sobota, 30 grudnia 2017

196. Tajemniczy zgryz

           Nieporadek Warzecha wraz z małżonką stanowili jak najbardziej zgrane stadło, a wraz z przychodzącą systematycznie na świat latoroślą byli żywym dowodem na to, że słuszny kierunek obrała bździochowska władza. Jednak wraz z powiększającą się liczbą potomków zwiększała się też ilość zdarzeń – nazwijmy to – losowych związanych z tymi skądinąd szczęśliwymi okolicznościami. W grę wchodziła przecież czysta statystyka.
           Pamiętna sprawa ze śrubką, która zanim się całkiem szczęśliwie zakończyła, napędziła małżonkom strachu, z jednej strony wskazywała na bezmiar niebezpieczeństw czyhających na każdym kroku, z drugiej zaś pokazywała, że przy odrobinie szczęścia nawet najdramatyczniejsze przydarzające się ich dzieciom przypadki muszą zakończyć się happy endem, bo Warzechowie mają po prostu w życiu fart. W wielkim skrócie przypomnę tylko, że onegdaj jednoroczny synek Warzechów został posądzony o połknięcie śrubki, którą to śrubkę beztrosko zapomniał przykręcić po naprawieniu komputera Widziu Beztroszczyk, przyjaciel domu, człowiek umiejący naprawić każdą usterkę w każdym komputerze. Tyle że Widziu Beztroszczyk był przy swojej zawodowej solidności nieco roztrzepany. Ale to właśnie solidność wobec klienta nakazała mu zaproponować uzupełnienie śrubki w razie gdyby jej zabrakło z powodu połknięcia przez malca. Taki był Widziu. Tak to widział.
           Ponieważ tamta sprawa napędziła Warzechom sporo strachu, bo choć ostatecznie okazało się, że śrubki brakowało nie z powodu jej połknięcia, lecz dlatego, że jej tam po prostu nie było, w następnym przypadku Nieporadek postanowił nie zdawać się na zawodną pamięć ludzką, a zwłaszcza Widziową, i samemu przeprowadzić dochodzenie. A następny przypadek był taki, że czteroletnia córeczka Warzechów oświadczyła kiedyś, że ją boli ręka. Dociekanie prawdy przebiegało mniej więcej tak:
           – A gdzie cię boli?
           – O, tutaj.
           – Pokaż.
           Nieporadek podwinął rękaw bluzki i na przedramieniu dziecka ujrzał regularny odcisk zębów – górnej i dolnej szczęki, układający się w charakterystyczny wzorzysty okrąg. Następne pytanie było zatem oczywiste.
           – Kto ci to zrobił?
           Na co dziecko odpowiedziało rezolutnie:
           – Nie wiem.
           Wtedy Nieporadek postanowił przeprowadzić śledztwo. Sprawa wyglądała na prostą. Wprawdzie do Warzechów zjechała się rodzina z liczną dzieciarnią, ale od kilku godzin nikt nowy nie przybył, nikt też w tym czasie nie opuścił mieszkania, a odcisk szczęk był całkiem świeży. Winowajca musiał być na miejscu. Nieporadek wziął jabłko i kazał je ugryźć pierwszemu z brzegu dziecku. Obejrzał powstały na miąższu owocu zgryz i porównał z odciskiem na ręce córki. Nie pasował. Ten na jabłku był mniejszy. Śledczy miał duży zapas jabłek, więc doświadczenie ze zgryzem powtórzył z każdym maluchem po kolei. Niestety, żaden ze zgryzów nie pasował do oryginału. Wszystkie były mniejsze. W tych okolicznościach jabłkową procedurę Nieporadek przeprowadził wśród młodzieży i dorosłych. Ze zdziwieniem skonstatował, że żaden z odcisków szczęk na jabłkach z tego grona podejrzanych też nie pasował. Wszystkie były za duże. Dla pewności i pełności dochodzenia w wyżej wymieniony sposób Nieporadek zdjął jeszcze odciski szczęk psa, dwóch kotów i papugi. Z identycznym, co było do przewidzenia, skutkiem. W desperacji chciał jeszcze przeprowadzić wypróbowane czynności śledcze z rybkami w akwarium, lecz z tego ostatecznie zrezygnował. Nawet nie dlatego, że rybki nie mają zębów, o czym Nieporadek zupełnie nie pomyślał, lecz dlatego, że w miejscu ugryzienia bluzeczka była sucha, a rybki przecież musiałyby być mokre.
           Śledztwo zakończyło się więc totalnym fiaskiem i sprawa nigdy nie została wyjaśniona.

           cdn…

sobota, 23 grudnia 2017

195. Bon ton

           Błękitek Strzała od pierwszego dnia, gdy zakupił sobie nowiuteńkie auto w salonie samochodowym, dbał o nie bardziej niż o żonę, Longiginę, która zresztą radziła sobie z życiem o niebo bardziej brawurowo od męża. Błękitek pucował, dmuchał i chuchał na błyszczący lakier z takim namaszczeniem, że jego sąsiedzi, których nawet nie trzeba było posądzać o złośliwość, bo złośliwi byli jak mało kto w Bździochach, rozpowiadali między sobą o rzekomo zdartym do gołej blachy lakierze – efekcie nadmiernej troskliwości o czystość samochodu jego właściciela. Byli tacy, co szeptali: Kochaniutka, na własne oczy widziałam, jak ten Strzała tak tarł po masce ścierką, aż przetarł dziurę na wylot i teraz to mu chyba silnik tą dziura wypadnie. W podobny sposób sąsiedzi życzyli Błękitkowi wszystkiego najlepszego. A błękitek dzień w dzień przychodził do auta, by go wypucować do połysku aż rażącego w oczy. Sąsiadów oczywiście. Doszły go też słuchy (to pewnie ci najbardziej złośliwi tak twierdzili, udając szczerą troskę o mienie sąsiada), że pewnie szykuje auto dla złodzieja.
           Tym przypuszczeniem (podejrzewając bezinteresowną życzliwość jego głosicieli) Błękitek akurat za bardzo się nie przejął, ale wiedział, że radioodbiorniki samochodowe są w kręgu ścisłych zainteresowań włamywaczy i nierzadkie są kradzieże tychże radioodbiorników. Złodzieje się nie patyczkują, wybijają szybę i przywłaszczają je sobie. Oczywiście nie dla kolekcjonerskich upodobań, a na sprzedaż. Niekiedy nawet perfidnie proponują zakup radia po okazyjnej cenie jego byłemu właścicielowi. Wiedząc o tak kwitnącym procederze, Błękitek postanowił uprzedzić ewentualne wypadki. Toteż któregoś wieczoru umieścił za szybą kartkę z zapiskiem o takiej treści: Szanowni Panowie Złodzieje, proszę się nie włamywać do samochodu, bo w nim radia nie ma. Na samą myśl o minach złodziei, kiedy to przeczytają, uśmiechnął się szelmowsko.
           Na drugi dzień jak zwykle ze szmatką i butelką mleczka do konserwacji lakieru podążył do ulubionego cacka. Lecz na miejscu samochodu znalazł tylko swoją kartkę z dopiskiem: Dziękujemy za informację. Radio mieliśmy. Brakowało nam tylko samochodu. Dalej były jeszcze podziękowania i słowa podziwu za bardzo dobre utrzymanie pojazdu oraz jeszcze parę innych pochwał, a wszystko to w wyszukanym tonie i z niezaprzeczalną elegancją. Słowem – bon ton.
           Szczerze przejęci Błękitkową stratą sąsiedzi pocieszali go jak mogli. Wiadomo – u życzliwych sąsiadów zawsze można znaleźć pocieszenie i słowa otuchy.

           cdn…

sobota, 16 grudnia 2017

194. Sprawa na telefon

           Na pamiętnej rozbieranej prywatce, kiedy to Kleofasowi Niemanicowi zrobiono – zdawałoby się – niemiłą niespodziankę, czyli dowcip z rozbieraniem, podczas gdy Kleofas wbrew zamierzeniom spiskowców święcił tryumfy towarzyskie, epatując swą nagością, w innym gronie knuto inny spisek. Rozgrywano akcję zemsty zainicjowaną przez innego nałogowego adoratora płci pięknej, Łyska Kudełkę. Nie miała ona jednak nic wspólnego ani z Kleofasem, ani ze wspomnianą płcią piękną; obie historie przebiegały po prostu równolegle i niezależnie.
           Łysek Kudełko postanowił odegrać się na pewnym docencie, który – używając potocznej mowy studenckiej – przeczołgał go na egzaminie. Kudełko egzamin w końcu zdał, ale zadra w sercu, a raczej rysa na honorze pozostała i nie dawała mu spokoju. Musiała to być głęboka rysa, wręcz rana, bo nieszczęśnik obnosił się ze swą traumą, jakby co najmniej przeżył katastrofę lotniczą. I wreszcie nadarzyła się okazja do zemsty. Do wprowadzenia w czyn swojego zamierzenia Kudełko potrzebował tylko kilkuosobowego towarzystwa i telefon. I takie towarzystwo oraz telefon się znalazły. Dziarsko więc mściciel wziął się do rzeczy. Około godziny dziesiątej (oczywiście wieczorem, gdy towarzystwo było już nieco rozochocone) jedna z wtajemniczonych osób zadzwoniła do docenta i bardzo grzecznie zadała mu pytanie:
           – Dobry wieczór, przepraszam, czy zastałam Kazia?
           Docent, równie grzecznie odparł, że to pomyłka. Na co z kolei dzwoniąca odpowiedziała grzecznymi przeprosinami. Po mniej więcej dwóch godzinach do docenta zadzwonił ktoś inny:
           – Dobry wieczór, czy zastałem Kazia?
           – Nie, to pomyłka – usłyszał nieco zirytowany głos docenta.
           Następny telefon, koło drugiej, wykonała następna osoba. Rozbawionym głosem z hałaśliwie bawiącym się towarzystwem w tle zapytała:
           – Dobry wieczór, czy zastałam może Kazia?
           – Tu nie ma żadnego Kazia! – Głos docenta był bardziej niż zirytowano-zdenerwowany.
           Kiedy koło czwartej nad ranem kolejny telefon z zapytaniem o Kazia wyrwał docenta ze snu, poleciały w słuchawkę wściekłym głosem wykrzyczane inwektywy. Dlatego też podobnie wściekła wiązanka tuż tuż poleciałaby z ust docenta, gdy o szóstej rano odebrał jeszcze jeden telefon. Tym razem jednak głos uwiązł mu w gardle, bo w słuchawce usłyszał:
           – Dzień dobry. Jestem Kaziu. Czy były do mnie jakieś telefony?

           Tak że tego wieczoru nie tylko Kleofas Niemanic święcił swoje nagie tryumfy towarzyskie, ale też Łysek Kudełko z pełnym sukcesem urządził nielubianemu docentowi małe Waterloo.

           cdn…


sobota, 9 grudnia 2017

193. Jedno jedyne – reaktywacja

           Każdorazowo telefon dzwoniący na biurku dyżurnego pogotowia ratunkowego w Bździochach podrywał na nogi wszystkich sanitariuszy i wlewał w ich serca nadzieję, że może akurat tym razem trafiło się coś poważniejszego. Nie inaczej było także w tym przypadku.
           Emerytowany sanitariusz Kierdel Wełenko, który z sentymentu często odwiedzał placówkę, w której kiedyś pracował (chciałoby się powiedzieć: wypruwał sobie żyły, ale nie byłoby to zgodne z prawdą, bo sanitariusze notorycznie cierpieli na brak zawodowych atrakcji i z utęsknieniem czekali na ten znaczący przypadek, o którym przynajmniej w gazetach napiszą, nie mówiąc już o tym, że kolejne pokolenia będą o nim wspominać z rozrzewnieniem), na dźwięk telefonu odruchowo przerywał drzemkę i unosił się z ławeczki, a po chwili, gdy oprzytomniał i przypomniał sobie, że jest już na emeryturze, opadał z powrotem na siedzenie i z ciekawością śledził poczynania swoich następców. Tym razem jednak nie opadł, bo gdy słyszał nazwisko poszkodowanego, nie tylko się poderwał, ale wręcz podskoczył z wrażenia. Natychmiast też powróciło wspomnienie, jak to którejś zimy zostało wezwane pogotowie do narciarza, który wjechał na jedyne drzewo na stoku Bździochowej Górki. Przypadek był tyle ciekawy, że Paput Szus-Deszczułko, bo o nim mowa, wjechał na drzewo, które rosło po drugiej stronie stoku, w całkowitym oddaleniu od tras zjazdowych. Ileż to było uciechy z bandażowaniem go! Sanitariusze poświęcili na ten cel całe zapasy bandaży znajdujące się w karetce, a ich radość sięgała niebios. Do szpitala przywieźli kogoś, kto z wyglądu przypominał mumię. Inna sprawa, że Szus-Deszczułko połamał sobie wtedy wiele kości. Gdy więc Wełenko usłyszał, o kogo chodzi, natychmiast przed oczami stanął mu tamten obraz, a w duszę wstąpiła nadzieja, że i tym razem będzie co najmniej tak samo. Ten obraz psuła mu jednak świadomość, że było upalne lato i na nartach raczej nikt nie jeździł. A może jednak… przynajmniej na wodnych… Myśl tę jednak Wełenko odrzucił, bo po Bździochówce na nartach wodnych pływać (jeździć?) się nie dało. A może jednak… – zaświtało mu znowu w głowie.
           Tymczasem przywieziono delikwenta i Wełenko doznał wielkiego rozczarowania, bo Paput miał obandażowany tylko skromny skrawek stopy. Ale za to okoliczności tego zdarzenia jako żywo przywołały tamte zamierzchłe wspomnienia. I wcale nie dlatego, że przy szpitalnym łóżku znów znalazła się notoryczna narzeczona Paputa, Malwina Markotna, ubolewająca nad jego niefartownym losem. Okazało się, że z nieszczęsnym Paputem stało się zupełnie to samo, co wówczas. Otóż na cudownie piaszczystej plaży znalazł się tylko jeden jedyny kamień i o ten właśnie kamień, spacerując, potknął się Paput Szus-Deszczułko, łamiąc sobie palec u nogi.

           cdn…

sobota, 2 grudnia 2017

192. Gangster w podróży

           Znanemu z niepowszednich dowcipów Wygibautasowi Książkiewicziusowi, który w wakacyjnej porze lubił podróżować autostopem, zdarzało się łączyć te dwa upodobania. A konkretnie bywało tak, że podróżował sam, czyli bez kolegów, zabawiając kierowców wesołymi opowiadaniami, nierzadko zmyślonymi od a do z. Coś za coś. Skoro kierowcy wyświadczali mu tę grzeczność i użyczali miejsca w swoim pojeździe, Wygibautas czuł się w obowiązku rewanżować historyjkami niby z życia wziętymi. Sam zresztą też dowiadywał się wtedy wiele o świecie, bo kierowcy to przecież obieżyświaty, które z niejednego chleba – jak to się mówi – piec jadły i sami przeżywają wiele przygód (nierzadko mocno podbarwionych w opowieściach), którymi się potem dzielą z przygodnymi podróżnymi. Też coś za coś, bo znajdował się wreszcie u boku takich samotników ktoś, do kogo dało się usta otworzyć; kierowcy mogli więc się wtedy wygadać do woli. Obie strony snuły tedy opowieści z tysiąca i jednej nocy.
           Nie raz bywało, że roztrząsając frapujący temat kierowca zbaczał z trasy i podwoził Wygibautasa pod same drzwi u celu podróży. Bywało i tak, że znajomości z podróżnych szlaków utrzymywały się przez długie lata. A i tak bywało, że zawarta znajomość z piękną autostopowiczką przeradzała się w coś więcej i owocowała powakacyjnymi spotkaniami czy randkami. Wesołe i beztroskie to były czasy.
           Tak było, gdy się jechało w szoferce lub w samochodzie osobowym (co zdarzało się sporadycznie, bo jazda samochodem osobowym była dla rasowego autostopowicza dyshonorem i z takiego przypadku korzystało się w razie konieczności), czyli u boku kierowcy. Najczęściej jednak podróż odbywała się na pace, czyli na części towarowej ciężarówki.
           Najróżniejszych przygód na wędrówkowym szlaku było tyle, że Wygibautas nawet rozmyślał nad możliwością opisania ich w czymś w rodzaju bedekera. Przytaczanie ich w tym miejscu zajęłoby zatem miejsca, że ho ho! Ile konkretnie, nie wiadomo, lecz chętnych do poznania chociażby w przybliżeniu, ile to jest, odsyłam do: http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Ho_ho. Ale to na marginesie.
           Wart odnotowania jest jeden z tych nietypowych przypadków, kiedy to wyjątkowo Wygibautasowi się spieszyło, a widoki na jazdę były raczej marne. Kompletna posucha na drodze. Na dodatek obok niego pojawiły się dwie atrakcyjne kobiety i było pewne, że to one odjadą z tego miejsca wcześniej. Taka już jest kolej rzeczy, że piękne panie są prędzej czy też bardziej zauważane przez kierowców od tych niepięknych, że o innych autostopowiczach nie wspomnę. Na dodatek, żeby już całkowicie Wygibautasa pogrążyć, na horyzoncie pojawił się samochód osobowy, dlatego nasz podróżnik nawet nie próbował konkurować z damskim towarzystwem. Panie rozsiadły się na tylnym siedzeniu, miejsce obok kierowcy pozostało wolne. Wtedy Wygibautas wyczuł szansę dla siebie. Podbiegł do samochodu i zapytał się, czy i on się może zabrać. Kierowca zmierzył go od stóp do głów, po czym z wahaniem pozwolił mu usiąść na wolnym miejscu. Ale jakieś wątpliwości jeszcze pozostały, bo zadał kolejne pytanie, tym razem wszystkim:
           – Ale gangsterami nie jesteście?
           Panie natychmiast zaczęły się zarzekać, że nie, że absolutnie, że z tym tu co się dosiadł, nie mają nic wspólnego, że się nie znają i takie tam jeszcze. Na to Wygibautas podniósł dwa polce w górę, jak do przysięgi, i powiedział:
           – Ja jestem.
           Po czym obaj z kierowcą wybuchnęli śmiechem. Wywiązała się między nimi tak ciekawa rozmowa, że kierowca ani myślał zagadywać panie. Panie wysiadły, gdzie chciały, a Wygibautas został podwieziony pod sam akademik i jeszcze przez dłuższą chwilę trwała rozmowa w samochodzie.
           Taki to już był ten Wygibautas Książkiewiczius.
       
          cdn…

sobota, 25 listopada 2017

191. Grunt to metoda

           Pewnego dnia, słonecznego i rześkiego, gdyż właśnie nadeszła wiosna, Łysek Kudełko, jak pamiętamy – student, hołdujący zasadzie, iż pierwsze miejsce w hierarchii żakowskich poczynań należy się adoracji przedstawicielkom płci przeciwnej, spacerował przed domem akademickim zamieszkiwanym przez studentki. Tak to wówczas było, że akademiki koedukacyjne nie były w modzie, a co za tym idzie studentki mieszkały osobno, a studenci osobno. Była to oczywista formalność, bo zawsze się jakiś sposób na obejście tego pro moralnego ograniczenia w życiu towarzyskim studiującej braci znalazł.
           Nic więc dziwnego, że spacerując tak przed miejscem zamieszkania licznych przedstawicielek płci pięknej, Kudełko natknął się na swego kolegę, Wygibautasa Książkiewicziusa, najwyraźniej też szukającego obiektu sercowych uniesień. Tyle że Wygibautas jakoś tak, według Kudełki, zbyt szybko opuszczał budynek. Co więcej, drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem, a zanim się zatrzasnęły, doleciała do jego uszu wiązanka przekleństw w stylu wytrawnego bywalca budki z piwem, tyle że wiązanka owa popłynęła z niewieścich ust. Zaskoczenie malujące się na twarzy zawsze szarmanckiego Łyska Kudełki było tak wielkie, że Wygibautas sam, bez pytania uznał za konieczne wytłumaczenie się z tej niezwyczajnej sytuacji.
           – Wiesz, jak to jest – tłumaczył, kiedy ci się skończy prowiant, a kasy nie ma i w najbliższym czasie na wyjazd do domu po uzupełnienie zapasów się nie zanosi. Znasz to wredne uczucie, gdy męczy cię brak zagrychy do piwa. Na taką okoliczność opracowałem sobie metodę zdobywania jedzenia u dziewczyn. One wiecznie się odchudzają, więc w ich lodówkach nie ma przeciągów, tak jak w naszych.
Wygibautas widząc zainteresowanie Kudełki tematem, ciągnął dalej.
           – Ta moja metoda nazywa się na szpiega. Podrywam laseczkę i wpraszam się do jej pokoju. Nie muszę ci mówić, że to wcale nie najtrudniejszy etap zadania. Potem, gdy tak sobie siedzimy i nawijamy, ja udaję, że wytężam słuch, gestem nakazuję absolutną ciszę. Gdy dziewczyna jest już mocno zaaferowana, mówię, że z pokoju obok dochodzą podejrzane dźwięki – coś jakby skrzypienie łóżka, jakieś głośne sapanie oraz achy i ochy. Dziewczyna skupia swą uwagą, ale daje do zrozumienia, że nic nie słyszy. Wtedy ja jej mówię, że najlepsza do podsłuchiwania jest zwykła szklanka, którą otwartą stroną trzeba przyłożyć do ściany, a z drugiej strony przycisnąć ucho. Kiedy już dziewczyna stoi przy ścianie i uchem przyciska do niej szklankę, ja jej błyskawicznie owijam z tyłu ręce taśmą. Ona stoi taka zdziwiona, ale nie odsuwa się od ściany, bo wtedy szklanka spadnie i się potłucze. A ja dobieram się do jej lodówki. Najem się i wychodzę.
           – Ale – wszedł mu w słowo Łysek, patrząc na niego z politowaniem – coś dzisiaj poszło nie tak?
           – Ano. Dziewczyna odżałowała szklankę, więc musiałem wiać.
           Łysek spojrzał na kolegę z góry i orzekł:
           – Kompletna amatorszczyzna. Chodź ze mną, pokażę ci, jak się to robi na pewniaka. Znasz ten żarcik o różnicy między miłością studenta i miłością studentki?
           – ?
           – Bo student kocha zażarcie, a studentka kocha zawzięcie. Taka gra słów.
           Po czym z nieprawdopodobną wprawą zbałamucił dziewczę, które właśnie przechodziło obok nich, i bez najmniejszego oporu dał się zaprosić – oczywiście wraz z cierpiącym po tragicznym zawodzie sercowym kolegą do jej pokoju. Nadal z nieprawdopodobną pewnością siebie Kudełko oświadczył nowej znajomości, że da jej posłuchać dzwonów Bazylei. Zaintrygowana sprawą dziewczyna przyniosła na polecenie Łyska potrzebne do tego celu przedmioty, to jest miskę z wodą i miotłę. Coraz bardziej podekscytowana bez przerwy instruowana przez Kudełkę weszła na krzesło i przejęła od Kudełki miotłę, która przytrzymywała przytkniętą wcześniej do sufitu miskę pełną wody. W skupieniu nasłuchiwała mających się odezwać dzwonów Bazylei. W tym czasie Kudełko opróżnił lodówkę, przygotował posiłek, jakiego nie mogłaby się powstydzić porządna restauracja, po czym zaprosił Wygibautasa do stołu. Biedna dziewczyna, wiedząc już, że została oszukana i wykorzystana, ciskała gromy w ich stronę, ale trwała na posterunku, przyciskając miskę z wodą do sufitu, bo cóż innego, biedna, miała począć.
           Tymczasem panowie się najedli i opuścili gościnny pokój. Kudełko z pełną dżentelmenerią zaczepił na korytarzu inną dziewczynę, twierdząc, że koleżanka w pokoju, z którego właśnie wyszli, robi jakieś dziwne rzeczy i pewnie potrzebuje pomocy. Bez dalszego a zbędnego ociągania się, panowie podążyli do wyjścia z budynku.
           – Tu jesteśmy spaleni, ale ile jeszcze żeńskich akademików przed nami – rzekł Łysek Kudełko z udawanym patosem, ale i z przekonaniem.

           cdn…

sobota, 18 listopada 2017

190. Trzy drogi

           Triumwirat w osobach Piusa hrabiego Bździochowskiego – spadkobiercy byłych właścicieli włości, na których położona była Bździochowa Dolina, Trycjana Paszkwilki – humorysty New Bździoch Timesa i Grzechosława Pyszczozora – lektora języków paraorientalnych na bździochowskim uniwersytecie zbierał się w celu niewylewania za kołnierz często, chociaż nie systematycznie. Na terminarz spotkań niewątpliwy wpływ miał czas pozbywania się kaca przez jego członków. Należący do triumwiratu panowie skrzykiwali się co jakiś czas i – żeby było do rymu – dawali sobie w gaz.
           Nic więc dziwnego, kiedy jednego razu Trycjan Paszkwilko poczuwszy nie tyle wolę bożą co diabelne pragnienie, zdecydował, że czas na skrzyknięcie się w celu… no przecież wiadomo, w jakim. Ponieważ Grzechosław Pyszczozór mieszkał niezbyt daleko, przeto uznał, że skrzykiwanie należy zacząć od niego. Trzeba dodać, że w sprawnie działającym triumwiracie, to znaczy na solidnie zaawansowanym stopniu zażyłości, hrabia Bździochowski sam pozbawił się przywileju ważności, tak że nie było nietaktem zaczęcie skrzykiwania nie od niego. Paszkwilko wyszedł tedy ze swojego mieszkania i udał się do mieszkania Pyszczozora. Kiedy po kilkunastu minutach zjawił się u drzwi kompana, znalazł je zamknięte na amen. Wetknął w drzwi kartkę z informacją o swojej wizycie i postanowił wrócić do siebie. Intuicja podpowiadała mu – i chyba słusznie – że Grzechosław poczuwszy to samo, co Trycjan, to znaczy nie tyle wolę bożą co diabelne pragnienie, poszedł do niego. Logika nakazywała, aby pójść inną drogą niż przyszedł, czyli tą, którą szedł Grzechosław, bo przecież musiał iść inną drogą. Wtedy się spotkają.
           Ale się nie spotkali. Widać, Grzechosław pomyślał identycznie i poszedł drogą, którą pierwotnie wybrał Trycjan. W drzwiach do swego mieszkania Trycjan znalazł karteczkę pozostawioną przez Grzechosława z identyczną treścią jak jego. W tej sytuacji na wszelki wypadek dopisał na karteczce kilka słów i ruszył w drogę do Grzechosława. Tym razem żelazna logika podpowiadała, aby ponownie pójść drogą Grzechosława. Tak też zrobił. Ku swemu zdziwieniu na karteczce w drzwiach mieszkania Grzechosława znalazł dopisek, że kompan ponownie wybrał się do niego. Zrobił więc dopisek i wrócił do siebie. Najlogiczniej było pójść swoją pierwszą drogą, no bo skoro Grzechosław nią chodzi, to teraz na pewno się spotkają. Tymczasem na karteczce wetkniętej w drzwi znalazł kolejny dopisek o treści, jakiej łatwo się domyślić. Machnął więc na to wszystko ręką i postanowił napić się sam. Wybrał trzecią drogę, prowadzącą prosto do baru.
           Przed wejściem do restauracji Pod Upadłym Aniołem niemal zderzył się z Grzechosławem. Uśmiali się serdecznie z nieporozumienia i postanowili, że zanim pójdą po hrabiego, strzelą sobie po kielichu. Przy barze jednak powitał ich hrabia Bździochowski z lekką pretensją w głosie, że musiał tak długo na nich czekać. On bowiem też poczuł nie tyle wolę bożą co diabelne pragnienie i nie bawiąc się w skrzykiwanie po prostu przyszedł do baru.
           Wieczór przebiegł jak zwykle i zakończył się potrójnym kacem. Też jak zwykle.

           cdn…


sobota, 11 listopada 2017

189. Konkurs racjonalizatorski

           Wielce zasłużony dla Bździochowej Doliny racjonalizator i wynalazca, Światłomysł Eureczko, zanim wzbił się na wyżyny racjonalizatorstwa i wynalazczości i z domorosłego usprawniacza przedzierzgnął się w wybitnego fachowca, miewał – jak każdy – wzloty i upadki. Inaczej mówiąc, miewał lepsze i gorsze pomysły. Te lepsze – co oczywiste – wywindowały go na sam szczyt popularności i prócz zaszczytów – co też oczywiste – przynosiły mu niezłe profity. O tych gorszych starał się nie pamiętać. Jednak pamięć, podobnie jak serce, nie sługa i od czasu do czasu nachodziły Eureczkę wspomnienia, w których niczym w przysłowiowym kalejdoskopie przesuwał się korowód owych pomysłów. Było jednakże jedno natrętnie powracające wspomnienie, niedające mu spokoju. W tym wypadku był święcie przekonany o swojej racji, a jednak za ten pomysł nie zebrał laurów.
           Onegdaj, w czasach siermiężnej młodości Światomysła, ogłoszono konkurs racjonalizatorski. Przedmiotem konkursu było obmyślenie skutecznej i taniej pułapki na myszy, których plaga nie dawała bździochowianom spokoju. Myszy tak bardzo dawały się wszystkim we znaki, że zachodziła nawet obawa, iż może się powtórzyć historia króla Popiela, lecz tym razem dla wszystkich bździochowian. Dla młodego, a nawet bardzo młodego racjonalizatora, wówczas jeszcze racjonalizatora-amatora, wygranie takiego konkursu mogło być niezłym startem w przyszłość, dlatego też Eureczko przyłożył się do swego pomysłu z zapałem. Dopracował swoje dzieło w najdrobniejszych szczegółach. Gdzieś tam po głowie chodziła mu nawet myśl o patencie. Kiedy więc nadszedł dzień przedstawienia swoich pomysłów przed komisją, Eureczko ze zdziwieniem stwierdził, że jeden z uczestników ma pułapkę opartą dokładnie na pomyśle Eureczki. Co gorsza, jego konkurent miał okazać swój wynalazek wcześniej, co oczywiście powodowało, że Eureczko nie miał już tam czego szukać. Niemniej jednak siedział i czekał, aby popatrzeć na przedstawienie konkurenta.
           Pomysł był taki, że przed wejściem do norki myszy ustawiało się na sztorc żyletkę, z jednej jej strony kładło się kawałek szynki, z drugiej zaś kawałek serka. Myszka miała wystawić łepek i nie móc się zdecydować, od czego zacząć. Obracając główkę raz w jedną stronę, raz w drugą, myślała: szynka, serek, szynka, serek, szynka, serek… W ten sposób sama sobie odcinała głowę.
           I tu Eureczkę oświeciło. Znalazł znacznie tańsze rozwiązanie problemu. Kiedy więc nadeszła pora jego prezentacji, przedstawił sprawę następująco:
           – Przed wejściem do norki ustawiamy na sztorc żyletkę. I to wszystko.
           Widząc pytające spojrzenia członków komisji, dodał:
           – Myszka wystawia łepek, spogląda raz w jedną stronę, raz w drugą i dziwi się: nie ma szynki, nie ma serka, nie ma szynki, nie ma serka, nie ma szynki, nie ma serka. I w ten sposób sama sobie odcina główkę. Jest to rozwiązanie o wiele tańsze od rozwiązania mojego poprzednika.
           Niestety pomysł nie przeszedł, choć Eureczko do dziś jest przekonany o jego genialności. Pewnie dlatego uporczywie powraca do niego myśl o niesprawiedliwym werdykcie jury.

