niedziela, 4 października 2015

79. Hrabia i Lew

         Tradycją rodu Bździochowskich, a ściślej, jej męskiej części, były podróże i polowania. Prapradziadek Piusa (a zarazem pradziadek Celebranta, dziadek Foncjusza i ojciec Kletuńcia), Mundścisław hrabia Bździochowski oraz jego protoplaści, jak by głęboko nie sięgnąć w rodowe metryki, jak jeden mąż hołdowali owej tradycji. W najtrudniejszej sytuacji był niewątpliwie Pius, któremu przyszło żyć w „jedynie słusznym ustroju sprawiedliwości społecznej”, ale i on potrafił się zorganizować tak, aby uczynić zadość upodobaniu do uganiania się za dziką zwierzyną. Każdy z wyżej wymienionych panów miał przy tej okazji niemałą liczbę przygód, pozwalających im później zabawiać spraszane na takie okazje towarzystwo. Biesiadowano przy suto zastawionych stołach. Pito dużo i objadano się doskonale przyrządzaną dziczyzną. Kiedy już z czubów nieźle się dymiło, wtedy bohater dnia rozpoczynał swe opowieści.
         Dawno, dawno temu, mniej więcej w połowie wieku dziewiętnastego, bawiąc w Szwajcarii, wybrał się Mundścisław na łowy w tamtejsze lasy. Podochocone towarzystwo, nie trzeba dodawać – doborowe, czyli z tzw. najwyższej półki, buszowało po lasach, uganiając się za sarnami, dzikami i innym stworzeniem, które później, wykwintnie przyrządzone, poda się na stół. Mundścisławowi, uczestniczącemu w szwajcarskiej imprezie po raz pierwszy, nieco zrzedła mina, gdy się okazało, jak bardzo to polowanie różni się od łowów w jego rodzinnych stronach. Na kresach Kresów można było się wyszaleć do woli, cwałując konno po polach i lasach. Tu, w górzystym terenie cwałowało się głównie pieszo. Znojne wspinaczki po zalesionych skalistych stokach szybko zmęczyły hrabiego. Ciężko dysząc z wysiłku, odstał od reszty towarzystwa i samotnie przedzierał się przez gęstwiny. Gwar nagonki i huk palby ucichły w oddali, siły i chęci opadły, przy czym chęci jakby bardziej, wiec Mundścisław postanowił nieco ulżyć sobie w wysiłku i odsapnąć. Przysiadł na skałce, ani chybi specjalnie wyżłobionej do tego celu, oparł się o pień drzewa i… niemal natychmiast zasnął. Jak długo spał, nie wiadomo. Obudził go szelest stąpającego w pobliżu stworzenia. Nie mógł go zoczyć, lecz trzask poszycia nieomylnie wskazywał na grubszego zwierza. W ułamku sekundy był gotów do strzału. Wystarczyło tylko poczekać. Niebawem wśród przerzedzonego listowia ujrzał przesuwający się płowy kształt. Wycelował i strzelił. Lecz chybił. Gdy wypalił z drugiej rury, zza krzewu dał się słyszeć głos:
         – Nie strielaj, nie strielaj, ja lew!
         Ki diabeł, pomyślał hrabia. Gdzie tu lew? I czemu woła po rosyjsku. Przypomniał sobie, że właśnie w tych stronach swego czasu zbójował Wilhelm Tell i może to on dworuje z niego tak nieprzystojnie. Ale, na litość boską, Tell żył pięć wieków temu! I jeszcze ten lew! Skąd tu lew i dlaczego po rosyjsku?! A… i do tego ludzkim głosem? Ponownie załadował dwururkę i wymierzył w krzewinę. I ponownie usłyszał:
         – Nie strielaj, nie strielaj, ja lew!
         Po czym głos dodał:
         – Lew Tołstoj.
         Tu hrabia oniemiał. A gdy zza krzaka wyszedł brodaty człowiek, jego zdumienie sięgnęło zenitu.
       Cóż, gdy będąc już w kraju, w swoim znajomym towarzystwie, Mundścisław z wielką swadą opowiadał tę przygodę. Nikt do końca nie był pewien, ile w tej historii jest prawdy i czy w ogóle jest tam jej choć krztyna i czy hrabiemu ten epizod przypadkiem się nie przyśnił. Faktem jest jednak, że obaj hrabiowie się znali, przyjaźnili, spotykali się i wspólnie polowali. Faktem jest też, że Mundścisław pojechał do Jasnej Polany na pogrzeb przyjaciela. I, niestety, faktem jest też, że Mundścisław hrabia Bździochowski nie pozostawił po sobie takiego dorobku, jak hrabia Lew Nikołajewicz Tołstoj.

         cdn…
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz