czwartek, 9 września 2021

Dziś poza trybem

 Szanowni Tuzaglądacze,

opuszczamy na jakiś czas Bździochową Dolinę, albowiem zostaliśmy rzuceni na inny, nie mniej ważny, żeby nie powiedzieć – strategiczny odcinek. Ale za jakiś czas tu wrócimy, aby zobaczyć, co się dzieje z naszymi bohaterami, czyli po prostu mieszkańcami kresów Kresów Wschodnich. Zatem do poklikania.

&y

sobota, 28 sierpnia 2021

387. Nic niewarty rupieć

    Ezechiel Rozencwajg, człowiek w dobrze zaawansowanym średnim wieku, należał do kolejnego pokolenia rodziny utrzymującej się z handlu. Ezechiel zajmował się handlem starociami. Głównie meblami. Jego sposób na biznes był bardzo prosty i zgodny z wyznawanymi przez niego sztywnymi zasadami: „pięć minut handlu jest lepsze od godziny solidnej roboty” i „tanio wyrwać od naiwnych i drogo sprzedać kolejnym naiwnym”.

    Ezechiel znał się na swojej robocie. Rzut oka wystarczył, aby ocenić wartość przedmiotu. Potem już tylko należało zbałamucić właściciela i odjechać z wyrwanym z reguły za bezcen pięknym starociem. Następnie szybka renowacja i sprzedaż. Krótko mówiąc, Ezechiel Rozencwajg nieźle sobie żył z tak wykoncypowanego interesu. Jeździł od wsi do wsi, penetrował strychy, piwnice, szopy i stodoły i rzadko się zdarzało, że wracał do domu z pustymi rękami. Jeden z tych rzadkich przypadków przydarzył mu się w Bździochach.

    Któregoś popołudnia zakołatał do drzwi domu Hryćki i Wywrzeszczy Wtedyrdów. Wszedł do środka i oniemiał. Tam wszystko było stare. Najpierw dyskretnie, potem coraz śmielej, aż wreszcie bez żadnego skrępowania oglądał Wtedyrdowe meble. Był zafascynowany ilością, jak je nazwał przy gospodarzach, rupieci. Podczas, gdy Hryćko nalewał do szklanek dobrze schłodzone piwo (dziwnym trafem nie zaproponował gościowi lokalnego wina o nazwie „Biała Turnia”), podśpiewując nie wiadomo, gdzie zasłyszaną piosenkę: „Ezechielu, Ezechielu, napijmy się zupy z chmielu”, Ezechiel, marudząc i wybrzydzając, oglądał starą komodę. Wybrzydzanie było u niego tak zwanym stałym fragmentem gry i stanowiło preludium do negocjacji cenowych. Im cenniejsze znalezisko, tym wyższy poziom wybrzydzania. W przypadku Wtedyrdowej komody Ezechiel wspiął się na szczyty wybrzydzalności, bowiem gdzieś w niedostępnym miejscu dostrzegł oryginalną naklejkę z marką producenta. A marka była przednia.

    Tu należy dodać, że kolejnym sposobem na dobry biznes Ezechiela było podróżowanie w przebraniu księdza. Bo któż bogobojny odmówiłby księdzu dobrodziejowi. Wszak ksiądz to osoba szanowana, która mówi mądrze i samą prawdę. Toteż Wtedyrdowie zgodzili się sprzedać komodę za śmieszną cenę drewna opałowego. Bo o tym, że komoda jest w takim stanie, że nadaje się tylko na opał, dali się bardzo łatwo przekonać.

    Ezechiel zapłacił gospodarzom i uradowany ze wspaniałego interesu poszedł po samochód, którym miałby przewieźć mebel na rzekomą parafię. Gdy wrócił, na widok tego, co zobaczył, o mało się nie wywrócił. Przed nim leżała kupka porąbanego drewna, które jeszcze paręnaście minut temu było przepiękną zabytkową komodą, którą mógłby sprzedać za bajońską sumę.

    – Bo to, proszę księdza – tłumaczył usłużnie zadowolony z siebie Hryćko – jak to na opał, to księdzu pomogłem. Po co osoba wielebna sama miałaby się trudzić. A tak, ma ksiądz dobrodziej już gotowe do palenia.

