Tradycją
rodu Bździochowskich, a ściślej, jej męskiej części, były podróże i polowania. Prapradziadek
Piusa (a zarazem pradziadek Celebranta, dziadek Foncjusza i ojciec Kletuńcia), Mundścisław
hrabia Bździochowski oraz jego protoplaści, jak by głęboko nie sięgnąć w rodowe
metryki, jak jeden mąż hołdowali owej tradycji. W najtrudniejszej sytuacji był
niewątpliwie Pius, któremu przyszło żyć w „jedynie słusznym ustroju
sprawiedliwości społecznej”, ale i on potrafił się zorganizować tak, aby
uczynić zadość upodobaniu do uganiania się za dziką zwierzyną. Każdy z wyżej
wymienionych panów miał przy tej okazji niemałą liczbę przygód, pozwalających
im później zabawiać spraszane na takie okazje towarzystwo. Biesiadowano przy suto
zastawionych stołach. Pito dużo i objadano się doskonale przyrządzaną
dziczyzną. Kiedy już z czubów nieźle się dymiło, wtedy bohater dnia rozpoczynał
swe opowieści.
Dawno,
dawno temu, mniej więcej w połowie wieku dziewiętnastego, bawiąc w Szwajcarii, wybrał
się Mundścisław na łowy w tamtejsze lasy. Podochocone towarzystwo, nie trzeba
dodawać – doborowe, czyli z tzw. najwyższej półki, buszowało po lasach,
uganiając się za sarnami, dzikami i innym stworzeniem, które później, wykwintnie
przyrządzone, poda się na stół. Mundścisławowi, uczestniczącemu w szwajcarskiej
imprezie po raz pierwszy, nieco zrzedła mina, gdy się okazało, jak bardzo to
polowanie różni się od łowów w jego rodzinnych stronach. Na kresach Kresów można było
się wyszaleć do woli, cwałując konno po polach i lasach. Tu, w górzystym terenie
cwałowało się głównie pieszo. Znojne wspinaczki po zalesionych skalistych stokach
szybko zmęczyły hrabiego. Ciężko dysząc z wysiłku, odstał od reszty
towarzystwa i samotnie przedzierał się przez gęstwiny. Gwar nagonki i huk palby
ucichły w oddali, siły i chęci opadły, przy czym chęci jakby bardziej, wiec
Mundścisław postanowił nieco ulżyć sobie w wysiłku i odsapnąć. Przysiadł na skałce,
ani chybi specjalnie wyżłobionej do tego celu, oparł się o pień drzewa i…
niemal natychmiast zasnął. Jak długo spał, nie wiadomo. Obudził go szelest
stąpającego w pobliżu stworzenia. Nie mógł go zoczyć, lecz trzask poszycia
nieomylnie wskazywał na grubszego zwierza. W ułamku sekundy był gotów do
strzału. Wystarczyło tylko poczekać. Niebawem wśród przerzedzonego listowia ujrzał
przesuwający się płowy kształt. Wycelował i strzelił. Lecz chybił. Gdy wypalił
z drugiej rury, zza krzewu dał się słyszeć głos:
–
Nie strielaj, nie strielaj, ja lew!
Ki
diabeł, pomyślał hrabia. Gdzie tu lew? I czemu woła po rosyjsku. Przypomniał
sobie, że właśnie w tych stronach swego czasu zbójował Wilhelm Tell i może to
on dworuje z niego tak nieprzystojnie. Ale, na litość boską, Tell żył pięć
wieków temu! I jeszcze ten lew! Skąd tu lew i dlaczego po rosyjsku?! A… i do
tego ludzkim głosem? Ponownie załadował dwururkę i wymierzył w krzewinę. I
ponownie usłyszał:
–
Nie strielaj, nie strielaj, ja lew!
Po
czym głos dodał:
–
Lew Tołstoj.
Tu
hrabia oniemiał. A gdy zza krzaka wyszedł brodaty człowiek, jego zdumienie sięgnęło
zenitu.
Cóż,
gdy będąc już w kraju, w swoim znajomym towarzystwie, Mundścisław z wielką
swadą opowiadał tę przygodę. Nikt do końca nie był pewien, ile w tej historii
jest prawdy i czy w ogóle jest tam jej choć krztyna i czy hrabiemu ten epizod
przypadkiem się nie przyśnił. Faktem jest jednak, że obaj hrabiowie się znali, przyjaźnili,
spotykali się i wspólnie polowali. Faktem jest też, że Mundścisław pojechał do
Jasnej Polany na pogrzeb przyjaciela. I, niestety, faktem jest też, że
Mundścisław hrabia Bździochowski nie pozostawił po sobie takiego dorobku, jak hrabia
Lew Nikołajewicz Tołstoj.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz