sobota, 29 grudnia 2018

248. Fabia na wabia

          Tomiał Wiecheć, właściciel skromnej kwiaciarni położonej z dala od centrum Bździochów z racji tej skromności był łasy na wszelkiego rodzaju promocje i konkursy ogłaszane gdzie tylko dało się ogłosić. Miały mu one pomóc podbudować finanse, a co za tym idzie – reputację. Gdy ogłoszono wyniki konkursu sms-owego, a po nim wywiad z jego zwycięzcą, w którym ów zawiedziony zwycięzca żalił się, że liczył na wygranie dziesięciu mercedesów, a wygrał tylko dziewięć, Wiecheciowi, jak to się mówi, skoczyła gula i drgnęła w nim hazardowa żyłka. Drgnęła, ba, wpadła nieomal w rezonans, tak że Wiecheć rzucił się w wir konkursów i promocji. Przedświąteczny i przednoworoczny okres temu sprzyjał. Wysyp możliwości i atrakcyjnych wygranych był wielki.
          Nagroda główna – skoda fabia, głosiła zapowiedź konkursu na nowatorską konstrukcję drabiny z blachy aluminiowej hartowanej, ryflowanej. Co tam, pomyślał Wiecheć, wprawdzie to nie mercedes, ale zawszeć to jakaś wartość. Wchodzę w to.
          I wszedł. W wyszperanej w gazetce hipermarketu promocji znowu skoda fabia. Trzeba tylko wymyślić hasło reklamowe firmie produkującej sznurówki. Będzie druga fabia, zaśnił na jawie. Wprawdzie to nie to co dziewięć mercedesów, ale też niezgorsza furka. No i już druga. Wchodzę w to, zdecydował. Wymyślił i wysłał.
          W radiowym konkursie na wyczerpującą opinię o wyrobach z podrobów kaczych też fabia. Tu trzeba wymyślić motyw przewodni kampanii reklamowej firmy wprowadzającej na rynek nowość – podroby z kaczki rasy merd faszerowane masą dorszowo jabłkową tylko z polskich jabłek. Narodowość dorsza dowolna. Wchodzę. Wysłał stosownego sms-a.
         Konkurs telewizyjny na najlepszą wełnę na patriotyczny szalik także oferował skodę fabię. Super, to już trzecia. Wchodzę.
          Gdzieś wynalazł konkurs literacki – wiersz, tematyka dowolna. Jeszcze raz fabia. To coś dla mnie. Wchodzę.
          Na fotografii cała taczka kabaczków. Kup dwa i wymyśl hasło, a trzeciego i skodę fabię otrzymasz gratis – głosiła zapowiedź.
          I tak dalej. Ogłoszenia promocyjne i konkursowe mnożyły się jak króliki, choć na nie przyjdzie czas dopiero na Wielkanoc. Wiecheć wprost szalał w swoim przeszklonym kwiaciarskim pawiloniku. Rozwiązywał krzyżówki, rebusy i zagadki, wymyślał hasła, bon moty, slogany oraz wiersze, słał sms-y, klepiąc w przyciski komórki jak rasowa sekretarka w klawisze maszyny do pisania, wysyłał maile i tak dalej, i tak dalej.
          Gdy wreszcie wyczerpała się zawartość konkursowego rogu obfitości i wyczerpany niezwykłą aktywnością twórczo-wytwórczo-przetwórczą Wiecheć oklapł i zaczął znowu dostrzegać otoczenie, przyszła pora na oczekiwanie rezultatów. Z całego tego promocyjnego zamieszania niewiele pamiętał. Przez zwoje pamięciowe przetaczały mu się jedynie jakieś urywki zdań, co do których nie miał żadnych skojarzeń, a które na pewno poszły w eter wraz z sms-ami. Jakieś odległe kabaczki z taczki na drabinie przy kominie mieszały się z rybnymi szalikami w omaście jabłkowej, a nad wszystkim fruwały kieliszki za dyszki obwiązane sznurówkami i temu podobne wygibasy myślowe snuły się i wiły po głowie Wiechecia. Jednego wszakże był pewien – że wszystkie zadania wykonał jak najlepiej i co najmniej dziewięć skód fabia, a może i dziesięć stanie niebawem przed jego domem. Oraz kwiaciarnią. Które gdzie, zadecyduje póżniej, jak już będą.
          No i wreszcie dokonało się i wraz z zakończeniem terminów promocji i konkursów zaczęły spływać nagrody. Takich rezultatów Tomiał Wiecheć się nie spodziewał. Na razie skód fabii było dwanaście, a to dopiero była połowa akcji. Tylko patrzeć, ja spłyną kolejne. Tymczasem było ich dwanaście i każda w innym kolorze. Ciekawe, czy któreś kolory się powtórzą, myślał Wiecheć, spoglądając na dwanaście miniaturek samochodów skoda fabia ustawionych w szyku na stole, cały czas jeszcze nakrytym świątecznym obrusem.

          cdn…

sobota, 22 grudnia 2018

247. Tak jest, panie asystencie

          Przedsiębiorstwo Produkcji Rzeczy Pożądanych, tak jak większość firm będących własnością tak zwaną społeczną, czyli niczyją, miało podobną strukturę organizacyjną i podobną efektywność produkcyjną. W czasie, gdy miała miejsce niniejsza historia, liczyła się przede wszystkim ideologiczna poprawność załogi, a zwłaszcza dyrekcji, co w zasadzie było najlepszym, a często jedynym kryterium oceny funkcjonowania zakładu. W każdym dyrektorskim gabinecie był specjalny telefon, najczęściej w obudowie koloru czerwonego, który miał swego brata bliźniaka w postaci takiego samego aparatu znajdującego się na biurku sekretarza w komitecie miejskim. W przypadku Bździochów – oczywiście w komitecie wiejskim.
          Wspomniane bliźniacze telefony miały niezwykłą moc i bardzo prosty sposób działania. Wystarczyło że sekretarz tylko podniósł słuchawkę, nawet nie musiał wykręcać numeru, a już jego brat bliźniak znajdujący się na drugim końcu linii terkotał jak szalony. Ba, wcale nie terkotał, tylko swym donośnym natarczywym dzwonkiem natychmiast wdzierał się w najgłębsze zakamarki dyrektorskiego mózgu. Mózgu, który natychmiast formułował w ustach odbiorcy jedynie słuszną odpowiedź: Tak jest, Towarzyszu Sekretarzu. Przy tym T i S były wyraźnie słyszalne jako duże T i S, a nie jakieś tam byle jakie, t i s wzięte zwyczajnie z alfabetu.
          Obok czerwonego aparatu telefonicznego na biurku dyrektora stał drugi aparat, już niekoniecznie czerwony, który miał wielu braci, a każdy z nich w postaci takiego samego aparatu spoczywał na biurku kierownika każdego wydziału czy działu w przedsiębiorstwie. I każdy działał na identycznej zasadzie jak te wyższego szczebla. Dyrektor podnosił słuchawkę, wciskał odpowiedni guziczek i na właściwym kierowniczym biurku odzywał się jego dyspozycyjny brat.
          Najczęściej więc działało to w taki, niezbyt skomplikowany sposób – sekretarz miał pomysł, dzielił się nim (czytaj: przekazywał go) z dyrektorem, ten z kolei w zależności od rodzaju sekretarskiego pomysłu przekazywał polecenie do właściwej komórki celem wykonania. W rachubę wchodził jeszcze wariant przekazywania przez dyrektora poleceń płynących z komitetu swojemu asystentowi, jeśli takowego posiadał.
Był czas – dość krótki czas – gdy w Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Pożądanych asystentował dyrektorowi Chriś Chodaczek. Chriś, który uważał, że mu się coś należy (nie od kogoś konkretnego i nie coś konkretnego, ale tak w ogóle), awans zawdzięczał pozycji swego ojca lekarza, bo na pewno nie swojemu podejściu do pracy. Wszystkie więc polecenia dyrektora przechodziły przez jego ręce, a ściślej – przez jego uszy i usta.
          Mistrzem zmianowym Wydziału Niezbędnych Podzespołów do Rzeczy Pożądanych był wówczas szkolny kolega Chrisia, Portek Niefartek, który jakby się mocno nie starał, tak zawrotnej kariery jak Chryś nie był w stanie zrobić. Dlaczego? To już zupełnie inna historia. Portek sprawę bezpośredniego telefonu miał już na tyle ogarniętą, że zarówno dotychczasowe doświadczenie, jak i tumiwisistyczny charakter po oczywistej odpowiedzi: Tak, panie asystencie, sprawiały, że odkładał słuchawkę i natychmiast zapominał o otrzymanym właśnie poleceniu. Należy zauważyć, że w tym wypadku ani p, ani a nie były wypowiadane z oczekiwaną atencją jako duże P i duże A. Wynikało to z tych dwóch wymionionych wyżej rzeczy – dotychczasowego doświadczenia i tumiwisistycznego charakteru Niefartka. No i może jeszcze z osobistej minizemsty, za konieczność zwracania się do szkolnego jak by nie było kolegi, którego ego niepomiernie wzrosło po awansie, przez pan.
          Mechanizm takiego załatwiania spraw wyższej wagi był w sumie dość prosty. Najczęściej telefon nie odzywał się po raz drugi. Angażowanie się więc przez Portka Niefartka w wykonanie sprawy byłoby tylko zbędną stratą czasu, energii i materiałów, co sprawdzało się niemal za każdym razem. I tylko niekiedy, jak na przykład przy realizacji większego zadania otulonego ideologicznie w slogan Myśl Partii, czyn ludu, bezpośredni telefon dzwonił ponownie.
          Wtedy Niefartek przekazywał odpowiednie polecenia niżej i załatwiał temat.
          Tak to działało. Niektórzy mieszkańcy Bździochowej Doliny jeszcze to pamiętają.

          cdn…

sobota, 15 grudnia 2018

246. Przeprowadzka

          Z testamentu wynikało, że pochodząca ze zubożałej szlachty, mieszkająca w skromnej leśnej chatce tuż pod Bździochami Ballbazyna z Kołowatych Podreptajko dostała w spadku willę w stolicy. Trochę jej zeszło zanim oswoiła się z myślą, że teraz będzie, jeśli nie panią na włościach, to przynajmniej wielkomiejską panią. Zeszło jej tak do czasu, gdy do drzwi jej życiorysu zastukał ósmy krzyżyk. Wtedy uznała, że to już pora i podjęła decyzję o przeprowadzce.
          Jak już zostało wspomniane, Ballbazyna pochodziła ze zubożałej szlachty, tak dalece zubożałej, że nie tylko nie utrzymującej stałych kontaktów towarzyskich z hrabiostwem Bździochowskich, lecz nawet nie utrzymującej tych kontaktów sporadycznie, ba, nigdy nie doszło do żadnego, choćby najkrótszego spotkania tych dwóch rodzin. Tak było i wtedy, gdy po Bździochowej Dolinie rozpłynęła się wieść o spadku. O ile Ballbazyna wiedziała, kto władał Bździochami, o tyle hrabiostwo nadal nie miało najbledszego nawet pojęcia o istnieniu Podreptajków.
          Taka sytuacja – mowa o sytuacji finansowej – całkowicie rozgrzeszała decyzję Ballbazyny, aby do przeprowadzki nie najmować profesjonalnej firmy przewozowej, zapewne drogiej, lecz zrobić to jak najmniejszym kosztem. Najmniejszy koszt w postaci dwóch brodatych, dość oszczędnej budowy osobników rozsiewających wokół siebie woń piwa – trzeba tu przyznać – świeżego, zajechał pewnego późnego popołudnia samochodem bliżej nieokreślonej marki typu pikap pod skromną leśną chatkę, gdzie na drzwiach wisiała przybita gwoździkami tabliczka z lekko odbitą emalią, na której widniały personalia dawno już zmarłego właściciela posesji, o treści: Melaniusz Podreptajko – szlachcic. Cena została umówiona i rozpoczęło się misterium załadunku.
          Na szczęście aparycja panów była odwrotnie proporcjonalna do ich pracowitości i pomysłowości. Upchanie dobytku Ballbazyny na pikapie graniczyło z cudem i oni tego cudu dokonali. Już od drugiej w nocy samochód był gotowy do jazdy. No, z tym gotowy, to może lekka przesada, bo gdy już cała trójka wpakowała się do kabiny, okazało się, że układ ładowania akumulatora jest niesprawny i nie ma możliwości, aby w takim stanie dojechać na miejsce.
          Ponieważ ani naprawa, ani rozładowanie tak misternie utkanego pikapa i szukanie innego auta było niemożliwe, zaczęło się nocne wydzwanianie po znajomych w poszukiwaniu zapasowych akumulatorów. Udało się skompletować pięć, które – siłą rzeczy – musiały się, prócz pasażerów, znaleźć w kabinie. I tak ten wesoły pojazd ruszył w trasę. Ponieważ prądu z pierwszego akumulatora starczyło zaledwie na niecałe sto kilometrów, prowadzący pojazd zdecydował się na jazdę przy zgaszonych światłach. Przerywana linia na szosie była wystarczająco widoczna, aby wziąć ja między koła i nie zjechać do rowu. Gdy na drodze pojawiał się inny pojazd, kierowca włączał światła, a po jego minięciu wyłączał.
          Tak dojechali do przydrożnego baru niedaleko stolicy, w którym postanowiono zjeść śniadanie. Samochód został ustawiony na wzniesieniu, tak aby można było go odpalić z rozpędu, bez używania akumulatora, i cała trójka wkroczyła do izby jadalnej. Tam Ballbazyna wręczyła panom zapłatę i pokazała zapisany adres docelowy. Okazało się, że willa, do której zmierzali, jest położona ponad sto pięćdziesiąt kilometrów za stolicą, w samym sercu przepięknych mazowieckich lasów. Na zdziwione z domieszką złości spojrzenia panów Ballbazyna orzekła, że nie dysponuje pieniędzmi na dopłatę za dodatkowe kilometry, stać ją tylko na zafundowanie im śniadania. Cóż było robić, odwrotu raczej nie było, choć pierwsza myśl panów poszła właśnie w tym kierunku.
          Ale to nie był koniec atrakcji w tej podróży. Po wyjściu z baru oczom całej trójki ukazał się samochód policyjny, a dwaj policjanci obchodzili pikapa w koło i ciekawie mu, a ściślej – jego zawartości się przyglądali. Potem, jak to się określa, rzucili panów na glebę i wcale nie zamierzali im wyjaśniać, o co chodzi. Ballbazyna, która oniemiała z wrażenia, a raczej z przerażenia, stała z boku. Nią policjanci się nie interesowali. Następnie policjanci nakazali panom wyjąć wszystko z auta. Krótko mówiąc, nazwanie tego, co się tam działo horrorem to mało.
          Gdy już pikap został kompletnie opróżniony, zaterkotała policyjna krótkofalówka.
          – No, co tam – zachrypiało z aparatu.
          – Nic. Nie mają rowerów.
          – Właśnie złapaliśmy sprawców włamu do tej piwnicy. Rowery odzyskaliśmy.
          – Zrozumiałem. Bez odbioru.
          Po czym policjant jakby nigdy nic zwrócił panom dokumenty, powiedział do widzenia, obaj wsiedli do radiowozu i odjechali.
          Przemilczmy, co się teraz działo na leśnym parkingu, obok baru. Dobrze, że Ballbazyna stała na tyle daleko, by nie słyszeć uwag pod swoim adresem, adresem policji i całego świata miotanych ustami zarośniętych panów powtórnie układających misternie rzeczy w pikapie, co zajęło im czas do obiadu. Obiadu, którego siłą rzeczy, a ściślej siłą braku środków u Ballbazyny nie było.
          Za to dalej już wszystko odbyło się błyskawicznie. Mimo mgły, która jak na złość dołożyła się do kolekcji wrażeń tego dnia, adres w leśnej głuszy jakoś został odnaleziony. Willa okazała się być taką samą chatynką, jak ta pozostawiona pod Bździochami. A może nawet jeszcze lichszą. Rozładunek zajął panom nie więcej jak pięć minut. Po prostu wyjęli wszystko z samochodu i złożyli przed wejściem. Wskoczyli do auta i odjechali. Obdarowana spadkową willą szlachcianka została sama, w środku przepięknej mazowieckiej puszczy, w której pewnie nawet miejscowi potrafią zabłądzić.