    No tak, pomyślał Ezechiel, teraz rzeczywiście to się nadaje tylko do spalenia.


    cdn…

 

 

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

386. Cudowne zmartwychwstanie

    – O Boże, to pani żyje?! – zawołała sąsiadka Maryjanny Wpuść, ujrzawszy ją idącą najnormalniej drogą na obrzeżach Bździochów. Uklękła przy tym i z uszanowaniem wzięła się do całowania jej rąk. Jej mina wskazywała, że ma do czynienia z cudem.

    – A co też pani mi tu wymyśla? – żachnęła się Maryjanna. – Przeca żyję. – Wyszarpnęła z trudem dłoń z rąk sąsiadki i spoglądając na nią podejrzliwie, poszła w kierunku swego domu. Sąsiadka, cały czas klęcząc, odprowadzała ją rozanielonym wzrokiem. Musi się coś sąsiadce w głowie pokręciło, myślała Maryjanna przez całą drogę. Niby czemu miałabym nie żyć? Aż żal bierze, taka z niej była dobra i poczciwa kobieta, a pomieszania zmysłów dostała. W rzeczy samej, sąsiadka, wdowa od wielu lat, sama prowadziła gospodarstwo rolne, co nie jest prostą sprawą, gdy ma się pełną oborę krów i pełny chlew świń, nie licząc ptactwa domowego w niepoliczalnych ilościach. Ale zawsze dawała sobie z tym radę, i to solidnie. Musiało się coś stać, że ona tak do mnie…, dumała Maryjanna.

    Po powrocie do domu opowiedziała mężowi o tym dziwnym zdarzeniu i jeszcze dziwniejszym zachowaniu sąsiadki.

    – Czy wtedy, gdy ja wyjechałam do swojej matki, nie wydarzyło się w Bździochach nic tragicznego? – zapytała, bo trudno jej było uwierzyć, że w ciągu paru dni jej nieobecności, ni stąd ni zowąd zaszłaby w sąsiadce, a raczej w jej głowie taka zmiana.

    – Nie, nic szczególnego się tu nie wydarzyło – odrzekł Wcisław, jej mąż, z miną niewiniątka, lecz po takiej właśnie minie Maryjanna wiedziała, że coś kręci. Wcisław był wziętym w Bździochach inseminatorem i do pracy swej podchodził bardzo poważnie. Prywatnie zaś był człowiekiem tryskającym humorem i potrafił płatać ludziom niesłychane figle. Figle figlami, lecz to co się przydarzyło Maryjannie raczej trudno byłoby zaliczyć do figli. Skok na bok, pomyślała zatem Maryjanna logicznie w pierwszej chwili, ale uzmysłowiwszy sobie różnicę wieku między młodym jeszcze mężem a leciwą sąsiadką, doszła do wniosku, że nie w tym rzecz. A w takim razie co?, zadawała sobie w myślach pytanie. Zaraz też wzięła męża w krzyżowy ogień pytań, bo jego mina podpowiadała, że właśnie z nią związana jest zagadka przedziwnego zachowania sąsiadki.

    – Mów mi zaraz, co się tu wydarzyło, albo wracam do matki i nigdy mnie już więcej nie zobaczysz – zaatakowała męża bez pardonu. Po jej z kolei minie widać było, że nie kręci.

    – Bo widzisz, kochanie… – odrzekł Wcisław czule. Wiedział, że ukrywanie czegokolwiek przed żoną nie ma sensu. Zwłaszcza na takie dictum – …ona to taka sknera. Kiedyś był ogromny upał i poprosiłem ją o chociażby łyczek piwa, bo okropnie męczyłem się z jej jałówką, a ja, jak wiesz, bez piwa ani rusz. I wszyscy to wiedzą. I wszyscy częstują. A ona mi odmówiła. Wymigała się jakimiś bzdurnymi obowiązkami. Bała się, że będę się przystawiał do jej jałówki, czy co? No to wtedy, gdy wyjechałaś na kilka dni do matki, a akurat ona mnie wezwała do cielącej się krowy, palnąłem jej, że umarłaś. I natychmiast wszystko się zmieniło. Wprawdzie musiałem udawać wielki żal po stracie żony, ale teraz za każdym razem, gdy mnie wezwie, na stole jest nie tylko piwo, ale i kawa, i ciasteczka.

    Takie figle potrafił wykręcać Wcisław Wpuść.


    cdn…

 

 

sobota, 14 sierpnia 2021

385. Mamol

            Pan Pszczółka był znanym w Bździochach producentem, znawcą i koneserem miodów. Nie tylko pitnych. Znał się na miodach jak mało kto na kresach Kresów Wschodnich, a w Bździochowej Dolinie nie miał sobie równych. Na podstawie samego tylko widoku miodu mógł o nim powiedzieć wszystko, czyli z jakich kwiatów został zebrany nektar, o jakiej porze roku, czasem nawet, o jakiej porze dnia, w jaką pogodę, na jakim terenie, a nawet, skąd pochodziły pszczoły. Po prostu miodowy geniusz.

            Pan Pszczółka się ożenił z kobietą o nazwisku Szerszeń, po pierwszym mężu Truteń. No i się zaczęły schody. Świeżo upieczona mężatka, pani Pszczółkowa, była bardzo zazdrosna o męża. Gotowa była nawet go szpiegować, czy czasem przy okazji załatwiania miodowych interesów nie robi skoku w bok. I choć pan Pszczółka był wierny swojej małżonce, to i tak nie unikał podejrzeń.

            Któregoś dnia pani Pszczółkowa zadała mężowi niewinne pytanie:

            – Tomuś, a powiedzże mi, kto to jest Mamol?

            – Że jak, proszę? – zapytał zdziwiony pan Pszczółka. Skąd ci przyszło do głowy takie dziwne imię czy może nazwisko?

            – A czy przypadkiem – drążyła temat pani Pszczółkowa – nie jest to jakaś kobieta, do której się wymizdrzasz?

            – Nie mam pojęcia (tu powinno nastąpić określenie „kochanie”, ale po dość już długim okresie podejrzeń, aluzji tudzież wymówek małżonki takie jej nazwanie jakoś panu Pszczółce nie chciało przejść przez gardło), o czym mówisz.

            – No jak to? Sam się kiedyś wygadałeś.

            – ?

            Ale zanim poznamy wynurzenia pani Pszczółkowej, musimy postawić sprawę jasno. Pani Pszczółkowa znalazła sobie kochanka. Niejako w odwecie za zdrady męża. Jakimś dziwnym zbiegiem owadzich okoliczności, kochanek nosił nazwisko Bąk. Oczywiście dla samej sprawy nie ma to znaczenia. Okoliczności natomiast są takie, że choć pani Pszczółkowa zagłębiała się w ramiona kochanka, a on – co tu kryć – w nią, nie przeszkadzało to nadal czynić mężowi wymówki na temat niewierności. Oczywiście jego niewierności.

            A teraz wróćmy do pytania pani Pszczółkowej o niejakiego Mamola czy też o niejaką panią Mamol.

            – Przecież sam powiedziałeś, że masz jakąś Mamolową na boku.

            – Ja? Jakąś Mamolową? Na boku? O co ci chodzi? – Teraz już pan Pszczółka był w szoku.

            – Już nie pamiętasz, jak powiedziałeś kiedyś, że każdy Mamola, co go szmola?

            Pana Pszczółkę najpierw zatkało, a potem śmiał się do rozpuku, tak głośno i tak długo, jak chyba nigdy w życiu. Oczywiście ten śmiech w oczach małżonki był tylko zasłoną dymną i najpewniej sposobem na odwrócenie uwagi od winy męża.

            – No z czego ty się tak rechoczesz wiarołomny człowieku? – przyatakowała, gdy tylko śmiech pana Pszczółki obniżył się o kilka decybeli.

            – Powiedziałem wtedy – panem Pszczółką nadal wstrząsały paroksyzmy śmiechu – że każdy ma mola, co go szmola.

            – No właśnie, Mamola.

            – Nie Mamola tylko ma mola. Mól, rozumiesz? Mól.

            – To twoja jakaś tam pannica ma na nazwisko Mól? Te owady są naszym przekleństwem.

            – Kobieto, o czym ty mówisz? Nie Mól tylko mol.

            – Na dodatek jeszcze z błędem ortograficznym. – utyskiwała pani Pszczółkowa  coraz bardziej zdegustowana.

            – Mol to ilość substancji. Powiedziałem tak, bo w miodzie, który akurat analizowałem, były wtrącenia z innych kwiatów powodujące niejednolitość jego składu.

            Gdyby opis tego zdarzenia trafił do sieci, komentarz niejednego internauty byłby taki: „Mina pani Pszczółkowej bezcenna”.

 

            cdn…

 

 

sobota, 7 sierpnia 2021

384. Podróż z krzyżówką

 

    Swego czasu Łysek Kudełko, można by powiedzieć – notoryczny student, wybrał się w podróż pociągiem. Był to ewenement w jego życiu, gdyż z reguły przemieszczał się autostopem. Był tak z tego znany, że gdy tylko pojawiał się na rogatkach Bździochów, kierowcy sami zatrzymywali swoje pojazdy i proponowali wspólną podróż. Kudełko oczywiście korzystał z takich okazji, a już szczególnie był zadowolony, gdy za kółkiem siedziała niewiasta. Od razu przełączył się na tryb uwodzenia, bo uwodzenie było dla niego tym, co lubił w życiu najbardziej. I chyba miał to w naturze. Uczciwie trzeba przyznać, że był w tych sprawach niezwykle skuteczny.

    Ale raz Kudełko postanowił zakosztować jazdy pociągiem. Dosiadł się do przedziału, w którym podróżowała – jakże by inaczej – kobieta, urokliwa, ku której bezzwłocznie zaczął wysyłać odpowiednie fluidy. Ale żeby nie było za pięknie i za łatwo, niebawem do tego towarzystwa dokooptował także ksiądz. Atmosfera od razu nieco zesztywniała i każdy zajął się sobą. To zajęcie polegało na tym, że każde z nich wyjęło gazetę i po krótkim jej przejrzeniu, zabrało się za rozwiązywanie znajdującej się w niej krzyżówki. Dla formalności dodam, że czystym przypadkiem był to sobotni numer New Bździoch Timesa, bo tylko w sobotnich wydaniach znajdowała się krzyżówka.

    Każde więc z nich rozwiązywało tę samą krzyżówkę. Czy rzeczywiście Kudełko potrzebował pomocy, czy był to ciąg dalszy, nazwijmy to – toków, nie wiadomo, dość, że w którymś momencie rzucił na głos pytanie, lekko, lecz jakby dwuznacznie zezując w kierunku siedzącej naprzeciw niego pani:

    – Przepraszam, jaka to część ciała na pięć liter – pierwsza p, druga i, a kończy się na a?

    To pan nie wie – zdziwiła się kobieta. – Pięta.

    Kudełko podziękował i dalej towarzystwo rozwiązywało krzyżówkę w ciszy. Po dłuższej chwili niespodziewanie odezwał się ksiądz:

    Przepraszam, czy ktoś z państwa ma gumkę?

    Nic tu więcej dodawać nie trzeba, bo puenta tego zdarzenia jest czytelna. A fluidy Kudełki oczywiście zadziałały i pani z rozkoszą przyjęła zaproszenie na kawę.


    cdn…

sobota, 31 lipca 2021

383. Ciszaaa!

 

    – Na to że pijecie w pracy – rzekł szef dobrze prosperującej firmy „Świetlana Przyszłość” do swoich pracowników – przymykam oko, bo prawdopodobnie dzięki alkoholowi całkiem nieźle wam idzie. Nawet tempo macie niezłe i jestem z was zadowolony. Zdążacie ze wszystkim na czas, dbacie o sprzęt i w ogóle. Ale…

    Pracownicy, mężczyźni w różnym wieku, słuchali uważnie szefowskiej przemowy i z aprobatą kiwali głowami. Bździochowa Dolina słynie z tego, że się w niej za kołnierz nie wylewa, więc nawet w pewnym sensie rozpierała ich duma, że się tak dobrze wpisują w bździochowski krajobraz i tradycję. Szanowali swoją pracę, wykazywali się w niej niebywałą kreatywnością i zaangażowaniem. Motywacją do oddanej pracy – można by powiedzieć – nawet służby – był fakt, że mimo dynamicznego rozwoju firma ze swoją działalnością nigdy nie wyjdzie poza obszar Bździochowej Doliny, bo taka jest specyfika jej działalności, i trzeba się sprężać, aby konkurencja, której nie brakowało, nie rozwinęła skrzydeł i nie wyparła „Świetlanej Przyszłości” z rynku. Dlatego, mimo bodaj notorycznego bycia na rauszu, dbali o schludny wygląd i dobre maniery. Nigdy nie było w firmie sprzeczek ani zatargów.

    Złośliwi żartownisie mawiali niekiedy, że ta dobra atmosfera wynika z zawsze sprawiedliwego nalewania do kieliszków. Bo pito z kieliszków. Za niesłychane faux pas uważano picie szklankami, kubkami czy też z gwinta. Zestaw eleganckich kieliszków i haftowany obrus zakupił osobiście szef firmy i wręczył pracownikom na uroczystości dziesięciolecia istnienia zakładu. Składany stolik do użytku w plenerze pracownicy zorganizowali sobie sami. Jednym słowem bon ton panował w firmie niepodzielnie i na co dzień.

    Tak było do dnia, w którym z ust szefa padło owo złowieszcze „ale”. Wszystkim zebranym na to słowo aż ciarki przeszły po plecach i z takimi ciarkami słuchali dalej.

    – Ale – kontynuował szef, nietrudno było wyczuć, że z niesmakiem. – Ale – powtórzył z naciskiem i po raz drugi wszystkim przeszły ciarki po plecach. Niejeden wyczuł, że teraz padną pretensje, niejeden wiedział, że będą słuszne. Załoga siedziała w ciszy, jakby przysłowiowym makiem zasiał.

    W tym miejscu należałoby dodać, że takie spotkanie, na którym spodziewano się usłyszeć kilka gorzkich słów prawdy, miało miejsce po raz pierwszy od powstania firmy. Musiały tu więc paść wielkie słowa, do zapamiętania na wieki wieków.

    Wróćmy jednak do tej chwili w zebraniu, kiedy padło to sakramentalne, bolesne, ale i niechybnie zasłużone „ale”. Wypowiedziawszy je, szef powiódł wzrokiem po twarzach pracowników, usiłując zapewne dostrzec w nich skruchę i choćby promyk nadziei na poprawę. Zrobił pauzę dla zwiększenia wrażenia, lecz zanim przelał tę czarę goryczy, wygłosił jeszcze kilka zdań uzasadniających, mających poruszyć sumienia słuchaczy.

    – Panowie – rzekł tak łagodnie, że trudno byłoby wyczuć w jego słowach perswazję. – W trakcie pracy zachowujecie się stanowczo za głośno. Rozumiecie chyba, że w takim miejscu jak cmentarz, należy zachować ciszę i uszanować spokój. Jak już mówiłem, nie przeszkadza mi alkohol w pracy, ale dzisiaj z tym śmiechem i głośnymi rozmowami w miejscu, w którym powinien panować nastrój skupienia i powagi, po prostu przesadziliście.

    – Ale szefie – odezwał się pan Rysio, pracownik z najdłuższym stażem. – Mamy sobie pokazywać na migi, co jest do zrobienia?

    Pan Rysio miał tego dnia znacznie więcej w czubie niż zazwyczaj. Pozostali pracownicy też. Opijali ponadplanowo jakieś ważne wydarzenie, lecz w stanie, w jakim właśnie byli, nikt już nie pamiętał, jakie. Dlatego pan Rysio odważył się na jeszcze jedno wynurzenie wobec szefa.

    – Szefie – wybełkotał – jeśli szef chce mieć w pracy ciszę, to mógł szef założyć firmę pogrzebową.

    Szef spojrzał na pana Rysia z niedowierzaniem, po czym dodał:

    – Nie wiem, czy pan zauważył, ale to właśnie jest firma pogrzebowa.


    cdn…


sobota, 24 lipca 2021

382. Eksodus Muchy

    Po wielu latach od sławetnego wyczynu Gutka Szprychy, który wybrał się rowerem do Hameryki, i co było z tego najlepsze – dojechał, podobnego zadania podjął się niejaki Antoni Mucha. Nie wiadomo, czy też chciał w ten sposób uczcić jakąś rocznicę, czy może tylko pozazdrościł Gutkowi, bo historia Bździochowej Doliny o tym milczy, w każdym razie tak postanowił. Tyle tylko, że Antoni Mucha nie był kolarzem, nawet nie miał roweru, po prostu postanowił udać się do Hameryki i tyle. Nagabywany o to, ucinał sprawę krótko.

    – „Jadę statkiem”. 

    Raz jedyny rozwinął tę myśl szerzej. 

    – Gutek całą drogę przez dużą wodę jeździł rowerem po pokładzie statku, a ja będę chodził pieszo. 

