sobota, 27 grudnia 2014

39. Ciepełko doktora Boleścia


                Doktor Kostek Boleść, chirurg z niemałą praktyką, postanowił poprawić komfort mieszkaniowy swojej rodziny. Akurat nadarzyła się okazja, bo do tej części Bździochów, w której stał wybudowany przez niego dom, z powodzeniem zasługujący na miano luksusowej willi, Przedsiębiorstwo Instalacji Wszelkich pod zarządem Stacha Ogniwo doprowadziło nitki ciepłej wody z Cudownego Źródełka. A ściślej z Ujęcia Wody Wrzącej w Bździochach imienia Cudownego Źródełka. Wystarczyło tylko podłączyć indywidualne rury prowadzące do domu, podpiąć kaloryfery i cieszyć się promieniującym z nich na wszystkie strony ciepełkiem.
         Ale doktor Boleść miał pewien problem. Był bardzo zapracowany w szpitalu, bo od pewnego czasu miał dużo przypadków poparzeń. Miało to związek z nieumiejętnym obchodzeniem się mieszkańców Bździochów z bieżącą wrzącą wodą, bo niektórzy z nich w ramach oszczędności własnoręcznie próbowali podłączać kaloryfery w swoich rezydencjach. Widać działały jeszcze stare nawyki z czasów, kiedy trzeba było być samowystarczalnym, jeśli chciało się w domu mieć jakieś unowocześnienia. Na szczęście doktor miał dorosłego syna, któremu mógł zlecić wykonanie niektórych prac. Doktora było stać na wynajęcie firmy, która wykonałaby prace od a do z, ale ponieważ syn akurat nie miał nic lepszego do roboty, to aby mu się kości nie zastały, zadał mu co nieco „na rozruch”. Jako chirurg znał się na rzeczy i wiedział, co robi. Wyjeżdżając więc któregoś dnia do pracy, nakazał synowi:
         – Weź młot i przebij mi otwory w ścianach do pokoi, żebym mógł przejść z rurami.
         Po czym popędził do swoich obowiązków, bo właśnie tego dnia rano zaczęła się nowa seria poparzeń wrzątkiem. Syn doktora, Niepytko Boleść, znany z nieposkromionej fantazji, miał na swym koncie na przykład taki efektowny występ, jak wjazd wierzchem do restauracji „Pod Natchnionym Kalongiem” i zakręcenie piruetu (oczywiście na koniu) na parkiecie w czasie dancingu. Okrzyk „Kijaj”, z jakim to uczynił, przylgnął do niego i od tamtej pory niemal oficjalnie zastępował mu imię. Gdy zapytało się kogokolwiek z mieszkańców Bździochów o Niepytka Boleścia, nieodmiennie można było ujrzeć wzruszenie ramion i odpowiedź: „A któż to taki ten Niepytek?”. Natamiast Kijaja znał każdy. Jeśli nie osobiście, to przynajmniej wiedział, o kogo chodzi. Poza paroma innymi ekscesami Kijaj był całkiem poukładanym młodzieńcem i dobrym synem. Dlatego postanowił rzetelnie wywiązać się z nałożonego obowiązku i w rzeczy samej solidnie przyłożył się do pracy. Nawet grzejniki pownosił do pokoi, jako przejaw swojej naprawdę dobrej woli.
         Ojciec wróciwszy do domu, nie mógł się nadziwić dosłowności zrozumienia swego polecenia. Bo rzeczywiście dziury w ścianach były takiej wielkości, że z powodzeniem mógł przez nie przejść z rurami. I to cały.

         cdn…

sobota, 20 grudnia 2014

38. Cud elektryczny



         Chociaż Bździochowa Dolina była solidnym zapleczem energetycznym kraju, tam też zdarzały się krótkie spięcia. Swego czasu rzecz taka miała miejsce w byłym Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Pożądanych, obecnie występującym pod szyldem Przedsiębiorstwo Produkcji Rzeczy Niekoniecznie Potrzebnych. Pewnego razu w przedsiębiorstwie tym zabrakło prądu. „Zabrakło” to określenie grubo na wyrost; wiadomo bowiem, że w tak dobrze prosperującej enklawie przemysłowej, jaką była Bździochowa Dolina, prądu zabraknąć nie mogło. Chwilowe wyłączenie prądu miało charakter czysto eksploatacyjny, czyli była to tzw. przerwa techniczna. Ale powszechnie mówiło się, że prądu zabrakło.
Główna księgowa Lubrykcza Cyferek, zwana przez koleżanki z pracy w skrócie Lucyferek, co w jakiś tam sposób oddawało jej charakter, a raczej charakterek, będąc w najgorętszym okresie sporządzania bilansu, nie mogła patrzeć na siedzące bezczynnie podległe jej pracownice (owe koleżanki z pracy) i postanowiła interweniować. Zawsze przecież jest jakieś wyjście z sytuacji. Każdej. Jeśli ludzie potrafią polecieć na księżyc i wrócić, to na Ziemi tym bardziej wszystko musi się udać zrobić. Tak myślała i nie była to opinia wyłącznie na pokaz. Pani Lubryczka Cyferek potrafiła to udowodnić. W czasach, kiedy jeszcze państwowe zakłady nie mogły współpracować z prywatnymi, lecz jednak współpracowały, bo inaczej cała gospodarka już dawno by się rozsypała, Lubryczka Cyferek dostała od dyrektora przedsiębiorstwa polecenie, aby załatwić taką właśnie trudną, idącą pod prąd przepisom płatność. Widziano, jak biegła za dyrektorem po korytarzu i rozkładając bezradnie ręce, pytała, jak ma to zrobić. A dyrektor nie zatrzymując się, ba, nawet nie zwalniając, tylko lekko odwrócił głowę w jej kierunku i powiedział „To pani jest księgową. To pani powinna wiedzieć, jak to zrobić”. Po czym zniknął w swoim gabinecie. Biedna księgowa. Cóż miała robić. Pomyślała i sprawę załatwiła. Innym razem, gdy właśnie otrzymała talon na „malucha”, który wówczas kosztował 100 000 zł, w pierwszej chwili przeraziła się. Lecz gdy uświadomiła sobie, że 100 000 to tylko pięć razy po 20 000, jej wyobraźnia natychmiast zadziałała i już niebawem Lubryczka woziła się nowiutkim Fiatem 126p. Tak, ale to były sprawy – żeby tak to ująć – namacalne. A jak „ugryźć” brak prądu? Panna Cyferek ruszyła tropem, który zdał jej się właściwy, lecz po wizycie u głównego energetyka firmy, o czym poniżej, tamte jej wyczyny wydały się tak malutkie, że właściwie nic nieznaczące.
Ze swoją prośbą o jak najszybsze włączenie prądu, bo bilans, terminy, niedziałające komputery itd., udała się do – jak sądziła – najwłaściwszej osoby, czyli głównego energetyka zakładu. Główny energetyk Wraź Pstryczkiewicz uniósł głowę znad papierów rozłożonych wielowarstwowo na biurku i oświadczył, że nic się nie da zrobić, muszą poczekać, mogą zostać po godzinach, jeśli to takie pilne, itd.
– Ależ panie Pstryczkiewicz – biadoliła Lubryczka, bądźże pan człowiekiem… – I tu nastąpiła kolejna litania bolączek. Aż Wraź Pstryczkiewicz miał tego dość. Żeby się uwolnić od jej obecności powiedział:
– Pani Cyferek, w tej sytuacji ja mogę zrobić już tylko to. – Po czym pstryknął palcami przed jej nosem. I w tym momencie zabłysło światło. Pani Lubryczka Cyferek, osoba jak by nie było wierząca, popatrzyła na Wrazia Pstryczkiewicza jak na Boga i wycofała się w kierunku drzwi, co chwilę nisko się kłaniając. I w takich niskich pokłonach opuściła biuro głównego energetyka.
Długo jeszcze rozpamiętywała to zdarzenie, nie mogąc się zdecydować, czy należy je zakwalifikować do szczególnego zbiegu okoliczności, czy też jednak do cudu. A ponieważ od niedawna miała w domu nowy, zdalnie sterowany telewizor, przyszło jej na myśl podejrzenie, że Wraź Pstryczkiewicz zadrwił sobie z niej, bo skorzystał z ukrytego gdzieś pilota. 