           cdn…

sobota, 4 listopada 2017

188. Randka Wtedda Niepospieszaja

           Efektowne, wręcz spektakularne wyczyny Wtedda Niepospieszaja, bodajże największego spóźnialskiego w całej Bździochowej Dolinie, gwoli sprawiedliwości nie zawsze wynikały z jego zapominalskiej natury, czy też niefrasobliwości. Niejednokrotnie w jego życiorysie maczał palce przewrotny los, a gdy już on zagiął parol na Wtedda… no, to już na to nie było siły. Być może nawet wtedy, gdy Wteddy spóźnił się na obchody swoich czterdziestych urodzin zadziałały wyższe niż ziemskie siły. Chociaż, patrząc na ten eksces z innej perspektywy… przecież gdyby się nie spóźnił, wypiłby przygotowane specjalnie dla niego przez Marcela wino ze środkiem przeczyszczającym, a wtedy… W każdym razie w tym akurat przypadku, podobnie jak ze spóźnieniem się na statek, który zatonął, ta przypadłość wyszła mu na dobre.
           Zajmijmy się jednak losem i jego podstępnym i pokrętnym wpływem na życie Wtedda Niepospieszaja. Zdarzyło się tak, że ten flegmatyczny i – zdawałoby się – nie nadążający za życiem poczciwiec zadurzył się w pewnej dzierlatce. I znów zdawałoby się – ze wzajemnością. Na pierwszą randkę umówili się w piękny, ciepły majowy wieczór. W planie było kino, kawiarnia i spacer w księżycową letnią noc, jak głoszą słowa dawnej piosenki. A potem to się zobaczy – to już były nieprzystojne wyobrażenia Wtedda.
           Na przedrandkowy weekend Wteddy dał się namówić przyjaciołom na wyjazd na narty. Chociaż ciepły maj już na dobre rozgościł się w Bździochowej Dolinie, były jeszcze w kraju śnieżne enklawy, gdzie zima nie odpuszczała i można było poszusować na deskach aż miło, do utraty tchu. Jak było, tak było, na nartach się pojeździło, ale w końcu trzeba było wracać, bo przecież czekał randkowy wieczór, który w zamyśle Wtedda zapowiadał się bardzo atrakcyjnie. Jeszcze tylko ostatni zjazd i w drogę. No i w takim właśnie momencie do akcji wkroczył los. W połowie stoku Wteddy zauważył, że całe towarzystwo, wysupłane już ze strojów narciarskich wsiadało do autobusu (bo to było w czasach, gdy własny samochód był jeszcze marzeniem bardzo trudnym do zrealizowania przez przeciętnego zjadacza bździochowskiego chleba). Gdy chciał pomachać ręką (z kijkiem), aby na niego zaczekano, stracił równowagę i resztę stoku pokonał na tyłku. Wszystko skończyłoby się szczęśliwie, bo już już dojeżdżał do przystanku (na tyłku), lecz w tym momencie wypięła mu się narta, która jak gdyby nigdy nic minęła Wteddowe towarzystwo i autobus i poszusowała dalej. Biedny Wteddy pozbierał się z pomocą przyjaciół, zostawił pod ich opieką drugą nartę i ruszył w pogoń za tą uciekającą. W butach do jazdy nie było to proste, toteż dystans między nim i nartą wcale się nie zmniejszał. Wreszcie uciekinierka zjechała z drogi, przeskoczyła przez rów i zatrzymała się na szczycie zaspy, gdzie dopadł ją jej właściciel. Lecz gdy tylko Wteddy ją tknął, narta przechyliła się poza zaspę i ruszyła dalej, przez pole. Tu gonić ja było znacznie trudniej, ale Wteddy nie dawał za wygraną. Ruszył dziarsko za nią. Tymczasem z pola widzenia zniknął już przystanek autobusowy, później ostatnie zabudowania miejscowości i tak dalej, a Wteddy gnał, jeśli jego brnięcie w wysokim śniegu w niewygodnym stroju można było nazwać gonitwą. Raczej pospieszał jedynie śladem narty zostawionym po niej, bo i ona zniknęła w końcu z widoku Wtedda. Jeszcze tylko w oddali, w dolinie, ujrzał jadący jego autobus i tak się skończył planowany powrót Wtedda do Bździochów. Wszystko co się działo dalej było jedną wielką improwizacją. Wteddy dopadł wreszcie swoją zgubę wbitą w płot czyjejś zagrody i pognał do następnej wsi, w której była też stacja kolejowa. Tu los uśmiechnął się do niego, bo jak na zawołanie pojawił się pociąg. Po kilku przesiadkach Wteddy dotarł wreszcie do celu, tyle że nie było już czasu na nic i aby się nie spóźnić na randkę, popędził na nią w pełnym rynsztunku, to znaczy w kombinezonie narciarskim, w sztywnych wielkich butach i z jedną nartą na ramieniu.
           Trudno się dziwić, że dziewczę, wyletnione, o mało nie padło z wrażenia na taki widok. Wteddy jednakże nie zamierzał rezygnować z planów na ten wieczór i zgodnie z grafikiem pociągnął dziewczynę do kina. Mało było romantyzmu w sytuacji, gdy pięć osób trzymało na kolanach Wteddową nartę przez cały seans, choć specjalnie dobrany na tę okazję film traktował o pięknej miłości. Później zdziwienie wszystkich kawiarnianych gości budził bez przerwy narciarz robiący maślane oczy do towarzyszącej mu ślicznotki. Co gorsza, rachunek musiała uiścić dziewczyna (tak samo zresztą jak zapłaciła za bilety do kina), a w tym doszukać się romantyzmu było niepodobna.
           Wymarzonego przez Wtedda A potem się zobaczy już niestety nie było, gdyż dziewczę natychmiast po wyjściu z kawiarni odwróciło się na pięcie i ze słowami No to cześć błyskawicznie się oddaliło. Tak się zakończyła randka Wtedda Niepospieszaja, którą wyreżyserował złośliwy, a może tylko niepokorny los.