    Tak powiedział. Zanim jednak wyruszył w podróż, dokooptował do jego towarzystwa znany w Bździochach z posiedzeń w knajpach, a zupełnie nieznany jako człowiek pracy, Aureliusz Pakuła. Po prostu spodobała mu się idea Muchy i błyskawicznie podjął decyzję, że jedzie z nim. Oczywiście nikogo nie zdziwi, jeśli się doda, iż decyzja ta zapadła podczas rutynowego posiedzenia w restauracji Pod Upadłym Aniołem, między kolejnymi podniesieniami kieliszka do ust. Jego towarzysz podróży in spe, Mucha, prawdopodobnie w pierwszej chwili, właśnie z powodu wspomnianych okoliczności, nie zarejestrował w pamięci oświadczenia Pakuły, informacja ta dotarła do niego dopiero po zwalczeniu kaca, na początku kolejnego posiedzenia, tym razem w restauracji Pod Natchnionym Kalongiem. Po jego minie nie można było poznać, czy się na taką wieść ucieszył, w każdym razie przyjął to do wiadomości z zimną krwią. No i pojechali. Jak donieśli później inni mieszkańcy Bździochowej Doliny, którzy wyjechali za chlebem za Atlantyk wcześniej, i tam się z bździochowskimi przybyszami zetknęli, stanęli oni przed takim samymi dylematami nazewniczymi, jak bracia Szprychowie. Tyle tylko, że Szprychowie rozwiązali ten problem w Bździochach i od ręki, zaś świeżo przybyli do Hameryki Mucha i Pakuła, zostali zaskoczeni, wręcz uderzeni problemem w urzędzie imigracyjnym, a ściślej od razu w porcie, natychmiast po zejściu z pokładu statku.

    Wszystko zaczęło się od pytania urzędnika o ich personalia. Nie warto opisywać zdziwienia młodzieńców, ani ich przekomarzania się z amerykańskimi władzami, bo trwałoby to długo i zajęło niepotrzebnie miejsce, dość powiedzieć, że w pierwszej chwili obaj w ogóle nie pojęli, iż pracownik urzędu wymienia właśnie ich nazwiska. Pierwszy na tapetę trafił Antoni Mucha. Okazało się, że będzie się musiał przyzwyczaić do nazywania Miucza. Pakuła zaś ma się nazywać prościej, bo prawie bez zmian – Pakula. O ile z wymawianiem ich nazwisk sprawa miała się właśnie tak, to z zapisaniem było akurat odwrotnie. Z Muchą było prosto, bo zapisano: Anthony Mucha, Pakuła zaś oniemiał na widok urzędowego zapisu: Aoorelioosh Pucoowa. 

    – Przecież to brzmi jak indiańskie imiona – żachnął się w pierwszej chwili. Lecz na tym żachaniu musiał poprzestać, bo urzędnik bezradnie rozłożył ręce i zupełnie zdębiał słysząc coś o Indianach. Musiał wiedzieć, że w Europie nie żyją Indianie ani ich potomkowie.

     Tak się zakończył eksodus tych dwóch śmiałków, a ponieważ nie wrócili, w Bździochach zrozumiano, że się tam zasymilowali. Nic też nie wiadomo, czy Mucha dotrzymał słowa i całą drogę spacerował po pokładzie statku. 

 

    cdn…

sobota, 17 lipca 2021

381. WOT-y i wota

    Można by rzec, że Dudul Formalina, zwany Arbuzem, był fachowcem w każdym calu. W każdym razie za takiego się uważał i tym się chełpił. A czy mu wierzono, to już inna sprawa. Załoga działu Szlifów Końcowych i Dogładzania w Zakładach Udoskonalania Robót Wszelkich (ZURW), któremu kierownikował, złożona z ośmiu współpracowników jeszcze w duchu podśmiewała się z niefortunnego prezentu wielkanocnego, czyli przygodą z surowymi pisankami. Lecz historia ta powoli odchodziła w niepamięć, choć w innych działach podśmiewano się z niej jeszcze dość mocno. 

    Podśmiewano się też z przezwiska Arbuz, które trafiło już do kanonu klasyki nazewnictwa zakładowego. Przypomnę krótko, jak to się stało, że Dudula nazwano Arbuzem. Otóż Dudul Formalina był jednocześnie przewodniczącym koła zakładowego partii, czyli był tak zwanym czerwonym. Kiedy pewnego razu przyszedł do pracy w zielonej kurtce i zielonych spodniach, ktoś zauważył, że na zewnątrz jest zielony, a w środku czerwony, istny arbuz. No i to się przyjęło. Oficjalnie podwładni zwracali się do niego per panie kierowniku, pozostali pracownicy – panie kolego, członkowie partii – towarzyszu, a wszyscy po cichu, za jego plecami mówili o nim Arbuz. 