          cdn…

sobota, 8 grudnia 2018

245. Trzy potknięcia rekruta Jóźka Wędzidły

           Kariera pułkowa Jóźka Wędzidły zaczynała się, jak zwykle w wojsku, od nauki chodzenia i wdrażania wszystkich pozostałych zasad regulaminów wojskowych. Może to się wydać dziwne, ale człowiek, a zwłaszcza człowiek płci męskiej uczy się chodzić dwa razy. Każdy chłopak zanim przekroczy bramę pułku jest przekonany, że umiejętność chodzenia ma opanowaną jeśli nie do perfekcji, to na pewno w stopniu wystarczającym do bezkolizyjnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Ostatecznym sprawdzianem jest tu trafienie w drzwi pociągu, który zawiezie go do jednostki wojskowej po co najmniej tygodniowym żegnaniu się z kolegami, czyli po wlaniu w siebie hektolitrów wszelkich trunków. W wojsku rekrut dowiaduje się, że o prawdziwym chodzeniu ma raczej nikłe pojęcie, a o maszerowaniu – żadnego.
           W zasadzie można by tu zauważyć, że niektóre z kobiet też uczą się chodzić dwa razy. Jeśli dziewczyna zdecydowała się zostać modelką, to powtórną naukę chodzenia ma jak w banku. Nie będziemy jednak porównywać nauk chodzenia męskiego z damskim, zwłaszcza że trudno byłoby sobie wyobrazić pluton wojska maszerujący krokiem stosowanym na wybiegu podczas rewii mody, a modelki też raczej nie wychodzą na wybieg z karabinem na plecach. Ot, taka mała dygresja na temat powtórki z nauki chodzenia.
           Wróćmy zatem do armijnych początków Jóźka Wędzidły. Wiemy o nim tyle, że służył w pułku artylerii naziemnej w czasie, gdy działa były ciągnięte przez konie, te zaś w wolnym czasie przebywały w stajniach, w których oporządzali ich dyżurni żołnierze, dla których z kolei nie był to czas wolny. Józiek Wędzidło, jak nakazywał niepisany i całkowicie pozaregulaminowy zwyczaj, gdy tylko nadarzyła się okazja, ćwiczył oko. Czyli spał. Jak pamiętamy, został przyłapany kiedyś na ćwiczeniu oka w stajni i tylko świetny refleks uratował go od kary. Niemniej zwyczaj był kultywowany nadal, bo taka jest natura żołnierza. No i utartego tradycją zwyczaju też nie wolno poniechać.
           Pierwszą rzeczą, o którą potknął się Józiek w wojsku było łóżko. Oczywiście nie potknął się dosłownie. Okazało się, że nie potrafi porządnie, czyli na żyletę zasłać łóżka. Nazwa na żyletę już wtedy funkcjonowała, choć wszyscy jak jeden, (no, może z wyjątkiem starszej kadry oficerskiej) golili się brzytwami, bo wynalazek Kinga Kampa Gillette'a był wówczas zaledwie krzykiem mody i mało kogo było stać na taką ekstrawagancję. Józiek solidną brzytwę solingenowską odziedziczył po przodkach i używał jej jak bozia przykazała. Zaś łóżko na żyletęsłało się za pomocą półki. O tym, że tak należy robić Józiek dowiedział się już pierwszego poranka i nie zapomniał do końca życia. W duchu sobie żartował, że w pułku używa się półki do ścielenia łóżka.
           Drugą rzeczą, o którą się potknął nasz bohater był marsz, czyli nauka chodzenia, i tu można by powiedzieć, że potknął się oń dosłownie. Rekruci zalewają się potem, gdy starają się okiełznać bezładne ruchy rąk i nóg, aby je wbić w regulaminowe karby, a i tak przez pewien czas każda kończyna lata jak i gdzie chce. Ale w końcu udaje się opanować sztukę regulaminowego maszerowania. W każdym razie nie jest znany przypadek, aby któremuś z rekrutów się to nie udało.
           Gdy już żołnierz został wyszkolony w sprawach podstawowych, zaczyna się naprawdę to, po co tam przyszedł, czyli strzelanie. W przypadku artylerii jest to strzelanie ze wszystkiego, co tylko do strzelania wymyślono – od pistoletu poprzez karabin do działa. O ile pistolet i karabin dały się ogarnąć w miarę łatwo, o tyle z działem to już inna sprawa. Bo działo to wielka rzecz. Po pierwszym wystrzale, gdy huk wbił się poprzez ucho do wnętrza mózgu, Józiek nie wiedział, co ma z sobą począć. Otumaniony kręcił się w kółko z przeświadczeniem, że zaraz wwierci się pod ziemię. Ale potem mu przeszło i radził sobie z działem znakomicie.
           Po wielu latach, gdy jednak nie zrobił kariery artylerzysty, a zacumował w spokojnej przystani, jaką było stanowisko kwatermistrza, podczas uroczystych bankietów wygłaszał pewien toast. Wygłosił go również podczas inspekcji pułku przez jego kolegę z czasów szkolnych, generała Bolesława Miałczylwa, gdy już generał pozbierał Jóźka spod swoich nóg podczas niefortunnej próby złożenia przez niego regulaminowego meldunku, i gdy później razem, ręka w rękę, wkroczyli do kasyna. Unosząc szklanicę najlepszej wódki, jaką trzymał w magazynie na szczególne okazje, a ta okazja – każdy to przyzna z łatwością – była szczególna, przemówił:
           – Aby nam się dobrze działo, a że działo to armata, aby nam się armatało!
           To co się później działo pozostaje w najtajniejszych pułkowych annałach. Choć i dziś wojskowe rauty wcale nie odbiegają od tych dawnych, wspominanych z sentymentem, kiedy mundur wojskowy miał takie poważanie, że na sam jego widok aż chciało się salutować.

           cdn…

sobota, 1 grudnia 2018

244. Dworcowe życie trampów

           Zanim trzej koledzy z Dziadowej Modliszki, wsi leżącej nieopodal Bździochowej Doliny, po przybyciu do kresowej metropolii zatrudnili się w Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, szwendali się po wsi, zaglądając tu i ówdzie, aby poznać, nasiąknąć, pozwolić się wchłonąć i zadomowić w wielkim świecie. Parcie ku wielkiemu światu rozpoczęli, bo jakżeby mogło być inaczej, od globtroteringu po bździochowskich knajpach, których rój przyprawiał ich o zawrót głowy, a ściślej – trzech głów. Słowo globtrotering, które wyczytali na spojlerze wielkiej ciężarówki, bardzo im się spodobało, było niezwykle światowe, a na jak najszybszym i dogłębnym zetknięciu się ze światowością bardzo im zależało. Knajpy tę dogłębność zapewniały w zakresie od trzech do czterdziestu pięciu procent. Każdy dorosły, niewylewający za kołnierz mieszkaniec Bździochów dokładnie wiedział, co się w tym procentowym spektrum mieści.
           Winolub Zabredziajko, Obsypek Pierdutmączka i Totuskręcik Opsik, bo tak się nazywali przybysze, którzy w swojej rodzinnej wsi mieli do dyspozycji, bo przecież nie do wyboru, jedynie klubokawiarnię, gdzie przy kuflu czy kieliszku mogli przyprawiać się o zawroty głów, tułając się po Bździochach, doznawali – można powiedzieć – zawrotu głów niejako podwójnie. Nie tylko od przyswajanych procentów, ale też i od wspomnianej mnogości procentodajnych, a raczej procentowlewnych przybytków. Takie dogłębne poznawanie nowego otoczenia uważali za priorytetowe, ważniejsze od poszukania sobie noclegu i pracy, a że przywiezione ze sobą zasoby pożniwnej gotówki na to pozwalały, rzetelnie przykładali się do zwiedzania Bździochów. Pierwszy wieczór zakończyli Pod Upadłym Aniołem, chociaż w stanie, w jakim opuścili knajpę, nazwa, a już na pewno jej zapamiętanie nie były w stanie zaprzątnąć głów naszych bohaterów. Należało poszukać miejsca na chwilę odsapki przed kolejnym dniem zapowiadającym niewątpliwie pełnię nowych procentowych wyzwań.
           Nadszedł więc czas na nocleg, a że nie pomyśleli o nim wcześniej (a może i pomyśleli, lecz woleli posiadane zasoby gotówki przeznaczyć na dalszy proalkoholowy eksodus), jedynym, co im przyszło do wypełnionych procentami głów, było przespanie się na ławkach w dworcowej poczekalni. Tam też się udali i znalzłwszy trzy stojące blisko siebie wolne ławki, zalegli na nich i błyskawicznie posnęli.
          Ale nie na długo, bo z objęć Morfeusza wydobyło ich szturchanie przez patrol porządkowy. Pierwszym, którego indagowali patrolowcy, był Winolub Zabredziajko. Zanim się uniósł i potoczył przekrwionym, nieprzytomnym wzrokiem po okolicy, usłyszał pytanie:
           – Czy zna pan tych dwóch, który śpią na sąsiednich ławkach?
           – Tak – wysapał i kiwnął głową.
           – Czy to są pańscy koledzy? – padło następne pytanie.
           – Tak – ponownie kiwnął głową.
           – Aha – podsumował przesłuchanie patrolowiec i podszedł do drugiej ławki.
Teraz identyczne pytania padły do Obsypka Pierdutmączki. Odpowiedzi też były identyczne. To samo powtórzyło się po raz trzeci przy Totuskręciku Opsiku. I tym razem odpowiedzi pokrywały się z poprzednimi.
        – Aha – stwierdził służbiście patrolowiec, notując coś w notesie. Następnie zwrócił się do wszystkich trzech naraz:
           – Pamiętajcie, że należy tak leżeć, aby buty znajdowały się poza ławką.
          Koledzy przytaknęli, a Obsypek z dumą wskazał swoje buty zdjęte z nóg i postawione pod ławką. I tu nastąpiła bardzo dziwna rzecz. Patrolowiec wystawił Obsypkowi mandat za niemanie butów na nogach. Tak skończyła się nocna przygoda z patrolem ochrony kolei.
           Rano wszyscy trzej, nieco skacowani, siedzieli na ławkach, każdy na swojej, patrzyli się na siebie, wracając do rzeczywistości. Przypomnieli sobie nocne zajście, lecz jego groteskowość powodowała, że nie byli pewni, czy im się to przypadkiem nie przyśniło. Patrzyli więc po sobie ze zdziwionymi minami i wzruszali ramionami. Ostatecznie zdecydowali, że był to jednak sen, dlatego należało robić swoje. Pozbierali się i poszli w wieś. Tylko w miejscu, gdzie stały buty Obsypka, pozostał niezauważony przez nich arkusik papieru – wystawiony przez nocny patrol mandat.

           cdn…

sobota, 24 listopada 2018

243. Tajne komplety

           – Teraz bierzemy się za prace ręczne – wyszeptał Gniewutek do swej żony, Florci, prosto w ucho. – Zrobimy ludzika.
           Dochodziła druga godzina w nocy, a państwo Florentyna i Gniewko Chrzanowie nie mieli najmniejszego zamiaru brać się za spanie. Siedzieli po turecku naprzeciw siebie na tapczanie i wykonując różne rzeczy, śmiali się do rozpuku. Robili to jednak jak najciszej, takim śmiejnym szeptem, często spoglądając w stronę zamkniętych drzwi do pokoju synka, i uciszając się przykładanym do ust palcem. Poboczny obserwator, który niedyskretnie zajrzałby do ich sypialni, musiałby dojść do wniosku, że głupi ich męczy. Tak to wyglądało.
           – Oj tam, oj tam, ty mój świntuszku – zachichotała pani Flora. – Zrobimy ludzika, zrobimy, ale z kasztana i żołędzia.
           – A włoski?
           – Cóż za włochate myśli, świntuszku – nadal chichotała pani Flora. – Włoski zrobimy z wełenki. Na nóżki, rączki i szyjkę użyjemy zapałek.
           – A może by tak bliźniaki. Co ty na to? – przymilał się uciesznie mąż.
Pani Flora zrobiła wielkie oczy.
           – A może trojaczki albo czworaczki? – ciągnął wątek Gniewko. – A do tego jeszcze pieska i konika?
           – Ach, ty kasztankowy sodomitko – zganiła go żona z figlarnym uśmieszkiem. – Lepiej weź się za robienie aniołka, świętoszku – dorzuciła, zgrabnie oklejając ścinkami wełny stworzonko, które miało zostać barankiem.
           – Co to będzie, co teraz robisz – spytała po chwili męża, który ciął, giął i wywijał coś z tektury.
           – To będzie wszelkie stworzenie – zaśmiał się Gniewko.
           – No, to zrób z tego wszelkiego osiołka – odpowiedziała śmiechem żona.
           W ruch poszły nożyczki i klej i wnet z błękitnej bibułki wyłoniły się zgrabne anielskie skrzydełka, które Gniewko sprawnie, choć z trudem przykleił do pleców kasztanowego konika.
           – O, Pegaz! – ucieszył się Gniewko.
          – Gapciu, skrzydełka miały być dla aniołka – z udanym oburzeniem zaoponowała pani Flora.
           Tak zeszła jeszcze godzina. Około trzeciej nad ranem postacie na jasełka były gotowe.
          – Czuję się jak na tajnych kompletach – Flora przytuliła się czule do męża.
           – No, to teraz zasłużyliśmy na niespodziankę – z tajemniczą miną powiedział Gniewko, sięgając po telefon. Poprzez tajemniczość na twarzy przebijała się podstępnie satysfakcja.
           – Gdzie chcesz dzwonić? – zapytała pani Flora.
           – Do stwórcy – odrzekł Gniewko, a widząc zdziwioną minę żony, dodał – do stwórcy tego bałaganu. I wyszukał w spisie odpowiedni numer, po czym wcisnął klawisz z zieloną słuchawką. Po dłuższej chwili usłyszał zaspany głos:
           – Halo, kto mówi?
           – Tu tato i mama Karolka, pana ucznia z trzeciej klasy.
           – Przecież o tej porze ja jeszcze śpię, a państwo mnie budzą. O co chodzi?
           – My też nie śpimy, bo robimy te cholerne ludziki na jasełka, które pan wczoraj zadał dzieciom, a które mają być zrobione na dzisiaj. Dobranoc, miłych snów.

           cdn…

sobota, 17 listopada 2018

242. Zaczarowany fiacik Żuja

           Żuj, czyli Szczeżuj Ciaptuła prócz rozlicznych tarapatów natury życiowej, miał także tarapaty natury rodzinnej. A nawet one – te rodzinne – brały górę nad życiowymi. A żeby już tak było całkiem ściśle, tarapaty życiowe miały źródło w tarapatach rodzinnych. Na razie wygląda to dosyć zawikłanie, ale jeśli dopowiem, że inicjatorką wszystkich traumatyczno-dynamicznych sytuacji była – o czym zapewne pamiętają uważni czytelnicy blogowych historyjek – żona Żuja, Beladonna Ciaptułowa, powszechnie zwana żonną Beladonną, wszystko stanie się oczywiste.
           Już tylko dla ścisłości i przypomnienia dodam, że żonna Beladonna nie była lubiana ani przez sąsiadów, ani przez dalsze otoczenie. Przez rodzinę Żuja była zaledwie tolerowana i traktowana jako dopust boży czy też jako zło konieczne. W okresie przedzamążpójściowym skusiła przyszłego męża gdzieś tam głęboko ukrytymi wdziękami cielesnymi i jeszcze głębiej ukrytymi wdziękami intelektualnymi, choć pewnie wielu będzie się ze mną sprzeczać, twierdząc, że owej damie takie słowo nawet nie jest znane, a cóż dopiero, gdyby miało być wypełnione jakąś treścią.
           Ale zostawmy tymczasem małżonkę Szczeżuja leżącą odłogiem i przejdźmy do pewnego zdarzenia, które wprowadziło go w niebotyczne zdumienie, wywołujące w nim posądzenie o czary. Tyle tylko, że nie wiadomo, kto miałby tych czarów dokonać. Niemniej wtajemniczeni i tak wiedzą, że praprzyczyną całej tej historii jest nie kto inny niż żonna Beladonna, gdyż nauczona przypadkiem znikającej piwnicy, nakłoniła męża do dalekosiężnej przezorności w obecnej sprawie.
           A obecna sprawa miała się tak. Państwo Ciaptułostwo wykosztowało się na malucha, czyli na popularny w tamtych czasach samochodzik rodzinny marki fiat 126p. Bo jeśli chodzi o inne maluchy, to małżeństwo dochowało się ich trójki. Fama niesie, że auto to pod czujnym okiem małżonki było przez Żuja pucowane do ryzyka zdarcia lakieru, kremowane, polerowane i dopieszczane, jednym słowem, a ściślej – dwoma słowami – było chuchane i dmuchane. Wnętrze było stale napachniane wonnościami rozsiewanymi przez niezliczone wunder-baumy, a i tak podobno po kryjomu Beladonna spryskiwała siedzenia przysyłanymi szczodrze przez rodzinę ze Wschodu perfumami o nazwie Winogradnyje duchi.
           Oczywiście nie mogło być mowy o tym, aby tak hołubione autko mogło stać beztrosko pod gołym niebem. Dlatego też (o garażu przeciętny mieszkaniec bloku mógł sobie wtedy tylko pomarzyć) Ciaptułostwo zainwestowało w pokrowiec. Aby się nadmiernie fiacik nie zużywał, bo sól, którą posypują ulice, to wiadomo co robi, całą zimę autko stało na kołkach, opatulone pokrowcem (żeby się opony nie ugniotły). Pokrowiec oczywiście był z kategorii niebylejakich. Codziennie zaś Żuj sprawdzał, czy aby jacyś złodzieje nie ściągnęli kół. Koła były, kołki były, więc był spokój.
           Wiosną, gdy słoneczko już nieźle przygrzało, a wiosenne deszcze spłukały sól z ulic, Ciaptułostwo postanowiło wybrać się na przejażdżkę. Gdy toboły z rzeczami i koszyki z wałówką zostały złożone w pobliżu autka, Żuj wraz z Beladonną, a raczej Beladonna wraz z Żujem przystąpili do zdejmowania pokrowca. Widok, jaki im się ukazał, po prostu wbił ich w ziemię. Zamiast fiacika, na kołkach z jakimiś starymi kołami stała starannie ułożona, imitująca kształt samochodu pryzma z kartonów.
           Z czasem Ciaptułostwo za sumę wypłaconą z ubezpieczenia kupili sobie nowego malucha, ale tego już wcale nie oszczędzali. I taki zaniedbany brudas przetrwał na służbie u nich całe lata. No cóż, doświadczenie uczy.

           cdn…

sobota, 10 listopada 2018

241. Potrójna korekta planu

           Błogosławiony Pan Czesław, najbardziej chyba pożądany pracownik Bździochowskich Zjednoczonych Zakładów Kół Okrągłych (bo tylko on jeden potrafił narysować od ręki idealny okrąg) mógł być wzorem, a nawet wzorcem prezentowania godnej postawy. Może jako wzorzec nie kwalifikowałby się jeszcze do Sèvres, ale na rodzimym podwórku mógł za niego uchodzić, gdyż był prawdziwym autorytetem w sprawach savoir-vivre'u i w ogóle we wszelkich sprawach życiowych. Bo Pan Czesław to był po prostu ktoś. Toteż Pan Czesław cieszył się niezrównaną estymą i powszechnym dążeniem do bycia z nim blisko. Ci co byli z nim najbliżej mieli zaszczyt oddawania Panu Czesławowi swojego nadpitego piwa. Onegdaj wyjaśniłem też, dlaczego Pana Czesława uważa się za błogosławionego oraz dlaczego piszemy dużą literą i nie używamy zaimków. To wszystko bierze się z niepospolitej charyzmy Pana Czesława.
           Jak pamiętamy, Pan Czesław mocno podciągał w górę bździochowską średnią niewylewania za kołnierz, lecz godność, z jaką to czynił, była nie do przecenienia. Co nie znaczy, niestety, że mogła być niedoceniona. I coś takiego właśnie przydarzyło się Panu Czesławowi w jego natchnionym życiu. Ba, przydarzyło mu się trzykrotnie w ciągu jednego dnia. Tak, tak, przez jakieś niedopatrzenie opatrzności Pan Czesław trzy razy jednego dnia trafił do izby wytrzeźwień.
           Towarzystwo, w którym przebywał Pan Czesław, właśnie się zbierało. Plany na popołudnie i na wieczór były skonkretyzowane, czyli takie jak zwykle: zbiórka w parku, grupowe przejście Pod Natchnionego Kalonga, obfita konsumpcja piwa w kuflach wielokrotnego użytku, a potem to się okaże. Dzień był piękny, plan przystępny, towarzystwo wesołe, jednym słowem nic, tylko realizować. Więc realizowano.
           Aliści już na samym początku realizacji, gdy towarzystwo zebrało się wokół jednej z parkowych ławek (Pan Czesław z racji pozycji spoczywał na niej) i jeden z zebranych aneksem w postaci flaszki wódki skorygował plan na wieczór, wywołując powszechny aplauz, zaszło pewne nieporozumienie. Przechodzący właśnie patrol milicji zauważył ów szklany rekwizyt i także – dość obcesowo – skorygował wieczorny plan towarzystwa, zawożąc je w komplecie do izby wytrzeźwień. Niestety w tym miejscu charyzma Pana Czesława nie działała, toteż został potraktowany bez szczególnych, co tu kryć – należnych mu, przywilejów. Zgodnie z procedurą lekarz zbadał wszystkich po kolei i gdy okazało się, że całe towarzystwo jest trzeźwe, zwrócono wszystkim zawczasu wzięte do depozytu rzeczy osobiste i wypuszczono. Wprawdzie brakowało paru złotych, a ściślej tylko parę złotych wróciło do właścicieli (taki panował zwyczaj w tym przybytku, że znikały pieniądze, zegarki i tym podobne drobiazgi, które – jak tłumaczono – delikwent musiał wcześniej przepić i po prostu o tym zapomniał), ale i tak starczało jeszcze na ciąg dalszy wieczoru. Wprawdzie skromniejszy, ale jednak. Reklamacji nie składano.
           Postanowiono więc w ramach kolejnej korekty wieczornego planu nie rozdrabniać się na kufelki z pianką i zakupić od razu kolejne rekwizyty o większej zawartości cukru w cukrze (lub ziemniaka w ziemniaku, w zależności od wyboru). Jak postanowiono, tak uczyniono. I towarzystwo wraz z rekwizytami znalazło się ponownie przy ławeczce w parku. W całej tej historii Pan Czesław jest niejako w tle, choć z racji zajmowanej w towarzystwie pozycji powinien być bardziej eksponowany. Niemniej Pan Czesław hołdując swej zasadzie trwania w godności, był wybitnie małomówny. Jego czas oratorskich perełek miał dopiero nadejść.
           Zatem towarzystwo przystąpiło do konsumpcji, pociągając z gwinta i zagryzając kiszonym ogórkiem, na który wykosztowano się, uszczuplając nieco sumę przeznaczoną na flaszki. No, ale przecież bez zagrychy nie można i towarzystwo to rozumiało. A raczej tuż, tuż miało przystąpić do wspomnianej konsumpcji, gdy pojawił się ten sam patrol, który –pech ciał, przechadzał się w pobliżu – i historia powtórzyła się dokładnie co do joty. Nie, jednak z małą zmianą, bo gdy miano właśnie odbierać do depozytu rzeczy osobiste, napatoczył się lekarz (ten sam co poprzednio) i po krótkim badaniu, całe towarzystwo ponownie opuściło gościnne mury izby wytrzeźwień. Tym razem udało się uratować rekwizyty, więc aby nie kusić losu, bez zbędnych ceregieli, przy znanej, aż chciałoby się powiedzieć – zaprzyjaźnionej ławeczce na chybcika skonsumowano całą posiadaną zawartość rekwizytów. Humory więc dopisywały.
           Czy trzeba jakoś szczególnie uzasadniać, że dziwnym trafem historia z patrolem uczulonym na szklane rekwizyty się powtórzyła? Otóż nie trzeba. Patrol zjawił się jak na komendę, z tą tylko różnicą, że tym razem zastał flaszki już opróżnione. Całe towarzystwo (dodam, choć to chyba zbędne – wesołe) ponownie znalazło się w izbie wytrzeźwień. I tym razem szczęśliwym trafem natknęło się na tego samego lekarza, który po obejrzeniu baloników (bo wtedy dmuchało się w balonik, jako, że znanych obecnie alkomatów jeszcze nie było, stwierdził niewystarczającą zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu, a jeżeli było coś podwyższone, to jedynie poziom humoru. I znowu panowie znaleźli się na zewnątrz. Być może tym razem zadziałała charyzma Pana Czesława.
           Lekarz na pożegnanie pogroził tylko palcem i ostrzegł, że następnym razem łóżeczka już będą czekać. Ale następnego razu już nie było z racji wyczerpania się środków przewidzianych na ten wieczór.
           Ale i tak, choć z trzema korektami, plan został wykonany. A wykonanie planu w tamtych czasach było najważniejsze.

cdn…

sobota, 3 listopada 2018

240. Alpejska wspinaczka

           Przyszedł wreszcie ten dzień, w którym Toni Wywyższ, sąsiad zajmujący pospołu z Piusem hrabią Bździochowskim najwyższe piętro wieżowca, był gotów. Nie zmarnował ani chwili w oczekiwaniu na urlop. Nie zaniedbał niczego, o niczym też nie zapomniał. Cały ekwipunek był w komplecie, więc bez zwłoki wyruszył. Czekało na niego trzydzieści trudnych, lecz jakże ekscytujących dni wysokogórskiej wspinaczki, pełnej wyzwań i, co tu kryć, wyrzeczeń. Ale jakże przecież upragnionych. Serce rwało się do przodu, a on z nim, obładowany plecakiem i pozostałym sprzętem. Przepełniony entuzjazmem bardzo szybko dotarł do pierwszej ściany. Nieprawdopodobnie gładka, pięła się w górę niemal pionowo. Spojrzał w kierunku szczytu i nieomal doznał zawrotu głowy. Poczuł znany mu dobrze dreszczyk emocji. Był w swoim żywiole. Jako doświadczonemu, twardemu, zaprawionemu w wielu karkołomnych eskapadach alpiniście, obcy był mu lęk, a niebezpieczeństwo wręcz go pociągało. Toteż zaraz w ruch poszedł czekan, a za nim haki, klamry i liny. Nie było łatwo. Teren był trudniejszy niż sądził.
           Pierwszą noc spędził w hamaku zrobionym ze zręcznie olinowanego śpiwora, rozwieszonego w szczelinie między dwiema ścianami, pod nawisem skalnym równie gładkim, jak ściana, po której się wspinał. Ze względu na ograniczoną możliwość ruchu, zjadł skromną kolację, którą stanowił chleb, pożywna wołowina konserwowa i herbata z trudem ugotowana na chyboczącej się maszynce spirytusowej. Sporo energii i czasu pochłonęło mu zejście o parę metrów w dół po otwieracz do konserw, który wypadł mu ze zmęczonej dłoni. Spał jak zabity, a rano rozpoczął dalszą wspinaczkę. Parł wytrwale do przodu. Spod czekana odpadały niejednokrotnie ogromne odłamki skalne i spadały hen, gdzieś tam, głęboko w przepaść. Gdzieniegdzie podziwiał rzadko występującą roślinność, która w tych surowych warunkach musiała walczyć o przetrwanie.
Tak forsownie Toni Wywyższ spędził całych trzydzieści dni, w ciągu których zaliczył kilkanaście stromych podejść, półek, nawisów, szczelin i rozpadlin oraz zdobył kilka szczytów. Efektywnie wykorzystał każdy dzień urlopu. Po powrocie zmęczony, lecz szczęśliwy zrzucił sprzęt w przedpokoju i usiadł na plecaku. Ogarnął wzrokiem mieszkanie. Poodbijane tynki wraz z kawałkami cegieł, we wszystkich pokojach tkwiące w ścianach i sufitach haki z resztkami lin. Stosy gruzu, puszek po konserwach, plastikowych butelek i innych śmieci walały się po podłodze. Uschnięte kwiaty żałośnie zwisały z doniczek. Czekało go wiele pracy zanim odremontuje mieszkanie przed przyszłoroczną urlopową wspinaczką w Alpach.

           cdn…

sobota, 27 października 2018

239. Delegacja po linii i na bazie

           Kacejan Kwasielizna, przewodniczący komórki budownictwa w bździochowskim komitecie jedynie słusznej wówczas formacji, zwanej przewodnią siłą narodu, w podzięce za zaangażowanie w życie społeczne bździochowskiej społeczności został wysłany w delegację do Związku Radzieckiego. Powszechnie mówiło się, że to wyjazd po linii (w domyśle: programowej) i na bazie (w domyśle: doświadczeń), czyli w nagrodę za wystąpienie na egzekutywie z konkretnym pomysłem oszczędnościowym polegającym na budowaniu mieszkań bez toalet. Pomysł wprawdzie nie przeszedł, ale został doceniony przez towarzysza Prawlena Jakiegośtamcowa z Moskwy, absolwenta Wszechzwiązkowej Leninowskiej Akademii Komunistycznych Nauk Społecznych (w skrócie: Wszlenakomnaspołu), który w ramach wizytowania bratniego narodu, zawitał również na kresy Kresów Wschodnich, do Bździochowej Doliny, a konkretnie do Bździochów. Po cichu natomiast mówiło się, że ten wyjazd to za karę. No cóż, zawsze znajdzie się jakiś zazdrosny złośliwiec.
           Nie wiadomo więc do końca, czy Kwasieliznę rzeczywiście wysłano za zasługi, czy też za karę. Tego się chyba nigdy nie dowiemy. W każdym razie, gdy przyszedł czas wyjazdu, Kwasielizna spakował walizkę i wraz z bratnim towarzyszem Prawlenem Jakimśtamcowem udał się pociągiem do stolicy, a stamtąd samolotem do zaprzyjaźnionej wschodniej stolicy. Z czystej skrupulatności dodam, że pożegnanie na bździochowskim dworcu odbyło się z wielką pompą – z odbieraniem kwiatów i zszywaniem wstęgi (bździochowscy towarzysze trzymali się żelaznej logiki, że skoro przy powitaniach wręcza się kwiaty i przecina wstęgę, przy pożegnaniach należy postąpić odwrotnie – kwiaty odebrać, a wstęgę zszyć).
           Po wyjeździe obu działaczy w Bździochach zastanawiano się nad odmianą nazwiska radzieckiego towarzysza (w tym celu zorganizowano nawet sympozjum na bździochowskim uniwersytecie, gdzie na ten intrygujący temat wypowiadały się największe autorytety z zakresu językoznawstwa i filologii). Jako że zagadnienie wymykało się niejako spod ogólnie obowiązujących przepisów, przeważył wariant odmiany oparty na prostej logice. A więc: Jakiśtamcow, Jakiegośtamcowa, Jakiemuśtamcowowi, Jakiegośtamcowa, z Jakimśtamcowem, o Jakimśtamcowie, Jakiśtamcowie! Przy okazji odkryto etymologię jego imienia. Prawlen to po prostu połączone skróty słów: Prawda Lenina. I na tym stanęło i tak już zostało. Ja też, jak widać, konsekwentnie trzymam się tej zasady.
           Podczas gdy w Bździochach zastanawiano się nad odmianą nazwiska radzieckiego towarzysza, Kwasielizna przyjemnie, choć pracowicie, spędzał czas, gulając po Moskwie. Ogólnie z pobytu w radzieckiej stolicy był bardzo zadowolony. Sprzedając pokątnie to i owo, dorobił sobie do diety i z pomocą zaprzyjaźnionego towarzysza również pokątnie kupił żonie, Młotyldzie, złoty pierścionek. Ale najistotniejszym punktem programu pobytu było uczestnictwo w zebraniu partyjnym na dość wysokim szczeblu. Towarzysz Jakiśtamcow przedstawił Kacejana Kwasieliznę jako wybitnego działacza w partyjnej strukturze Bździochowej Doliny, dzięki czemu gość z Polszy dostąpił zaszczytu zasiadania w pierwszym rzędzie krzeseł (z miękkim obiciem).
           Problemy, o jakich mówiono, nieco przerastały skalę pojęć Kwasielizny, jednakże pewne zagadnienie przykuło jego uwagę. Jeden z towarzyszy przemawiając z mównicy, przedstawiał cudowną w swych realiach perspektywę, wręcz świetlaną przyszłość całego radzieckiego narodu. Mówił:
           – Towarzysze, jeśli zadania obecnej pięciolatki wykonamy w stu procentach, każdy obywatel będzie mógł sobie pozwolić na rower. [ogólne poruszenie na sali] Ale to jeszcze nie wszystko, towarzysze – roztaczał coraz piękniejsze widoki na przyszłość mówca. – Bo jeżeli zadania następnej pięciolatki wykonamy w stu procentach, każdy obywatel będzie mógł sobie pozwolić na samochód. [jeszcze większe poruszenie na sali połączone z kiwaniem głowami z aprobatą] Ale i to jeszcze nie wszystko, towarzysze – perorował dalej mówca. – Bo jeśli zadania kolejnej pięciolatki wykonamy w stu procentach, każdy obywatel będzie mógł sobie pozwolić na samolot.
           Entuzjazm na sali sięgnął najwyższych rejestrów. Wszyscy z zapałem, zrozumieniem i aprobatą kiwali głowami i komentowali. Wzrastał ogólny gwar. I wtedy padł głos z sali:
           – Ale, towarzyszu, na co mi samolot?
           Mówca najpierw zapowietrzył się ze zdziwienia, że ktoś może wątpić w wytyczoną przez partię słuszną drogę do dobrobytu całego narodu, następnie zaperzył się i wytłumaczył:
           – No, jak to, towarzyszu, no, no no, na przykład, dowiecie się, że w Leningradzie jest masło. Wsiadacie w samolot i lecicie.
           Z takimi doświadczeniami wrócił Kwasielizna do Bździochów. Na kolejnej egzekutywie streścił swój pobyt w Moskwie, jednak skrzętnie pominął epizod samolotowo-maślany. Miał przeczucie, że tak powinien zrobić, chociaż nie wiedział, dlaczego.

           cdn…

sobota, 20 października 2018

238. Dzień dobry, proszę bardzo

           W czasie słynnej podróży rowerem do Ameryki, jak pamiętamy, Gutek Szprycha zawitał w Hawrze, skąd wysłał do Bździochów pocztówkę. Ale Gutek nie byłby sobą, gdyby nie odwiedził kilku portowych mordowni. Zwłaszcza, że po nieudanych próbach płynięcia rowerem, kiedy to, mimo dopompowania kół, rower nie chciał się utrzymać na powierzchni wody, poczuł dogłębne zniesmaczenie i suchość w gardle. Sfrustrowany kilkudziesięcioma nieudanymi próbami kolarz, zanim jeszcze wpadł na pomysł popłynięcia statkiem, dał sobie wreszcie spokój i ruszył szlakiem portowych knajp. Niewylewanie za kołnierz wyniósł z domu, tak że bez większego trudu wprowadził się w stan stonowanego wyluzowania.
           I w takim stanie dosiadł się do stolika pewnego francuskiego dżentelmena, który samotnie sączył anyżówkę, wprowadzając się powoli w stan, w jakim już znajdował się nasz bohater. Ta dosiadka była czysto przypadkowa, ot, po prostu Gutek zatoczył się nieco, a że krzesło znajdowało się akurat na jego drodze zataczania, przycupnął na nim i znalazł się twarzą w twarz z Françoise Dupinem. Panowie przedstawili się sobie.
           Trudno byłoby przyznać, że rozmowa między nimi potoczyła się wartko. Jedno jest pewne, porozumienie i zrozumienie wzrastało wprost proporcjonalnie do wypitej anyżówki. Stawiał Françoise. Nie było w tym nic dziwnego, bo Gutek lubił się napić na tak zwany krzywy ryj, a jego dopiero co poznany kompan miał okropną zadrę w sercu.
           Od słowa do słowa, a raczej od gestu do gestu okazało się, że nowego francuskiego kolegę rzuciła kobieta. Françoise tym bardziej czuł chęć wylania swego żalu (a w to miejsce wlania kolejnych kieliszków anyżówki), gdy się dowiedział, że Gutek, a od paru chwil już Gui, pochodzi z Polski. Bo właśnie z Polakiem uciekła jego narzeczona. Nazywała się La Larva i uciekła z hydraulikiem. Tu sam porzucony kochanek musiał przyznać, że z cholernie przystojnym hydraulikiem. Opuszczając knajpę i swego nowego przyjaciela, Gui wylewnie zaprosił go do odwiedzin Polski, a w szczególności Bździochowej Doliny, a w dalszej szczególności Bździochów i jego samego, po czym ruszyl w dalszą drogę przez Atlantyk. Prawdę powiedziawszy, Gutek czuł, że jest to zaproszenie czysto teoretyczne, bo tak się najczęściej żegnają nowi koledzy od kieliszka.
           Toteż zupełnie zbaraniał, kiedy po kilku latach w drzwiach jego chałupy pojawił się jakiś Francuz i twierdził, że go zna. Jak przez mgłę zaczął sobie Gutek przypominać knajpianą znajomość z Hawru. No, ale gdy już sobie przypomniał, niejako w rewanżu poprowadził francuskiego gościa mocno wydeptanym szlakiem barów bździochowskich. Wieczór był udany i to tak dalece, że Françoise opanował cztery podstawowe polskie słowa z zakresu savoir-vivre'u, czyli dzień dobry, proszę, dziękuję i przepraszam. Oczywiście wymawiał to po swojemu, co brzmiało dość zabawnie, ale dało się zrozumieć.
           Tak więc po tym udanym wieczorze Françoise wraz z (znowu) Gui wracali tramwajem do domu. I wtedy, właśnie w czasie jazdy tramwajem Françoise nawiedziła pijacka czkawka. Czkał na cały głos i nie mógł tego powstrzymać. Pozostali pasażerowie mieli świetną zabawę, gdy po każdym czknięciu, czujący zażenowanie dżentelmen cudzoziemiec, któremu dopiero co poznane słowa jeszcze się myliły, nonszalancko przepraszał wszystkich w koło, mówiąc:
           – Dzień dobry, proszę bardzo.

           cdn…

sobota, 13 października 2018

237. Czasem lasem

           Kiedy Milan Zasuwacz, nowy dyrektor BKS-u (Bździochowskiej Komunikacji Samochodowej), objął to odpowiedzialne stanowisko, postanowił uczynić kulejącą jak dotąd firmę co najmniej tak solidną jak Kolej Bździochowsko-Wiedeńska. Zapragnął, aby zarówno dworzec, jak i przystanki lśniły czystością, autobusy kursowały tak punktualnie, aby i według nich, a nie tylko według pociągów można było regulować zegarki, no i żeby obsługa była co najmniej tak mila i sympatyczna jak kolejarze. Tym sposobem między nim i Głównym Inżynierem Kolei Bździochowsko-Wiedeńskiej, Stowiorstem Patatajką, zawiązała się cicha rywalizacja.
           Zasuwacz miał o tyle trudniej, że o ile na kolei wszystko już działało od pewnego czasu, i to działało perfekcyjnie, o tyle on do takiego stanu kierowaną przez siebie firmę musiał dopiero doprowadzić. Dodatkową trudność sprawiał niezrozumiały fakt, że pociągi spóźniające się w całym kraju, do Bździochów przybywały punktualnie i z Bździochów też wyjeżdżały punktualnie, wpadając w swoje poprzednie opóźnienie dopiero po opuszczeniu Bździochowej Doliny. Było to więc wyzwanie.
           Ale Milan Zasuwacz był człowiekiem twardym i zdeterminowanym. Nie na darmo, mawiał, noszę takie nazwisko. A imię też kojarzy się z milami, a więc z drogą przebytą lub do przebycia. Zakasał rękawy i rzeczywiście w krótkim czasie udało mu się osiągnąć zamierzony cel. Pasażerowie byli wprost zachwyceni takimi zmianami, bo któż by nie chciał, wchodząc do autobusu, dostać ciasteczek na drogę wraz z kubkiem niekapkiem kawy lub herbaty. Toalety dworcowe, które dotychczas odstraszały z daleka chociażby tylko zapachem, a raczej zapachem, teraz wręcz zachęcały do odwiedzin, niezależnie czy była taka potrzeba, czy też nie. Kierowcy stawali na głowie, aby idealnie o wyznaczonej godzinie przyjechać do Bździochów i z nich wyjechać. Jednym słowem – trzymali się rozkładu jazdy jak Pawlak Kargula.
          I choć czasem było trudno, naprawdę dawali z siebie wszystko.
Oto jeden z takich przypadków. Kierowca pospiesznego autobusu rejsowego, który miał dotrzeć do celu, czyli do Bździochów punktualnie o 15:00, już się cieszył, że pędząc planowo, otrzyma od samego dyrektora osobiste podziękowanie za to osiągnięcie, a jeśli uda mu się taki stan utrzymać przez cały miesiąc, na swoim koncie ujrzy stosowną sumkę tytułem premii. Marzenia marzeniami, a rzeczywistość skrzeczy, jak mówi stara prawda. Niedaleko przed wjazdem do Bździochowej Doliny spotkała go niemiła niespodzianka. Będący w remoncie przejazd kolejowy miał być ponownie uruchomiony dopiero za około godzinę. A to mogło oznaczać tylko jedno. Spóźnienie! Nie, do tego nie można było dopuścić.
           Kierowca, choć powinowaty Błękitka Strzały (na szczęście piąta woda po kisielu), taki gamoniowaty jak on nie był. Błyskawicznie podjął decyzję i wycofał się z rosnącego szybko korka. Niebawem z głównej drogi, asfaltowej, skręcił w jakąś podrzędną, w dużo gorszym stanie, później w następną, jeszcze gorszą, jeszcze później w drogę wybrukowaną kocimi łbami, która przechodziła w zwykłą drogę polną. Wtedy pasażerowie zaczęli się dziwić. – Jak to jest – pytali jeden drugiego – żeby taki luksusowy autobus jechał po takich wertepach? Czy ten kierowca zwariował? – Zwłaszcza że pojazd huśtał się jak okręt w czasie sztormu. Ale to jeszcze nie był koniec atrakcji. Autobus wjechał do lasu i dalej poruszał się leśnym duktem. Miało się wrażenie, że to wycieczka na grzybobranie.
           Potem był jeszcze dziki przejazd kolejowy, jakieś skałki, strumień, niezbyt grząskie bagna, przejazd przez stodołę czyjegoś gospodarstwa i pole kukurydzy. Potem znowu las porośnięty jagodzinami i krzaczkami borówek, jeszcze polana żurawin i większy bród niż poprzednio, jeszcze przejazd przez zwalone kłody, trochę szutru i dalej – potężna kałuża. I wreszcie wjazd z powrotem na szosę. A potem to już tylko myk, myk i o 15:00 autobus zajechał na stanowisko dworca BKS w Bździochach.
           Milan Zasuwacz był tak dumny z wyczynu swojego kierowcy, że natychmiast zadzwonił do Patatajki z tą wieścią. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
           – Wiesz, jakich mam genialnych kierowców? – rzucił, pełen dumy, pytanie w słuchawkę.
         – Wiem, już wszystkie wróble na dachu o tym ćwierkają – odparł Stowiorstek. – Nie przesadzaj z tym geniuszem. Miał taką możliwość i znał teren.
            – Ha! A spróbuj coś takiego zrobić pociągiem – odparował Zasuwacz.