           cdn…
 

sobota, 28 października 2017

187. Skandal na trzy frajerki

           O! Ten skandal zatrząsł Bździochami o wiele mocniej niż wszystkie dotychczasowe skandale. Bo był to skandal obyczajowy. Przez całą Bździochwą Dolinę przewaliła się fala informacji przekazywanych pocztą pantoflową, komentarzy, dociekań, wniosków, a nawet obywatelsko ferowanych wyroków.
           Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego poranka światło dzienne ujrzała podawana z ust do ust wiadomość, że znany skądinąd z bardzo porządnego prowadzenia się leciwy wprawdzie, lecz dziarski jeszcze profesor zszedł z tego świata w niezbyt jasnych moralnie okolicznościach. Krótko potem rozeszła się wieść, że owo zejście miało związek z jedną ze studentek profesora. Wiele czasu nie upłynęło, aby wiadome już było powszechnie o więcej niż czysto naukowym związku profesora ze swoją studentką. Ba, nie tylko z nią, ale też z dwoma innymi, a żadna z nich nic nie miała wiedzieć o spotkaniach z pozostałymi. Zażyłość tych par, bo tak to chyba należałoby nazwać, od dawna już nie była tajemnicą, teraz tylko ten i ów przypominali sobie co najmniej dwuznaczne sytuacje, w jakich widywano starszego pana – nauczyciela akademickiego, a to z trzpiotowatą, acz bardzo ponętną pod każdym względem rudowłosą dziewoją, a to z drugą – szałową długowłosą blondynką, a to z kolei z kruczoczarną, demoniczną modnisią. Utarła się opinia, że jest niemożliwe, aby pomiędzy tymi parami nie zawiązał się romans, skoro w grę wchodziła taka zażyłość. Czystą formalnością było pojawienie się przekonania, że te związki weszły już w bardziej zaawansowaną, bo intymną fazę spotkań. Krótko mówiąc, zostały skonsumowane.
           To na pewno dla nich, mawiano, profesor podczernia sobie włosy, używa perfum o zabójczym dla kobiecej podświadomości zapachu, trzyma się bardziej prosto, a promienny uśmiech niemal na stałe gości na jego twarzy. Podobno nawet uczęszcza regularnie na siłownię. Ha, ha, śmiano się z tego w duchu. Niemniej musi być w nim coś pociągającego, skoro dziewczyny lgną do niego, a nie do jakichś wysportowanych młodzianów. Faktem jest, że profesor mimo swego wieku nadal był przystojnym mężczyzną, o którego urodzie też nic złego nie można było powiedzieć. Coś one przecież muszą w nim widzieć. No, no, żeby ich tylko w ciążę nie zagonił, mówili rodzimi purytanie. Z nich to takie latawice, dodawali, patrząc na nie z ukosa. A może dla lepszych stopni w indeksie? – próbowano się domyślać. Albo dla pieniędzy? Frajerki, ile taki profesor może zarabiać.
           Ale nadszedł ten feralny w skutkach dzień, kiedy romanse, którymi żyły niemal całe Bździochy, osiągnęły swój kres. Profesor dokonał żywota i tego faktu już nic nie było w stanie zmienić. Jedni współczuli, nie wiadomo tylko, komu – profesorowi czy dziewczynom, inni tylko kiwali głowami, jeszcze inni zaś nawet zazdrościli profesorowi okoliczności, w jakich rozstał się z tym światem. Bo podobno miało to miejsce w nocy, w łóżku, w trakcie… No wiesz, o co chodzi – powtarzano szeptem, mrużąc przy tym jedno oko.
           Przy bufecie restauracji Pod Upadłym Aniołem siedzieli, jak to często bywało, trzej przyjaciele – Pius hrabia Bździochowski – były właściciel Bździochów, Grzechosław Pyszczozór – lektor języków paraorientalnych uniwersytetu bździochowskiego i Trycjan Paszkwilko – humorysta New Bździoch Timesa. Paszkwilko, pomiędzy kolejnymi kieliszkami napełnianymi usłużnie przez barmana Dobromiła Dolewala, opowiadał kompanom, jak to chciał onegdaj sprawdzić, jak działa plotka. Puścił więc w obieg historyjkę o romansie wyimaginowanego profesora z niemniej wyimaginowanymi studentkami.
           – Musielibyście widzieć zawiedzione miny ludzi z tego tłumu, który zjawił się na cmentarzu w dniu rzekomego pogrzebu profesora – śmiał się Paszkwilko. A wtórowali mu gromkim, nieokiełznanym śmiechem tak samo jak on niewylewający za kołnierz hrabia z lektorem.

           cdn…

sobota, 21 października 2017

186. Po nitce…

           Inkaust Gęsiopiór zanim się zabił, naśladując w parku latającego pegaza, nauczał literatury w jednym z bździochowskich gimnazjów. Lecz czy tak bardzo przeżywał treści omawianych dzieł, że potrafił się utożsamiać z ich bohaterami, czy może w zupełnie naturalny sposób chwilowo się w nich przeobrażał, albo też doznawał przy każdym utworze swoistego déjà vu, a może wręcz przeciwnie – jamais vu, tego już się nigdy nie dowiemy. Jedno jest pewne – był doskonałym nauczycielem, spod którego ręki wychodziła młodzież oczytana, światła i o szerokich horyzontach myślowych. Jego odejście było niepowetowaną stratą dla szkoły, w której uczył, całego środowiska nauczycielskiego i oczywiście dla społeczeństwa bździochowskiego.
           Ale we wspominkach przywołuje się raczej nie traumatyczne zdarzenia, lecz zabawne historyjki, w których uczestniczył, często nawet mimo woli. Jeden z takich humorystycznych epizodów miał miejsce, gdy do tegoż gimnazjum uczęszczał Trycjan Paszkwilko, późniejszy humorysta New Bździoch Timesa. Zbiegło się to też w czasie ze wspólnym zajmowaniem przez Paszkwilkę ławki z Grekiem, Bachusem Winnicjasem. Obu tych młodzieńców rozpierała wówczas energia i tryskali pomysłami, jakich nie powstydziłby się nawet baron Münchhausen. To właśnie oni odegrali swoisty spektakl gastronomiczny, o którym potem krążyły famy po całej szkole, a nawet jeszcze szerzej.
          Mimo zaciekawienia omawianą właśnie na lekcji lekturą, nieokiełznana wyobraźnia podpowiedziała Paszkwilce, co mógłby zrobić ze szpulką nici, którą niby przypadkiem miał w kieszeni. W pomysł ten zaraz wtajemniczył Bachusa, który – można by powiedzieć – już na to czekał, bo od dłuższej chwili przyglądał się z zaciekawieniem poczynaniom kolegi. Trycek zakradł się na czworakach do kwietnika stojącego w pobliżu nauczycielskiej katedry, gdzie następnie dyskretnie przywiązywał koniec nitki do podłużnego liścia stojącego na kwietniku kwiatu. Inkaust Gęsiopiór chodził wtedy po klasie i nie zauważył działań Paszkwilki. Kiedy zaś usiadł i dalej rozprawiał o omawianym dziele, kątem oka zauważył, że stojący obok niego kwiat pochyla się co chwilę. Można było odnieść wrażenie, że kwiat przytakuje jego słowom. W pierwszej chwili zignorował ruchy kwiatu, sądząc, że to być może przeciąg go porusza. Lecz po chwili uświadomił sobie, że przecież żadnego przeciągu nie ma. Uniósł nad czoło swoje okulary w drucianej oprawce i przyjrzał się baczniej przytakującej mu roślinie. Wtedy dojrzał nitkę. Wstał i ujął w palce jej koniec, po czym powiedział:
          – A teraz pójdziemy po nitce do kłębka. – Po czym ruszył wzdłuż nitki, przesuwając po niej ręką.
           Sprawa mogła szybko mieć swój finał, lecz Paszkwilko zachował zimną krew i podał szpulkę Bachusowi. Ten, nie w ciemię bity, przekazał ją koledze siedzącemu w sąsiedniej ławce. Ten z kolei podał ją następnemu i tak szpulka zaczęła krążyć po klasie, cały czas się rozwijając. Nauczyciel ambitnie podążał dalej wzdłuż nitki, co chwilę powtarzając przysłowiowe: Po nitce do kłębka. Z czasem musiał się nieźle nagimnastykować, wręcz przedzierać przez coraz większą gmatwaninę nici, aby móc dalej iść obranym tropem. W niedługim czasie klasa wyglądała jakby była omotana wielką siecią pajęczą, lecz Gęsiopiór tego nie zauważał i parł do przodu prowadzony przez nić, trzymaną cały czas w dłoni. Po szpulce zawierającej pierwotnie pięćset metrów nitki, dotychczasowy jej ubytek nawet nie był zauważalny. Wreszcie stało się tak, że Gęsiopiór tak się zamotał w nicianej sieci, że nie miał ruchu. Klęczał zdesperowany w powyginanej na wszystkie strony pozycji i miał już serdecznie dość wszystkiego: kwiatów, śmiejących się uczniów i czego tylko, bo nawet uwierającej go w stopę skarpety. Z trudem udało mu się usiąść na podłodze i w tej pozycji, cały zasupłany w nici, gotów był dalej prowadzić lekcję.
              Z opresji wybawił go dzwonek na przerwę, po którym uczniowie gremialnie oferowali mu pomoc w wydostaniu się z matni.
           I w taki to sposób nie udało się dojść Inkaustowi Gęsiopiórowi po nitce do kłębka.

            cdn…

sobota, 14 października 2017

185. Wielki świat

           Rozkwitające pod rządami sołtysa Miętosia Bździochy w krótkim czasie stały się magnesem przyciągającym okolicznych i dalszych mieszkańców kresów Kresów Wschodnich. Kto tylko chciał pracować, mógł tu znaleźć właściwe dla siebie zajęcie. Ciągnął więc do Bździochowej Doliny kto żyw, aby zakosztować w mikro skali wielkiego świata, poczuć jego atmosferę i zaczerpnąć z niego miodu na osłodę swego szarego dotychczas życia. Zanim jednak to wszelkiej konduity towarzystwo wtopiło się w bździochowski krajobraz i wpasowało w wielkowiejskie zwyczaje, stworzył się niezły tygiel przywiezionych bądź przyniesionych ze sobą zwyczajów i zachowań.
           Nie inaczej było z przybyłymi do Bździochów trzema kolegami z niedalekiej wsi Dziadowa Modliszka – wsi, w której zamieszkał po skończonej kadencji były sołtys Alojzy Pstryś i skąd starał się bezskutecznie mieszać w szykach obecnemu sołtysowi – Miętosiowi. Wszyscy trzej koledzy, jako że pochodzili z tych samych stron, trzymali się razem i zanim się zatrudnili w Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, szwendali się po Bździochach, podziwiając strzelające w niebo wieżowce, podwieszane kolejki miejskie, pięknie i z rozmachem zaprojektowane skwery i place i tak dalej. Sporo czasu musiało upłynąć, zanim zaczęli uczęszczać do pubów i kafejek, czyli miejsc, jakich dotąd nie znali, bo w Dziadowych Modliszkach takich miejsc jeszcze nie było. Królowała tam od dawien dawna (jak niegdyś w Bździochach) klubokawiarnia, będąca najważniejszym, bo jedynym, ośrodkiem kulturalnym wsi. Zetknięcie się z wielkoświatowością było dla tych trzech młodzianów jakby przeniknięciem przez ścianę szklanej kuli do innego świata.
           Cóż, skoro nabyte wcześniej zwyczaje nie były łatwe do wyrugowania ot tak sobie, z marszu. Sporo czasu i wody w Bździochówce musiało upłynąć, nim chłopaki załapali wielkowiejskiego sznytu. Do tej pory więc hołdowali swoim zwyczajom. Nic tedy dziwnego, że zanim się odważyli przestąpić próg lśniącej lustrami restauracji Pod Upadłym Aniołem, umawiali się na spożycie browarka na ławeczce w parku, na łączce przy brzegu Bździochówki i w tym podobnych miejscach. Pewnego razu zaopatrzeni w odpowiednią ilość butelek trzepiącego napoju owocowego od dłuższego czasu przemierzali Bździochy, nie mogąc znaleźć właściwego miejsca do spożycia zawartości tychże butelek. Wreszcie, umęczeni wędrówką i spragnieni, znaleźli idealne wręcz miejsce. Na dodatek widać było, że nie jest to dziewiczy teren, że miejsce to jest niechybnie znane i uczęszczane. Jeden z kolegów poszukując miejsca, które miało mu zastąpić szalet, wszedł w kępę krzaków i aż gwizdnął ze zdumienia. W jednej chwili zapomniał o potrzebie i przywołał pozostałych ziomków, którzy też gwizdnęli z zachwytu. W krzaczanej gęstwinie był porządnie uklepany placyk, a na nim w formie zbliżonej do koła stały stosiki cegieł niewątpliwie mające służyć jako stołeczki. Pośrodku znajdował się stolik, także ułożony z cegieł. Miejsce wprost wymarzone do celu naszych bohaterów. Zaraz też rozsiedli się i przystąpili do konsumpcji.
           Mniej więcej przy trzecim napoju w pobliżu rozległ się dzwonek, a po chwili za krzakami dał się słyszeć gwar dzieciarni. Okazało się, że ten miły salonik urządzony był tuż przy szkole. Jeszcze nie otrząsnęli się z szoku po tej konstatacji, a gałęzie się rozchyliły i do saloniku wpadło kilu wyrośniętych uczniów, którzy zobaczywszy intruzów, stanęli jak wryci. Cóż było robić, trzej koledzy podnieśli się z siedzeń, ukłonili grzecznie i oddalili się, dopijając wino po drodze. Byli przepełnieni dumą, że tak elegancko potrafili się zachować. Grunt, to kultura osobista.
Później, gdy już pracowali w dziale zaopatrzenia w Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, weszli na jeszcze wyższy poziom kultury i stosowali wymyśloną przez siebie i dopracowaną w najdrobniejszym szczególe metodę picia wywoływaną hasłem: Ano, podejdź do płota. Była to metoda tak perfekcyjna, że nawet kierownikowi trudno było się w niej połapać.
           Jednak co wielki świat to wielki świat.

           cdn…

sobota, 7 października 2017

184. Rysa

           Euchstachisław Karawanko, globtroter, szosowy żeglarz, właściciel i zarazem kapitan frachtowca na kołach, jednym słowem – kierowca TIR-a, w czasie krótkich pobytów w domu, lubił opowiadać zebranej na tak atrakcyjną okoliczność rodzinie o swoich przygodach na szlaku. Rodzina wysłuchiwała tych opowieści o podróżach w dalekie strony z zapartym tchem lub też z rozdziawionymi buziami, jak kto wolał.
           Wśród romantycznych historii, pełnych uniesień i westchnień, były wspomnienia z krajów Orientu, o pełnych przepychu pałacach kalifów, wezyrów i sułtanów, ich haremach, pięknych Szeherezadach i w ogóle o baśniowym świecie Wschodu. Takie opowieści budziły w słuchaczach zachwyt i tęsknotę do tego świata, który w obecnej rzeczywistości miał się nieco inaczej niż w barwnych przedstawieniach Euchstachisława.
           Aby zejść na ziemię z ogrodów Semiramidy, Euchstachisław zdawał też relacje ze zdarzeń całkiem – można by rzec – przyziemnych, które też opowiadał z wielką swadą, wyciskającą achy i ochy z rozdziawionych ciekawością ust zebranej wokół niego rodziny.
           I tak właśnie opowiadał o pewnym zdarzeniu, które mu się przytrafiło w dość ciasnej uliczce jednego ze śląskich miasteczek.
           – Jadę tak sobie, powolutku w korku, uliczka wąska, że chyba tylko motor mógłby się obok mnie przecisnąć, a tu widzę w lusterku, że pcha mi się w tę szparę jakieś nowiutkie autko. Cóż, jego sprawa. Skończyło się tak, jak musiało się skończyć. Usłyszałem tylko jak coś o coś drapie, nawet nie poczułem żadnego wstrząsu, był tylko zgrzyt. Z autka wygramolił się elegancik w garniturku, pod krawatem i łapie się za głowę. Na całej długości auta ma rozdartą blachę, dzieło schodka od mojego samochodu. Facet stoi i biadoli, i patrzy na mnie, co ja na to, że mój stopień rozrył mu auto.
           – No właśnie, co ty na to? – jeden przez drugiego zaczęli się dopytywać członkowie rodziny.
          – No jak to co? Przyjrzałem się skutkom i się wkurzyłem. Zobacz, mówię do niego niby po śląsku, coś ciulu narobił?! Teraz będę musiał przez ciebie odmalować schodek, bo mi zarysowałeś na nim lakier.