    Dudul vel Arbuz prócz innych cech był jeszcze służbistą. Tak że raczej w biurze nikt nie mógł liczyć, że usłyszy dowcip w jego wykonaniu. A już gdy przyjmował nowego pracownika, powagą stwarzał atmosferę niemal kościelnego skupienia. Śmiesznie to brzmi w kontekście jego partyjności. A przecież koło zakładowe partii oficjalnie nazywało się Podstawową Organizacją Partyjną, w skrócie POP i jak by nie było z kościołem się kojarzyło. Wprawdzie prawosławnym, ale jednak. 

    Zawodowym konikiem Dudula były Warunki Odbioru Technicznego, w skrócie WOT-y, które były etapem wieńczącym procesy, jakimi zajmowano się w dziale. Każdy z pracowników musiał znać niemal na pamięć obowiązujące instrukcje i procedury. Zdarzyło się więc, że w dziale Szlifów Końcowych i Dogładzania zatrudniono nowego pracownika. Oczywiście Dudul Formalina nie byłby sobą, gdyby nie zahaczył „nowego” o WOT-y. Jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał odpowiedź „nowego”. Cały dział najpierw zamarł z wrażenia, a potem bezgłośnie, za plecami Arbuza pękano ze śmiechu. Bo ta krótka wymiana zdań wyglądała tak. 

    – Czy pan wie, co to są WOT-y? – zapytał Formalina. 

    Na to „nowy” z całkowitą swobodą odrzekł: 

    – Nie wiem, co to są WOT-y, ale wiem, co to są wota. 

 

    cdn…

 

sobota, 10 lipca 2021

380. Poród na rozkaz

 

             Opisując przypadki służbowe kwatermistrza Jóźka Wędzidły, pomijałem zupełnie jego życie rodzinne, a przecież takowe też prowadził. I chociaż w pułku zdarzało mu się przymknąć oko na regulamin, to w domu tak dobrze nie było. Tam musiała panować dyscyplina i porządek wojskowy. Jadano o stałych godzinach, wstawano wcześnie na odtrąbianą z magnetofonu pobudkę, kładziono się spać po capstrzyku. Odwołania od rytuału nie było.

         Żona kwatermistrza Wędzidły, Kameleonia, wbrew imieniu nie była zmienna (zarówno w obowiązkach, jak i w charakterze), bo być nie mogła. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że Józiek drylu wojskowego w domu nie wprowadzał krzykiem, czy też stosując kary. Wszystko odbywało się na zasadzie namowy z ewentualnym dodatkiem łagodnej perswazji. Mawiał na przykład, melodyjnie kresowo zaciągając:

         – Kamciu, duszko, może byśmy urządzili sobie dziś w nocy poligon, aaa? Zdobędziemy jaką fortecę, a może nawet i dwie.

         Czyż można było takiej prośbie odmówić? Toteż Kameleonia nie odmawiała. Z tych wizyt na poligonie urodziła się państwu Wędzidłom piątka dzieci, a szóste było w drodze.

         Z tym szóstym zaś było tak. Kiedy nadeszła pora rozwiązania, była akurat głęboka noc. Józiek, już kwatermistrz pełną gębą (i brzuchem), czuwał przy żonie. Ale kiedy Kameleonia poczuła bóle porodowe, zaskoczony porą, w której się pojawiły, stracił nieco rezon. Wołać karetkę po nocy? Cóż za pomysł. Zaczął więc namawiać żonę, żeby postarała się wytrzymać do rana. Namawiał tak gorąco, używał takich nie do zaprzeczenia argumentów, tak przekonywał, że biedna Kameleonia jakimś cudem powstrzymała dalsze bóle i dotrwała w stanie przedporodowym do świtu. Wtedy już wszystko odbyło się zgodnie z rytuałem, a ponieważ chodziło o szóstego potomka, można by powiedzieć, że także zgodnie z tradycją.