           cdn…

sobota, 6 października 2018

236. Autoprysznic

           O tym, że Błękitek Strzała jest amatorem we wszystkim, czegokolwiek się tknął, a zwłaszcza w dziedzinie drajwowania, czyli kierowania samochodem, wiedziały od dawna niemal całe Bździochy. Do rangi anegdot urosły jego historie z radarem czy ugryzieniem przez konia, nie wspominając już o ściganiu się z policjantem. Tych przygód, że tak powiem – motoryzacyjnych, było więcej. Ta, którą pragnę tutaj przytoczyć, miała miejsce w czasie, kiedy Błękitek był jedynym kierowcą w rodzinie, a więc gdy pani Longigina, jego małżonka, nie miała jeszcze prawa jazdy i była zdana wyłącznie na umiejętności, a ściślej ich brak, swego męża. A może nie tylko o umiejętności tutaj chodziło?
           Onegdaj państwo Strzałostwo wybrało się powczasować sobie nad morzem. Oczywiście samochodem i oczywiście wóz prowadził Błękitek. Zapowiedziano wprawdzie burzę, ale po niej już długotrwałą piękną pogodę. Przewidywana burza przeszła bokiem, nawet nie musnąwszy szosy, więc Błękitek prowadził wóz bezstresowo. Po drodze, wybiegając myślami w przyszłość, rozradowany zapewniał małżonkę, że urządzą sobie wyborną kąpiel w morzu.
           – Nie będziemy oszczędzać wody – żartował. – A nawet włączymy sobie fale, jak na basenie.
           Jadąc w upale, z otwartymi na oścież oknami, by wiatr rozwiewał włosy – długie, rozpuszczone pani Longiginy i krótko przystrzyżonego jeżyka Błękitka – w porywach do 40 kilometrów na godzinę (była to oczywiście prędkość samochodu, a nie wiatru), Błękitek roztaczał przed małżonką uroki przyszłego nadmorskiego wypoczynku – jaki to czeka ich szał kąpieli słonecznych i morskich i jakie urocze spędzą wieczory, pełne muzyki, wina, czułości i tak dalej.
          Tak sobie rozprawiając dojechał do wiaduktu, pod którym zebrała się ogromna kałuża wody. Był to efekt tej burzy, która przeszła bokiem. Jak widać, nie całkiem bokiem. Błękitek wyobraził sobie siebie w kapitańskiej czapce, za sterem motorówki, która mknie po tafli wodnej i efektownie rozbryzguje wodę na boki. W obrazie tym jego małżonka z rozwianym włosem stoi w stroju bikini, przytrzymuje się jedną ręką ramy szyby, drugą zaś macha do wymijanych żeglarzy. On zaś pełen dumy, zarówno z pięknej żony, jak i swego kapitańskiego kunsztu, przesuwa manetkę prędkości na max i przygląda się, jak mijane żaglówki falują na pozostawianym przez jego ślizgacz kilwaterze.
           Z takim wyobrażeniem Błękitek nonszalancko wjechał w rozlewisko pod wiaduktem. Mniej więcej pośrodku kałuży zalany wodą silnik samochodu zakaszlał i zgasł. Teraz Błękitek mógł już tylko wyobrazić sobie siebie wraz z małżonką na bezludnej wyspie. Wychylił głowę przez okno i ocenił sytuację. A ta nie była dobra. Woda jak okiem sięgnąć i znikąd żadnej pomocy, zaś wzrok pani Longiginy jednoznacznie wskazywał, że prawdziwa burza, i to taka z piorunami, dopiero nadchodzi. Błękitek z bezradną miną wpatrywał się w wodną toń, sięgającą powyżej dolnej krawędzi drzwi, i żaden pomysł, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie przychodził mu do głowy.
           I nagle nadzieja wypełniła serce pechowca. W dali dał się słyszeć warkot silnika samochodu. Błękitek jeszcze nie wiedział jak, ale już czuł, że zostaną uratowani. Zwłaszcza, że nadjeżdżający pojazd okazał się wielką ciężarówką. Wystawił przez okno rękę i pomachał kierowcy ciężarówki, który z uśmiechem odpowiedział na jego pozdrowienie, też machając ręką. Po czym z całym impetem wjechał w kałużę. Mniej więcej ziścił się obraz z motorówką. Spod ogromnych kół chusnęła woda i niewyobrażalną ilością wlała się przez otwarte okna auta Strzałów.
           To co się działo dalej nie nadaje się do opisania. A na pewno nie można zacytować wypowiedzi pani Longiginy. Wszystko, co do jednego wyrazu trzeba by było wykropkować.
           Jednego wszak odmówić w tej sytuacji się nie da. Była kąpiel i wody nie oszczędzano. A że nie odbyło się to w morzu… W każdym razie wieczory nie były aż tak romantyczne, jak to sobie Błękitek wyobrażał. Praktycznie cały urlop spędził na doprowadzaniu auta do porządku. Oczywiście pod czujnym okiem małżonki, błyskającym groźnie spod zmarszczonych brwi.

           cdn…

sobota, 29 września 2018

235. Poweselne skarpetki

           Pociąg zmierzający w stronę kresów Kresów Wschodnich miał przed sobą jeszcze wiele kilometrów, zanim wtoczy się na peron pięknego bździochowskiego dworca. Była pełnia zimowego sezonu, toteż wszystkie pulmanowskie wagony były zatłoczone; zajęte były nie tylko miejsca siedzące, ale i wszelkie możliwe stojące. W korytarzach utworzyły się istne labirynty z podróżnych i ich bagaży.
           W jednym z wagonów tuż obok narciarzy i powracającego z wczasów małżeństwa Kiepścinosów, przy samych drzwiach wejściowych do wagonu rozgościło się towarzystwo wracające z wesela. Być może określenie rozgościło się jest trochę na wyrost, bowiem w panującym tłoku trudno byłoby się rozgościć w powszechnie rozumianym znaczeniu tego słowa. Młodzi ludzie po prostu stali, zadowoleni, że się dla nich w ogóle znalazło miejsce w tym pociągu. Tak więc rozgoszczone poweselne towarzystwo, znużone i zbite niczym przysłowiowe szprotki w puszce, trwało i próbowało przysypiać na stojąco.
           W towarzystwie tym był jeden młodzian, który wprawdzie też próbował przysypiać, lecz mu się to nie udawało. Głośno narzekał, tak że powód, dla którego tak się działo, niebawem znali wszyscy wokół. A że skargi były częste i poparte odpowiednio dramatyczną mimiką twarzy, można by powiedzieć, że w krótkim czasie pozostali podróżni znali je na pamięć, niczym wyuczony w szkole wiersz. Niebawem wszyscy w koło serdecznie też chłopakowi współczuli. Dręczący go problem był być może prozaiczny, lecz niewątpliwie bolesny. Uwierały go zbyt ciasne buty. Męczył się, przestępując z nogi na nogę i narzekał.
           Na ratunek – w pewnym sensie oczywiście – pospieszył mu w końcu pan Kiepścinos, którego utyskiwania uwierały nie mniej niż obuwie owego młodzieńca. Poradził, żeby sobie rozwiązał sznurówki, co na pewno przyniesie mu ulgę. W istocie, utyskiwania na pewien czas ustały. Po chwili jednak powróciły, co odbiło się dezaprobatą, wyraźnie widoczną na twarzach pozostałych pasażerów. A weselnikowi rada udzielona przez pana Kiepścinosa najwyraźniej przypadła do gustu, bo idąc jej tropem, wkrótce oświadczył, że te rozsznurowane buty zdejmie. Podróżni przyjęli z ulgą to oświadczenie i odetchnęli. Młodzieniec jak powiedział, tak zrobił i po jego błogim wyrazie twarzy widać było, że też odczuł ulgę.
           Jednak nie długo to trwało (z wyjątkiem ulgi młodzieńca), gdyż teraz po wagonie rozeszła się woń nieświeżych stóp, spotęgowana aromatem z postawionych na kaloryferze butów. Młodzian zaś jakby nie zauważał nie tylko samego zapachu, lecz i min otaczających go podróżnych. Min w jasny sposób wyrażających wstręt. Nikt nie zaprotestował, nie wiadomo dlaczego. Być może zbyt trudno się było zdecydować, co lepsze – czy ciągłe denerwujące lamenty, czy niemiła woń. Być może też wszyscy czuli, że byłaby to niezręczność. Więc było jak było.
           A pociąg sobie jechał.
           Po pewnym czasie ciszę, jaka nastała, podróżujący bez butów chłopak przerwał kolejnym oświadczeniem:
           – Zdejmę jeszcze skarpetki.
           Na to już wszyscy zgodnie niemalże odkrzyknęli:
           – Nie!!!
           A najgłośniej, co nie dziwne, krzyczał pan Kiepścinos.

           cdn…