cdn…
 
 

sobota, 13 grudnia 2014

37. Złote czasy pogotowia


         Choć Pogotowie Ratunkowe w Bździochach było na wskroś nowocześnie zorganizowane i wyposażone, nie miało zbyt wiele pracy i rzadko było angażowane. Ot, parę jakichś drobnych przypadków na miesiąc – a to urzędnik przysnąwszy przy biurku, dźgnął się długopisem w oko, gdy mu głowa gwałtownie opadła, a to któryś z leciwych mieszkańców oparzył się, gdy podczas przypalania fajki długi płomień z zapalniczki buchnął mu na brodę, bo małoletni wnuczek bawił się wcześniej zapalniczką i ją rozregulował, a to znów jakiś sportowiec wywichnął sobie nogę w kostce podczas bicia rekordu Guinessa w bieganiu po schodach najwyższego bździochowskiego wieżowca. Jednym słowem – same drobiazgi. Nieodmiennie jednak każdy telefon podrywał z siedzeń całą załogę pogotowia i wszyscy w podekscytowaniu, wsłuchani w głos wzywającego pomocy płynący z megafonu, marzyli, że może tym razem coś poważniejszego… To już nie to co kiedyś, gdy niesienie pomocy w każdym niemal przypadku było wielkim wyzwaniem.
Kierdel Wełenko, niegdyś hodowca owiec, później – z awansu społecznego – sanitariusz, obecnie – emerytowany sanitariusz, przydreptywał często z nudów do bazy pogotowia i zabawiał obecnych sanitariuszy wspomnieniami z dawnych, pięknych czasów, kiedy to pogotowie miało pełne ręce roboty, a żywot jego pracowników był niezwykle urozmaicony. Snuł swe opowieści, a młode pokolenie chłonęło je niczym Pius hrabia Bździochowski wyroby spirytusowe.
– Onegdaj – mówił na przykład – wezwano nas do bójki weselnej. Cały sprzęt, jakim dysponowaliśmy, stanowił samochód osobowy marki warszawa, przystosowany przez fabrykę na Żeraniu do pełnienia funkcji karetki. Ale nie myślcie sobie, że kombi, o nie, nie. To była tak zwana garbatka, czyli zaokrąglona z tyłu. Zajeżdżamy na jakąś głuchą wieś, wszędzie ciemno, ale na szczęście na tyle głośno, że jakoś trafiliśmy do domu weselnego. Patrzymy, a tu leży na ziemi chłop w garniturze, w krawacie z wytłaczaną baletnicą, bo takie wtedy były modne, z widłami wbitymi w plecy i ani dygnie. Trzeba chłopa do szpitala wieźć, ale jak go zmieścić do karetki wysokiej najwyżej na sześćdziesiąt – siedemdziesiąt centymetrów, kiedy sztyl od wideł sterczy na jakieś półtora metra. Wyjąć wideł z chłopa nie można, bo się wykrwawi. W innych pogotowiach mieli już nyski, a my tylko tę warszawę. Co tu robić? Trzeba coś zaradzić, Wszyscy wkoło pijani, nawet dokładnie nie wiedzą, co się dzieje. Dogadać się z nimi nie można. Nie było wyjścia, musieliśmy jakoś sobie dać radę. Więc dawaj, rozpytywać po sąsiadach. Potem jakaś życzliwa dusza, choć kompletnie pijana, pomogła nam przytrzymać delikwenta, inna otworzyła drzwi, żeby jakie-takie światło padało. Pożyczoną od sąsiadów piłą, ale taką ogromną do ścinania drzew, bo innej nie mieli, jakoś żeśmy ten sztyl ucięli. Poszkodowany stękał i rzęził, ale skoro dawał głos, to znaczy, że żyje. No i z tym uciętym sztylem udało nam się go jakoś wsunąć na noszach do auta. Na to goście weselni, uradowani, że tak zgrabnie poszło, już nas ciągną do stołu, nakładają jedzenie, starosta leje bimber do szklanek, bo pogotowiu też się coś należy za ofiarną służbę. A tam przecież facet dogorywa z widłami w plecach. Ale z pijanymi nie było rozmowy. Obstąpili nas całą zgrają i musieliśmy po parę szklaneczek wychylić. A tu już muzyka gra białego walczyka i jakieś podochocone kobitki ciągną nas do tańca. Ledwośmy się wykręcili i na sygnale, po dziurach, bo drogi porządnej tam nie było, jakoś żeśmy się stamtąd wydostali i chłopa do szpitala zawieźli. I wiecie co? Jakimś cudem ten chłop przeżył. Przywiózł nam potem w podzięce baniaczek bimbru. Oj, dobrze nam się wtedy pracowało. Bo to, panie, wyposażenie liche było, karetki liche, drogi liche. Ale za to ludzie jacy byli. Nie to co dziś.
Stary Wełenko, zmęczony opowiadaniem, przysnął na siedząco, lecz z takim wyrazem twarzy, iż nikt nie miał wątpliwości, że śni o starych, dobrych czasach, kiedy to pogotowie naprawdę cieszyło się szacunkiem wśród narodu. 

cdn…
 

sobota, 6 grudnia 2014

36. Gniazdo Pegaza


         Bździochy oniemiały. Oniemiały z przerażenia. Oniemiały z przerażenia po tym, jak nauczyciel literatury w gimnazjum Inkaust Gęsiopiór się zabił. Przerażające było to, że ani nie popełnił samobójstwa, ani nikt go nie zamordował, ani nawet nie zszedł w jakiś niezwykły a naturalny sposób, ale najzwyczajniej po prostu się zabił. Można co najwyżej powiedzieć, że w pewnym stopniu uległ wypadkowi.
Pierwsza o tym wydarzeniu doniosła niejaka Mierzwita Trzódko, matka świeżo narodzonych kolejnych trojaczków, spacerująca po parku z przepełnionym wózkiem dziecięcym. Była ona też jedynym świadkiem tego potwornego zdarzenia, a poniekąd i mimowolną sprawczynią. Jak zeznała później pani Trzódko do policyjnego protokołu, Inkaust Gęsiopiór najpierw całkiem spokojnie spacerował alejkami parku i tylko tak jakoś dziwnie głowę zadzierał, patrzył po koronach drzew i coś mamrotał pod nosem. Kiedy przechodził koło niej, usłyszała wyraźnie, jak mówił: „Ono gdzieś tutaj musi być. Gdzieś tutaj”. Tu pani Trzódko, której ciekawość została pobudzona w wystarczającym stopniu, aby przełamać nieśmiałość względem pedagoga, „burząc jego stan skupienia” (tak to określiła), prosto z mostu zapytała (zaciągając kresowo):
– A czegóż to profesor tak wypatruji, aaa?
Inkaust Gęsiopiór otrząsnął się, jakby go ktoś wyrwał ze snu i patrząc sponad drucianych okularów, przekrzywiając przy tym zabawnie głowę, spytał:
– Hę?
– Pytam, czegóż to profesor tak wypatruji w tych gałęziach?
– Aaa, w gałęziach? – Nauczyciel gimnazjalny ciągle jeszcze wyglądał na nieprzytomnego. – Ano patrzę tak i patrzę, bo gdzieś on tu musiał uwić sobie gniazdo.
– A któż taki? – zdziwiła się Mierzwita Trzódko.
– Pegaz.
Mierzwita Trzódko tylko dlatego nie narysowała kółka na czole, bo obie ręce miała zajęte. Odchrząknęła tylko i czym prędzej oddaliła się w inną część parku. Stamtąd dyskretnie i podejrzliwie obserwowała Inkausta Gęsiopióra. Tymczasem Inkaust Gęsiopiór ponownie zamknął się w sobie, krążył alejkami z zadartą głową. Chodził coraz szybciej i szybciej, w końcu zaczął biegać. Później rozpostarł ramiona niczym skrzydła i biegał tak, machając nimi. Nie żeby nagle stał się chorobliwie dumny i wyniosły, by chcieć wzlecieć i na wszystkich i wszystko patrzeć z góry. Przeciwnie, nadal pozostawał bardzo skromnym człowiekiem. Jego bieganie zdecydowanie musiało być związane z czym innym. Mierzwita Trzódko jeszcze raz zdobyła się na śmiałość i spytała ni to przebiegającego, ni to przefruwającego obok niej nauczyciela:
– A co teraz robi, aaa?
– Latam jak pegaz.
Mierzwita Trzódko całkiem pragmatycznie, choć tego słowa w życiu nie słyszała i nie miała pojęcia, co ono oznacza, skonstatowała:
– Nu, to czemu mówi, że lata, jak nogi ma na ziemi, aaa?
Wtedy nauczyciel literatury w gimnazjum Inkaust Gęsiopiór zatrzymał się, spojrzał ze zdziwieniem na swoje rozpostarte ramiona, a potem na nogi i odrzekł:
– W rzeczy samej.
Po czym opuścił ramiona. I wtedy nastąpiła ta straszna rzecz. Bo Inkaust Gęsipiór, opuściwszy ręce, spadł i się zabił. 

cdn…
 
 

sobota, 29 listopada 2014

35. Geneza powstania triumwiratu


Okoliczności, w jakich Pius hrabia Bździochowski poznał zacne towarzystwo, w którym później nie wylewał za kołnierz, były zgoła prozaiczne. Dla ścisłości hrabia wcześniej też nie wylewał za kołnierz, jak zresztą i członkowie owego towarzystwa. A wspomniane prozaiczne okoliczności poznania się owej trójki również miały związek z upodobaniem, któremu wszyscy z nich hołdowali. Należałoby w tym miejscu wnieść sprostowanie, że określenie „nie wylewali za kołnierz” jest raczej symboliczne, bo towarzystwo nierzadko przybywało na spotkania w trykotach, które – jak wiadomo – kołnierzy nie posiadają, a jest rzeczą pewną, że i w strojach bez kołnierzy, za kołnierz nie wylewano, choć teoretycznie nie było za co nie wylewać. Wyjątek stanowił hrabia Bździochowski, który zawsze przychodził w nienagannie odprasowanym ancugu i panamie, z misternie uwiązaną apaszką pod szyją i świeżym kwiatem w butonierce. Z czystej dbałości o szczegóły trzeba by jeszcze dodać, że strój uzupełniała laseczka ze srebrnym uchwytem w kształcie diabelskiej główki.
Pewnego dnia przy barze restauracji „Pod Upadłym Aniołem” – następczyni peerelowskiej klubokawiarni, siedział i rozwiązywał krzyżówkę lektor języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu Grzechosław Pyszczozór. Przed nim prócz gazety spoczywało naczynie duchowne. Mimo iż Grzechosław Pyszczozór opróżnił już kilkakrotnie naczynie, ono stale było pełne, co mogło przywodzić na myśl biblijną przypowieść o cudzie. De facto cudu tego dokonywał czujny barman o czeskich korzeniach Dobromił Dolewal, który absolutnie doskonale znał swój fach. Po obu stronach lektora siedzieli mężczyźni z identycznymi naczyniami duchownymi przed sobą i tak jak on co raz doznawali cudu błyskawicznego napełniania się kieliszków niemal natychmiast po ich opróżnieniu. Grzechosław Pyszczozór głowił się nad jednym z haseł, a nie mogąc odgadnąć znaczenia, zapytał siedzących po jego bokach nieznajomych:
– Przepraszam panów, może panowie wiedzą. Część ciała na pięć liter, pierwsza „p”, druga „i”, ostatnia „a”.
– Nie domyśla się pan? – uprzejmie pytaniem na pytanie odpowiedział siedzący po lewej ręce Grzechosława mężczyzna, ubrany w elegancki jasny garnitur.
– Jednocześnie z ust siedzącego po drugiej stronie mężczyzny w obszernym T-shircie padło słowo:
– Pięta.
Lektor Pyszczozór podziękował, a po chwili zadał następne pytanie:
– Przepraszam, a czy któryś z panów ma może gumkę do mazania?
Wybuch wesołości obu sąsiadów, który udzielił się także pytającemu, zapoczątkował i zarazem przypieczętował ich znajomość. Wesołymi współuczestnikami tego zabawnego zdarzenia okazali się Pius hrabia Bździochowski (to ten w garniturze), niegdysiejszy pan na bździochowskich włościach, i Trycjan Paszkwilko, humorysta zatrudniony w New Bździoch Timesie. Rozmowa dalej potoczyła się wartko, czemu sprzyjało opróżnianie co jakiś czas cudownie odradzającej się zawartości znajdujących się przed nimi naczyń duchownych. W którymś momencie Trycjan Paszkwilko pochwalił się, że ma znajomego sutenera.
– No wiesz?! – jak na komendę obruszyli się pozostali. – Z kim ty się zadajesz.
– No, jak to? – szczerze zdziwił się humorysta. – Mam udawać, że nie znam człowieka tylko dlatego, że mieszka w suterenie?
Znów huragan śmiechu przetoczył się przez bar. Gdy jako-tako ucichł, z głośników płynęły akurat słowa piosenki: „…ja jestem szparka, ja, sekretarka…”.
– Ale z tej Rodowiczki bezwstydnica – zauważył hrabia. – Żeby tak się wyrażać. I to w piosence, której przecież może słuchać młodzież.
– O co panu chodzi? – tym razem pytanie padło z ust humorysty i lektora. Wtedy zgodnie z zasadą gradacji znajomych hrabiego kompani, jako jeszcze obcy, nie mogli się zwracać do niego inaczej niż per pan.
Gdy się już wyjaśniło, że nie chodzi o rzeczownik, tylko o przymiotnik, następna fala śmiechu poniosła się przez bar. I tak to na niwie zabawnych językowych nieporozumień rozkwitła przyjaźń między trzema obywatelami Bździochów. Przyjaźń nie tylko gruntowana wieloma wspólnymi tematami rozmów, ale też cementowana napojami o większej lub mniejszej zawartości C2H5OH, których to napojów spożywania wszyscy byli zapamiętałymi orędownikami.

cdn…

sobota, 22 listopada 2014

34. Stary wiarus i generał


         Starszy chorąży Józiek Wędzidło może by i zrobił karierę jako artylerzysta, gdyby nie fakt, że od lufy haubicznej wolał lufę czystej wyborowej, a sutą zagrychę przekornie nazywał mięsem armatnim. Po zabawie w taką artylerię miast biegania po poligonie wolał solidne spanko, czyli ćwiczenie oka, co miał opanowane od czasu, gdy był jeszcze szeregowym kanonierem. Choć – jak pamiętamy – przyłapano go onegdaj na spaniu w czasie służby, to zgrabne wybrnięcie z sytuacji uchroniło go przed karą. Upodobanie do spania jednakże przetrwało. Predylekcja zaś do obfitego jadła sprawiła, że z czasem począł zatracać wizurę – proporcjonalnie, im większy rósł mu kałdun, tym wizura stawała się skromniejsza. Po prostu brzuch mu ją zasłaniał. A wiadomo, że artylerzysta bez wizury to jak rura bez otworu. Te namiętności starszego chorążego sprawiły, że artylerzystą z krwi i kości nie został, ale ostatecznie zakotwiczył na dobre w pułku artylerii naziemnej, położonej na peryferiach Bździochowej Doliny, pełniąc funkcję kwatermistrza. Tam też przepracował całe swoje wojskowe życie i dotrwał do wojskowej emerytury. A nawet dłużej, bo okazało się, że lepszego kwatermistrza niż starszy chorąży Józiek Wędzidło nie ma bodaj w całej armii. Przeto pracował dalej, już jako emeryt, ku chwale wojska, Bździochowej Doliny i ojczyzny.
         Zdarzyło się jednak, że i jako posiwiałemu kwatermistrzowi, który zasłużył już sobie na miano starego wiarusa, przyszło mu przeżyć inspekcję jednostki. A wizytować miał ją nie byle kto, bo sam generał Bolesław Miauczylew, pochodzący z dalekich Kresów szkolny kolega Jóźka Wędzidły. No, na taką okoliczność należało się właściwie przygotować, toteż starszy chorąży zadbał, aby w jego królestwie, czyli kasynie, każdy szczegół był na medal. Zarządził kucharzom, by dali z siebie wszystko i przyszykowali wyjątkowo wystawny poczęstunek. Oczywiście zakropiony lufą wódeczki. Żeby postawić kropkę nad i, na całej długości korytarza prowadzącego do stołówki na rozkaz Jóźka Wędzidły rozwinięto czerwony chodnik. Gdy generał pojawił się w drzwiach wejściowych, starszy chorąży postanowił go przywitać po wojskowemu, z wszelkimi rygorami regulaminu. Wyprężył się więc i krokiem defiladowym ruszył w jego kierunku, aby złożyć meldunek. Dziarsko i z fasonem wkroczył na rozwinięty chodnik i…
         I tu się skończył regulamin. Już pierwszy krok sprawił, że chodnik bez przeszkód „popłynął” na wyfroterowanej do najwyższego połysku posadzce, a biedny chorąży wyrżnął jak długi na plecy i wraz z chodnikiem podjechał pod same nogi generała. Jednym słowem – zamiast efektownego wejścia, totalna kompromitacja. Starszy chorąży już miał spłonąć rumieńcem wstydu, gdy generał, poznawszy go, schylił się, pomógł mu wstać i powiedział, zajeżdżając kresowo:
          – Taj, coś ty, Jóźku. Zwariował na stare lata? Wygibasów się tobie zachciało?
         Po czym razem wkroczyli do kasyna, gdzie wszystko potoczyło się już właściwym torem. Jeśli nie do końca regulaminowo, to na pewno zgodnie z wojskowym rytuałem.
 
         cdn…
 
 

sobota, 15 listopada 2014

33. Wieża Babel Chrząszczykiewiczów


         Kiedy Nowosz Chrząszczykiewicz, urodziwy mieszkaniec Bździochów, hydraulik z zawodu, doszedł do wniosku, że dalszą karierę zawodową powinien rozwijać za granicą, spakował, co najniezbędniejsze i wyjechał do Francji. Wrócił po paru latach wypasionym busikiem, zapakowanym po dach dorobkowym dobrem, a miejsce obok kierowcy zajmowała śliczna Francuzeczka – dziewczę o urodzie Bardotki i nieokiełznanym temperamencie. Wszelkim. La Larva, bo tak się nazywała, nie znała ani słowa po polsku, a ponieważ przysłowiowe „sz” i „cz” sprawiało jej okropne męki, do swego lubego zwracała się na skróty, wyrwawszy z imienia i nazwiska to, co udało jej się wykrztusić, a co brzmiało: „No Chocz”. Gdy zawołała tak po raz pierwszy, Nowosz odpowiedział jej: „Już idę, Skarbie”. Spodobało się i tak zostało.
         Ale pierwszy zgrzyt przyszłego małżeństwa Chąszczykiewiczów nastąpił już w drodze do Polski. Nowosz prowadził, a la Larva bawiła się jego komórką. Nagle, ni z tego, ni z owego zaczęła mieć do niego o coś pretensje. W swej perorze nakręcała się coraz bardziej, wkładając w to niemało, a może nawet wszystko, ze swego temperamentu. Zdezorientowany Nowosz zjechał na najbliższy parking, a wtedy la Larva poczęła wyrzucać z samochodu wszystkie rzeczy. Tak jak leci i jak popadło. Na betonie parkingu wylądowały więc torby z ubraniami, sprzęt grający, kartony kosmetyków itd., a na tym wszystkim wylądowały jeszcze kołdry i poduszki. Po paru minutach auto było wymiecione do czysta, a wściekła, sapiąca jeszcze z wysiłku dziewczyna usiadła za kierownicą i oświadczyła, że wraca do domu. On zaś niech sobie robi, co chce. Ogłupiały Nowosz po raz nie wiadomo który spytał, o co chodzi. Dopiero po pewnym czasie nadąsana jeszcze la Larva pokazała mu jego telefon, a w nim jeden z numerów i opis: Skarbówka. Z lawiny wyrzucanych przez nią słów zrozumiał, że wskazany numer telefonu nie jest jej, czyli że jeszcze inną kobietę nazywa Skarbem. Szczery wybuch śmiechu Nowosza zbił la Larvę z tropu, a jego tarzanie się z radości w stercie wyrzuconych z samochodu rzeczy nawet ją zaciekawiło. Spodziewała się przeprosin i tłumaczeń; taka reakcja wprawiła ją w zdumienie. Wreszcie Nowoszowi udało się wytłumaczyć, na czym polega pomyłka. Po chwili oboje tarzali się ze śmiechu. Do tego doszedł jeszcze fakt, że la Larva nie ma prawa jazdy i nie umie prowadzić samochodu.
