Częstolej Kowadło, ojciec Chwalimłota, kowala artystycznego, a syn Dobromysła Siły-Kowadło, także kowala, który zapoczątkował wykonywanie tego rzemiosła w rodzinie, jako się rzekło, był zawołanym birbantem i niezgorszym opojem. O ile Dobromysł był tak dalece szanowaną osobą, że jako członek delegacji galicyjskich osobistości pojechał na audiencję do cesarza Franciszka Józefa, o tyle lekkoduch Częstolej nie podtrzymywał dobrego imienia rodowego nazwiska i hulał, ile dusza zapragnie. Ludzie gadali nawet, że przepił szlachecki przydomek „Siła” i od tamtej pory nazywał się po prostu Kowadło. Powszechnej nieszczególnej opinii o nim nie zmieniły nawet dwa jego szczególnego rodzaju wyczyny, w których pokonał watahę wilków i bandę próbujących go okraść złoczyńców. Tak było przez długi czas, dopóki do Dździochowej doliny nie zawitała wojna.
Sama wojna nic nie zmieniła, oprócz oczywiście zasiania powszechnego strachu i jeszcze większej biedy, bo okupant terroryzował i okradał mieszkańców na potęgę. Wojna nie zmieniła nic w charakterze i sposobie bycia Częstoleja. Nawet w warunkach wojennych potrafił przeputać wszystko, co posiadał. W sensie pieniędzy. Historia natomiast jakimś dziwnym trafem milczy o pewnym wyczynie Częstoleja, wyczynie, który praktycznie uratował wieś od zagłady. Milczenie to jest jednak zrozumiałe, bo na pewno ówczesny okupant chętnie by się z nim za to policzył, a po wojnie drugi okupant też nie pozostałby pod względem zemsty gorszy od poprzedniego. Historia milczy, ale my nie musimy. Rzecz cała odbyła się następująco.
Wsi zagrażali z jednej strony odwieczni wrogowie – Niemcy, a z drugiej dotychczasowi przyjaciele – Ukraińcy. I jedni, i drudzy podejrzewali, że we wsi ukrywają się polscy partyzanci. Jedni i drudzy więc próbowali się na nich zasadzić. Fantazja Częstoleja wygenerowała w jego umyśle pomysł, co tu kryć, dość szalony. Udał się on na skraj wsi i z flanki ostrzelał oddział niemiecki. Następnie przeniósł ogień w stronę oddziału ukraińskiego. Później wrócił do ostrzeliwania Niemców, po czym ponownie strzelał do Ukraińców. W ten sposób spowodował, że oba oddziały zaczęły się posuwać i zbliżać do siebie. Kiedy już wrogowie się dostrzegli, posypał się grad kul w jedną i w drugą stronę. Jedni i drudzy byli przekonani, że walczą z polskimi partyzantami. Częstolej tymczasem umknął i się schował. Tak to sojusznicy narobili sobie wzajemnie wiele strat w ludziach. I jedni, i drudzy do końca strzelaniny nie mieli pojęcia, że strzelają do sojuszników.
Tak to Częstolej wyprowadził w pole obu nieprzyjaciół. O tym wyczynie pewnie nikt by nie wiedział, gdyby nie jeden z mieszkańców Bździochów, który umiał pisać i zdarzenie to opisał w swoim sztambuchu. A słowo pisane nie idzie w zapomnienie. I bardzo dobrze, bo w ten sposób poznaje się historie, o których milczą podręczniki.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz