliższym czasie będzie ciągnięta nitka gorącej wody z elektrociepłowni, a konkretnie z Ujęcia Wody Wrzącej w Bździochach imienia Cudownego Źródełka. Od słowa do słowa okazało się, że płonie mieszkanie za ścianą owego mieszkańca. Do akcji przystąpiły cztery zastępy strażaków.

           Dzielni chłopcy spod znaku hełmu i dwóch skrzyżowanych toporków ostro wzięli się do doskonale przećwiczonych czynności. Jednocześnie przybyli na miejsce zdarzenia reporterzy New Bździoch Timesa i Super Bździochpressu przepytywali, kogo się dało, aby ustalić przyczyny pożaru. Wśród lokatorów płonącego bloku, którzy w większości w piżamach wylegli przed budynek i całkiem przypadkowych przechodniów, była kobieta zajmująca płonące mieszkanie, a jednocześnie sprawczyni całego zamieszania. Od niej, czyli z pierwszej ręki reporterzy dowiedzieli się, że pani zamierzała usmażyć sobie kalmary przywiezione z urlopu w południowych krajach. Przyrządziła je sobie według najlepszej receptury, jaką znała i rozpoczęła pieczenie na patelni. A że się jej nużyło, położyła się na tapczanie z ciekawą książką w ręku. Trudno w tej chwili stwierdzić, czy to zasługa książki, dość że pani przysnęła i to mocno.

           Obudził ją duszący dym, lecz okazało się, że czujni mieszkańcy bloku już zadziałali i straż pożarna była w drodze. Kobieta tak jak stała, wybiegła przed budynek wraz z pozostałymi lokatorami. Przybyli strażacy błyskawicznie wzięli się do gaszenia ognia.

           W tym miejscu pora wrócić do Jantka Fistuły, bo tego jakby sparaliżowało. Na pewno nie był to strach przed płomieniami czy dymem, bo Jantek już wielokrotnie udowodnił, że pożogi się nie lęka. Cóż więc się stało takiego, że podczas gdy pozostali koledzy dzielnie walczyli z żywiołem, Jantek stał jak wmurowany w ziemię i nie reagował na żadne polecenia, ani też nie dało się go siłą odciągnąć z miejsca. Wśród dziennikarzy zainteresowanych przyczyną wydarzenia (na szczęście tylko wydarzenia, a nie tragedii) krążył humorysta New Bździochera, Trycjan Paszkwilko, i on to wyśledził dziwne zachowanie Jantka Fistuły.

           Jak już się rzekło, Jantek Fistuła stał jak wmurowany i wpatrywał się tylko w jedno miejsce. Paszkwilko, któremu w żaden sposób nie udało się wyciągnąć od Fistuły żadnej informacji, a nawet żadnego słowa czy choćby dźwięku, skierował swój wzrok w miejsce tkwienia wzroku Jantkowego. I wtedy zrozumiał.

           Sprawczyni pożaru stała na tle oświetlonego ogniem budynku. Na sobie miała tylko nocną koszulę z przewiewnego i mocno przezroczystego materiału, tak że można było dostrzec nie tylko jej powabne kształty, lecz także intymne szczegóły kobiecego ciała. Po prostu Jantek, gdy tylko to zauważył, natychmiast stracił głowę oraz zainteresowanie pożarem i wpatrywał się jak urzeczony w owe doskonałości. Szczęściem koledzy i bez niego sobie poradzili z ogniem, a początkowe pretensje zastąpiły pobłażliwe uśmiechy. Wszyscy wiedzieli o szlabanie na seks, jaki mu nałożyła osobista małżonka za dyskretne tylko, jak się Jantkowi zdawało, obejrzenie się na ulicy w jej obecności za zgrabną kobietą. Przypadkiem tą kobietą była właśnie podpalaczka, niefortunna amatorka kalmarów.



           cdn…


sobota, 15 sierpnia 2020

333. Nocna przysługa

           Pewnej nocy Kudymierza Cozasia obudziło pukanie do drzwi. Cozasiostwo mieszkali wtedy jeszcze w swoim starym domu położonym na peryferiach Bździochów. Rzecz działa się oczywiście jeszcze przed niefortunną próbą samodzielnego wyrywania zęba przez Kudymierza, kiedy to zawalił się dach domu. W czasie, kiedy miało miejsce opisywane zdarzenie, Cozasiowie byli jeszcze na dorobku i miało upłynąć sporo czasu, zanim przeprowadzą się do ekskluzywnych apartamentów w centrum wsi.

           No więc owej nocy zarówno Kudymierza, jak i jego małżonkę, Bazylianę, w środku nocy obudziło pukanie do drzwi. Z czasem pukanie przeszło w intensywne pukanie, a jeszcze później w walenie. Kudymierz nie przejawiał ochoty w sprawdzeniu, kto się tak dobija do drzwi, zwłaszcza że nie spodziewali się żadnej wizyty o tej porze.

          – Wiesz, kochanie – powiedział lekko zirytowany do żony – nie mam pojęcia, kto to może być, a nie chce mi się wstawać z łóżka.

          Przewrócił się na drugi bok i nakrył głowę kołdrą. Bazylianie, która nasłuchiwała niespokojnie, przypomniała się pewna historia sprzed kilku lat. Był wieczór po przyjęciu urodzinowym Kudymierza. Wszyscy goście rozeszli się już do domów. Kudymierz spał, a ona znosiła jeszcze pozostałości jedzenia z saloniku do kuchni. Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Pomyślała, że ktoś z gości coś zostawił i się wrócił. Za drzwiami jednak stał dość niechlujnie ubrany jegomość, który z wyszukaną grzecznością poprosił o kromkę chleba.

          – Zaraz panu przyniosę tortu – ucieszyła się Bazyliana, mogąc bardziej szykownie ugościć ubogiego przybysza. – Były urodziny męża i jeszcze sporo tortu zostało.

          – Ależ nie, ja chcę tylko kromkę suchego chleba, gdyby udało się szanownej pani znaleźć, byłbym wiece zobowiązany.

          – Niepotrzebna skromność – zawołała pani domu, udając się w stronę kuchni. Po chwili przyniosła na tacce duży kawałek bezowego tortu. – Proszę się nie krępować, jest pyszny – zachęciła bezdomnego, zamykając drzwi. Odchodząc nie usłyszała komentarza obdarowanego tortem żebraka:

          – Jasna cholera! Jak mam przez to przesączyć denaturat?

          Przywołując z pamięci tamto zdarzenie, no i oczywiście nie będąc świadomą jego puenty, Bazyliana poczęła namawiać męża, aby jednak poszedł sprawdzić, kto puka.

          – Może to ktoś głodny – powiedziała, machinalnie myśląc o tamtym mężczyźnie i torcie.

          Chcąc nie chcąc Kudymierz wstał, aby otworzyć. Za drzwiami stał dość elegancko ubrany, lecz mocno pijany gość. Język mu się plątał, gdy mówił.

          – Dobry wieszór. Pszam, szy móchby mnie pan popchnąć?

          Kudymierz niemal wściekły zamknął mu dość gwałtownie drzwi przed nosem. Komentując zdarzenie, wskoczył do łóżka i ponownie naciągnął kołdrę na głowę.

          – Ależ kochanie – zdecydowanie zaoponowała małżonka – tak nie można. Trzeba mu pomóc. Pamiętasz, jak tobie się zepsuło auto? Wtedy też chodziłeś od domu do domu i prosiłeś o pomoc.

          – Ale on jest pijany.

          – No to co? Wstań i pomóż gościowi. Wtedy ludzie też ci pomogli. Nie zostawili cię na pastwę losu.

          Rad nie rad Kudymierz zwlókł się z łóżka, wyszedł przed dom i zawołał:

          – Halo, nadal trzeba pana popchnąć?

          – Taaaa.

          Ponieważ jednak w ciemności nie mógł nic zobaczyć, zapytał:

          – A gdzie pan jest?

          – W ogrosie, na huśta, awce.



          Zostawmy tę historię bez puenty, choć puenta była, rzecz jasna, lecz w sypialni. Wraz z przekonywaniem trwała niemal do rana.



          cdn…


sobota, 8 sierpnia 2020

332. Zmilitaryzowany doktor

 

    – Wojna! Wojna! – zakrzyknęły pielęgniarki w dyżurce bździochowskiego szpitala. Stały przy oknie i z przerażeniem patrzyły na opancerzony pojazd parkujący na podjeździe dla karetek pogotowia. – Boże! Gdzie mamy się schować? Przecież żołnierze gwałcą wszystkie kobiety, które im wpadną w ręce. – W panice rozbiegły się w poszukiwani najlepszego schronienia.

    Człowiek, który wygramolił się z pojazdu, przeciągnął się, zlustrował fronton szpitala, poprawił gogle, obciągnął mundur i pewnym krokiem ruszył w kierunku wejścia. Wyglądało, jakby znał drogę na pamięć, tak czuł się pewnie. Jedyna pielęgniarka, która została w dyżurce, niczym wartownik na posterunku, niemal cała schowana za kontuarem, tak, że ponad blat wystawał tylko czepek i wielkie wystraszone oczy, które jeszcze powiększały szkła noszonych przez nią okularów, struchlała, wyszeptała drżącym głosem bezsensowne pytanie, jedyne, jakie jej w tej chwili przyszło do głowy: 

    – Pan do kogo?

    – Do izby przyjęć – odpowiedział przybysz głosem, który wydał się pielęgniarce znajomy. Ale zaraz żachnęła się. Skąd miałaby znać jakiegoś wojskowego.

    – Co panu dolega? – zapytała już śmielej, bo ten głos nie tylko wydał jej się znajomy, ale był zwyczajnie miły.

    – Mundur mnie uwiera – tłumaczył przyszły, prawdopodobnie, pacjent. – Wrzyna mi się w pachwiny.

    – A nie może go pan zdjąć? – zapytała pielęgniarka już prawie całkiem wyzbyta strachu. Z taką dolegliwością do szpitala?, pomyślała zaskoczona. – Czy już się panu tak werżnął, że nie można go ruszyć bez pomocy chirurga?

    – Nie, nie to. Po prostu nie mam nic na zmianę – zaśmiał się wojskowy. Na pagonach błyszczały po trzy gwiazdki.

    – No, ale jak ja miałabym móc panu pomóc? – pielęgniarka w roztargnieniu wykonała nietypową woltę językową. Przecież my tutaj, w szpitalu, nie mamy mundurów.

    – Nie szkodzi. Może być fartuch lekarski – uśmiechnął się gość.

    – Ale… – próbowała zaoponować pielęgniarka, gdy wojskowy zdjął gogle, które zakrywały mu ponad pół twarzy, i wtedy rozpoznała w nim doktora Spłonkę – młodego, lecz już uznanego lekarza z interny. Cały szpital wiedział, że był zapalonym hobbystą, kolekcjonerem militariów. Roześmiała się na głos, a głos jej poniósł się hen po korytarzach szpitalnych. – Ale mnie pan nabrał. I nastraszył. Dlaczego przyjechał pan czołgiem?

    – To nie czołg – teraz roześmiał się doktor – tylko pojazd opancerzony. Rano miałem dyżur w szpitalu wojskowym. A ponieważ zepsuł mi się samochód, to żeby zdążyć tutaj na czas, złapałem, co było pod ręką i przyjechałem.

    – Pozostałe pielęgniarki, które ukrywały się dotychczas, powracały, uśmiechając się mile do doktora. Jak jedna podkochiwały się w nim i nie raz marzyły, aby być takimi współczesnymi markietankami i aby doktor użył w stosunku do nich swego oręża.