           cdn…

sobota, 30 września 2017

183. Gut but

           Pochodząca z Bździochów gwiazda europejskich scen, a ściślej – gwiazdor, jedyny mieszkaniec Bździochów, który zrobił światową karierę i trafił nawet na deski La Scali i był po imieniu z największymi aktorami i pieśniarzami świata, Antek Paź, zanim na te deski dotarł, włóczył się niemal po całej Europie. To szczególnego rodzaju tournée odbywał wraz z trupą wiłów, z którą się zabrał z rodzinnej wsi wbrew szlochom matki i pomstowaniu ojca. W trakcie tej długiej podróży Antek Paź nie tylko nauczył się sztuki aktorskiej, lecz także mocno się w niej rozwinął, wyrabiając solidną pozycję wśród wiłowskiej trupy. Zanim jednak to nastąpiło, Antek miewał przeróżne przypadki, niektóre smutne, inne zaś zabawne.
           O smutnych przypadkach, takich jak bezgraniczna, ale i też nieodwzajemniona miłość do jednego czarnobrewego dziewczęcia z zespołu, ślicznego jak z obrazka, lecz niestety z zajętym sercem przez innego, nie warto wspominać, bo na samą myśl o niej żałość dławiła gardło Antka i wyzuwała go z wszelkich sił i chęci, a łzy same kręciły się w oczach. Dlatego milej jest wspominać przyjemniejsze przypadki i sytuacje, jak choćby ta z butami.
           Było to na ziemi niemieckiej w czasie, gdy do kolejnego występu potrzebne były Antkowi buty z cholewami w kolorze bordowym. Poszedł więc je obstalować do szewca, a że z tamtejszym językiem było jeszcze u niego krucho, z trudem na migi i używając różnych sposobów tłumaczenia (aż go ręce bolały od takiego mówienia), pokonał jakimś cudem zawiłości mowy niemieckiej i wyjaśnił, o jakie buty i kolor mu chodzi. Po odbiór poszedł na wszelki wypadek z innym członkiem swej wędrownej grupy, chłopakiem w jego wieku, który miał mu w razie czego pomóc się dogadać. Szkopuł w tym, że ów chłopak znał, a raczej rozumiał mowę niemiecką mniej więcej w takim samym stopniu co i Antek Paź.
           Antek buty przymierzył i wypróbował na wszystkie strony. Podobały mu się i pasowały jak ulał. Ale jak to szewcowi powiedzieć, nie wiedział ani Antek, ani jego kompan. Widząc ich bezradne miny, szewc doszedł do wniosku, że jego wyrób nie przypadł Antkowi do gustu, więc mrucząc pod nosem (prawdopodobnie przekleństwa), odłożył buty na półkę. To jeszcze bardziej zbiło chłopaków z pantałyku i stojąc w kącie rzemieślniczej izby, naradzali się, jak powiedzieć szewcowi, że buty są w porządku i chcą je zakupić.
           Antek stał jak słup soli i wpatrywał się w kolegę, który wysilał cały swój kilkunastoletni umysł, aby przypomnieć sobie choć jedno słowo pozwalające na wybrnięcie z tej niezręcznej sytuacji. Zwłaszcza że szewc spoglądał na nich spod zmarszczonych niezadowoleniem brwi. I wreszcie pacnął się otwarta dłonią w czoło, co miało znaczyć mniej więcej tyle samo, co słowo eureka w ustach Archimedesa (o którym, nawiasem mówiąc, jeszcze nie słyszeli), i podniecony tym, co sobie przypomniał, niemal krzyknął do Antka:
           – Wiem! Wiem! Powiedz mu: gut but!
           Czy szewc to zrozumiał, nie wiadomo, ale wiadomo jedno – Antek od szewca wyszedł z butami.

           cdn…

sobota, 23 września 2017

182. Złote połowy

           Studencki żywot artystów, zwłaszcza scenicznych, jest zdecydowanie bardziej obfity w inspirowane życiem teatralne scenki niż ich późniejsza egzystencja na teatralnych deskach. Lub wegetacja, jeśli się trafi aktorom nietrafiony wybór dyrektora teatru. Lecz zanim przypną się do tego dorosłego kieratu, poddają się beztroskiemu żakowskiemu bytowi, przeplatanemu figlami, bo figle żakom przystoją i są traktowane z wyrozumiałością przez całą resztę społeczeństwa bodaj od zarania istnienia instytucji studiowania. Już starożytni… itd. W Bździochach nie było inaczej.
           Na takie doborowe, wesołe towarzystwo trafił Leon Obscenko, zmierzając konsekwentnie drogą swego przeznaczenia ku teatralnym scenom, a więc gdy rozpoczął studia. Był to ten sam Leon Obscenko, który w późniejszym czasie, gdy się zakochał w Werniksie Sztalużko, w brawurowy sposób odegrał uliczny spektakl, wciągając mimo woli w swoje teatrum milicjanta. Owe mimo woli bardziej dotyczyło jednak milicjanta, bo Obscenko swe pozy teatralne doskonalił od czasu, gdy nauczył się chodzić i całe to przedstawienie odegrał z pełną premedytacją. No, może było w nim trochę spontaniczności, zwłaszcza gdy w finale musiał błyskawicznie się oddalić z powodu działania wiśni z pestkami, które wcześniej zjadł dla zaimponowania swej lubej.
           Wkraczając w studencką konfraternię, Leon Obscenko sam okazał się człowiekiem niezwykle towarzyskim i pomysłowym, co objawiło się w licznych sytuacjach, w które obfituje uczestnictwo w żakowskim stanie. Do tego zalicza się nie tylko to, co się dzieje na uczelni czy w domu akademickim, lecz także na tak zwanych gościnnych występach, chociażby na wakacyjnych praktykach.
           Nie inaczej było, gdy bawiąc, czy też goszcząc w jednym z większych kresowych miast, doborowy zespół adeptów sztuki aktorskiej został zakwaterowany w prywatnym domu pewnej uwielbiającej teatr osobistości, która, wyjeżdżając, z dobrego serca udostępniła lokum żakom. Była to luksusowa willa, umeblowana antykami, z rozległym ogrodem, zadbanym i wypielęgnowanym, w którym pośrodku równiutko przystrzyżonego trawnika znajdowało się spore oczko wodne gęsto zarybione karasiami, czy też jak kto woli – złotymi rybkami. Lodówka i spiżarnia były obficie zaopatrzone. Barek też.
           Goszczący studenci szybko rozprawili się z zasobami lodówki i spiżarni, co nie dziwi, jako że wszystko to co tam znaleźli świetnie nadawało się jako dodatek do zawartości barku. Gdy już wystąpiły braki w zaopatrzeniu, trzeba było jakoś sobie poradzić, a ponieważ studencka kieszeń nie jest zbyt tęga, to co się w niej znajdowało postanowiono wydać na piwo. Pozostała do rozwiązania kwestia zagrychy. I wtedy Leon Obscenko podsunął wszystkim genialny w swej prostocie pomysł, który ochoczo podchwycono i z animuszem przystąpiono do rozpalania grilla.
           Czas szybko płynął, praktyka dobiegła końca, mieszkańcom podobały się występy przyszłych aktorów, ci zaś spakowali manatki i wrócili w rodzinne strony. I tylko właściciel willi po powrocie zachodził w głowę, gdzie też mogły się podziać wszystkie złote rybki z oczka wodnego.

           cdn…