         Jeszcze tylko, dla ścisłości warto dodać, że szóstym dzieckiem był syn. Było więc w rodzinie Wędzidłów trzech chłopców i trzy dziewczynki. Józiek kalkulował sobie w duchu, że synowie w przyszłości zostaną oficerami artylerii, już niekoniecznie naziemnej, a córki wyjdą za mąż za oficerów, już niekoniecznie artylerii, także niekoniecznie naziemnej.

 

         cdn…


sobota, 3 lipca 2021

379. Inspiracje poety Wenecjusza Skryby

 

         Wenecjusz Skryba, bodaj najznamienitszy bździochowski poeta (wiem, że dużo ryzykuję, bo za to „bodaj”, gdy przeczyta ten tekst, co najmniej się obrazi, a potem będzie mnie ścigał po wszystkich bździochowskich knajpach, tak że w końcu nie będę miał gdzie spokojnie wypić piwa), został zaproszony do jednego z bździochowskich przedszkoli celem uświetnienia zakończenia roku przedszkolnego najstarszego rocznika, czyli starszaków. Sprawa, mimo że „dziecięca” to jednak poważna, bo Wenecjusz uznał, że jest już tak dalece popularny, iż jest „rozrywany”. Stawia to przed nim wysoko podniesioną poprzeczkę, a on musi podołać zadaniu. Zatem ostro wziął się do roboty. W końcu zasłużył sobie na pseudonim Strofokles.

         Jako najważniejsze zadał sobie pytanie, co można takim dzieciom przedstawić. Doszedł do wniosku, że jako starszakom, którzy po wakacjach pójdą do szkoły, należy zarecytować adekwatny utwór. Do wyboru miał dwa wiersze, a ściślej dwie pisenki. Pierwsza to „Gdy dzwoneczek się odezwie”, druga – „Ćwierkają wróbelki”. Wybrał tę drugą i postanowił ją sparafrazować. W końcu był poetą i nie wypadało podpierać się wyłącznie cudzą twórczością. Na dodatek nie chciał ryzykować posądzenia o plagiat. Uszanuje prawa autorskie, zrobi przeróbkę, coś w rodzaju covera, i zademonstruje ją dzieciom.

         Celem inspiracji sięgnął do archiwum i znalazł własną przeróbkę znanej piosenki propagującej mycie zębów. Po jego ingerencji w treść, wyglądała ona tak:

                            Cukier, drożdże, baniak, letnia woda –

                            Tak się zaczyna męska przygoda.

         Jednak gdy się przyjrzał tekstowi krytycznym okiem, doszedł do wniosku, że piosenka w tej wersji nie do końca nadaje się do zaprezentowania dzieciom. Choćby nawet starszakom. Zaczął tedy szparać dalej. Nie znalazłszy nic innego, usiadł przy biurku i oddał się, jak by nie było, ulubionej swojej czynności, czyli tworzeniu. Przypomniał sobie słowa oryginału:

                            Ćwierkają wróbelki od samego rana,

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            A Marysia na to, śmiejąc się wesoło,

                            Szkolny rok się zaczął, więc idę do szkoły,

                            Szkolny rok się zaczął, więc idę do szkoły.

 

         Praca poszła mu gładko. Dzieło zostało ukończone szybko i w odpowiednim dniu odświętnie ubrany i lekko spóźniony, jak przystało na artystę, udał się do przedszkola. Na dużej sali obok personelu pedagogicznego gęsto zebrali się rodzice ze swoimi pociechami, które po raz ostatni przyszły do przedszkola i z dyplomami siedziały dumne i uśmiechnięte, czekając na ostatni punkt programu.

         Wenecjusz Skryba wyszedł na środek, ukłonił się dystyngowanie, przedstawił, powiedział parę słów o sobie (wiadomo – marketing), po czym wyrecytował swoje dzieło. Jak już wspomniałem, cover. Po wszystkim, ponownie się ukłonił, a następnie… zdziwił. Oklaski dzieci były standardowo frenetyczne, natomiast oklaski dorosłych były nader skromne i, można by rzec, powściągliwe. Nie rozumiał, przecież nie użył brzydkich słów, co się mogło nie podobać. W końcu włożył w dzieło niemało pracy. No cóż. Przedstawmy to dzieło. Może się coś wyjaśni.

                            Ćwierkają wróbelki od samego rana,

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            A Marysia na to, śmiejąc się bez miary,

                            Szkolny rok się zaczął, idę na wagary,

                            Szkolny rok się zaczął, idę na wagary.

 

         cdn…