     cdn…

sobota, 1 sierpnia 2020

331. Łuk

           Jakim cudem sportowiec z powołania, a konkretnie łucznik (z zamiłowania, i nie chodzi tylko o strzelanie z łuku Amora, co mu, prawdę mówiąc, całkiem nieźle wychodziło), Bolesławiusz Cięciwko, powszechnie zwany Przeciągiem, potrafił dojść tak daleko w karierze zawodowego sportowca, skoro tak jak przeciętny mieszkaniec Bździochów z lubością oddawał się tradycyjnemu niewylewaniu za kołnierz, trudno odgadnąć. Trudno, wierzmy więc w cuda i basta.
           Zdarzyło się, iż pewnego poranka, po bardzo wyczerpującym wieczorze, Przeciąg nomen omen przeciągając się, stracił równowagę i wyrżnął głową o podłogę. Wyrwana ze snu małżonka widząc męża zalanego krwią, najpierw rezolutnie sprawdziła, czy żyje. Nie było to trudne, gdyż alkoholowa woń rozpływała się po sypialni z każdym wydechem. W tej sytuacji rozpoczęła niesienie fachowej pomocy. Na szczęście sztuczne oddychanie, zwłaszcza metodą usta-usta nie było konieczne. Po oczyszczeniu twarzy z krwi okazało się, że rozbity jest łuk brwiowy. Dość paskudnie rozbity. Małżonka w pierwszej chwili miała ochotę zaśmiać się z paradoksalnego zbiegu okoliczności – łucznik rozbił sobie łuk, ale wobec powagi sytuacji, cofnęła uśmiech i założyła opatrunek. Teraz należało udać się do chirurga, aby założył szwy. No i wtedy zaczęły się schody.
           Kantalina (tak miała na imię małżonka) wsadziła Przeciąga do samochodu i powiozła do szpitala na ostry dyżur. Ale tam ich nie przyjęto, ponieważ nie było chirurga, który by potrafił zszyć łuk. Na nic się zdało przekonywanie, że to nie musi być haft artystyczny. Nie i koniec. I jeszcze dodano, że w innych szpitalach jest tak samo, więc nie ma co się trudzić bezcelowym krążeniem po wsi.
           W tej sytuacji Kantalina nadal będąc rezolutną, podjechała pod klinikę weterynaryjną. Ale i tu sytuacja się powtórzyła. Zwierzę to zwierzę, a człowiek to człowiek. Nic nie dało wyszeptane lekarzowi do ucha, że z Przeciąga czasem wyłazi zwierz. Nie i koniec. Nawet wtedy, gdy chcieli napisać oświadczenie, że biorą na siebie całkowitą odpowiedzialność za ewentualne niespodziewane skutki. W innych klinikach jest tak samo, więc nie ma co… i tak dalej.
           Noż, qła, zaklęła Kantalina pod nosem, co zdarzało jej się niezwykle rzadko. Nie to, że pod nosem, lecz że rzadko. Chyba będę musiała mu to sama zszyć. Ha, ha, zaśmiała się w duchu, chyba maszyną do szycia. A już na poważnie:
           – Przeciąg (nawet żona tak się zwracała do Bolesławiusza), czy my znamy jakiegoś lekarza?
           – Jasne – odparł Przeciąg nie mniej rezolutnie. – I to chirurga. Zapomniałaś o naszym starym znajomym, doktorze Skalpelu?
          – Eureka! Strzał w dziesiątkę – zawołała Kantalina, której odpuściły nerwy, napięte dotąd jak postronki. Czyli jak cięciwa – żartował Przeciąg.
           Pojechali do szpitala. Okazało się, że Skalpel akurat był na dyżurze i kończył właśnie operować. Niestety kolejka do przyjęcia była baaaardzo długa. Po prostu tłumy. Pielęgniarka jednak rozpoznała znanego sportowca i od razu do niego podeszła.
           – Jak do Pana Ordynatora, to proszę tędy. – Wyraźnie było słychać, że wymawia jego funkcję przez duże „P” i duże „O”. Wprowadziła Cięciwków do osobnej poczekalni, a oni poczuli się jak w innym świecie. Cisza, spokój, wygodne fotele, prasa, kawa i w ogóle high life i Wersal. Po godzinie wychodzili z gabinetu zabiegowego tylnymi drzwiami. Przeciąg miał założone dwa zgrabne szwy i dołożone zapewnienie, że się zagoi prawie bez śladu.
           – Zszyłem ci bez znieczulenia – powiedział, podając mu dłoń do uściśnięcia. – po co miałem Cię kłuć trzy razy, gdy wystarczyło dwa. – Uśmiechnął się rozkładając ręce, jakby bezradnie.
           – Czy mam to czymś smarować czy przemywać? – zapytał Przeciąg na odchodnym.
           – No możesz
           – A czym?
           – Byle czym – rzucił doktor, wstępując na schody.Panie doktorze – spytała pielęgniarka, gdy już weszli do budynku – czemu pan tak brutalnie potraktował Przeciąga?
           – Należało mu się. Nie dał mi mojej ulubionej whisky, tylko jakąś inną. – Roześmiali się oboje, a przechodząc przez następne, oszklone drzwi, Skalpel ścisnął lekko pielęgniarkę za pośladek.
           – Dziwny ten Skalpel – skarżył się w tym samym czasie żonie Przeciąg. – Przecież czułbym tylko jedno ukłucie, kiedy by mi dawał zastrzyk znieczulający. Tamtych bym nie czuł, bo znieczulenie już by działało. Niby precyzyjny chirurg, a taki nielogiczny.
           – Wsiadaj – popędzała go Kantalina. – Twoje zawody łucznicze zajęły nam siedem godzin. Jestem głodna jak wilk.

          cdn…