         Potem wspólnie powkładali na powrót wszystko do środka, a jeszcze później la Larva zaczęła przepraszać Nowosza o głupie posądzenie. Przeprosiny musiały zostać przyjęte, bo przez dłuższy czas auto na parkingu wpadało w dziwne wibracje i przechyły. Niechybnie wspięli się na szczyt niebiańskich rozkoszy, co przy trudnościach w porozumiewaniu się przywodzi na myśl porównanie z biblijną wieżą Babel. Może tylko rezultat był nieco inny, ale widać, niebiosa jakoś nie czyniły przeszkód w tej wspinaczce.
         Po przyjeździe do Polski młodzi pobrali się, a gdy la Larwa nauczyła się już wystarczająco nowego języka, podjęła pracę – o ironio – w bździochowskiej skarbówce. Wszystko skończyło się niemal jak w bajce, bo Chrząszczykiewiczostwo żyli długo i szczęśliwie, w otoczeniu gromadki Chrząszczykiewiczątek. Wymawianie swego obecnego nazwiska nie sprawiało już la Larvie trudności, jednak pierwotne jej zawołanie: „No Chocz” pozostało w ich intymnym słowniku i stanowiło zaproszenie do radosnej wędrówki na szczyt wieży Babel.

         cdn…

sobota, 8 listopada 2014

32. Inspekcja w placówce

 
         Gwałtowny rozwój kapitalizmu w Bździochach wybuchłego za sprawą sołtysa Miętosia, który swoimi rządami doprowadził do powstania prężnej gospodarczo Bździochowej Doliny, niewątpliwie należało zaliczyć do sukcesów. Bo chwalić się było czym. Wieś kwitła pod każdym względem. Zarówno mieszkańcy, jak i przyjezdni wkładali wiele inwencji i wysiłku w budowanie dobrobytu – własnego i całego regionu. Ale w tej beczce miodu znalazła się też i przysłowiowa łyżka dziegciu. Nie wszyscy bowiem poradzili sobie w zmaganiu się z nową rzeczywistością, jak to się udało na przykład przeuroczym i zaradnym dziewczętom: Maryśce od Kozodojów czy Paliczkowej Jagodzie. Prócz krezusów i średniaków znaleźli się i tacy, którzy ni w ząb nie mogli rozkminić, o co w tej nowej rzeczywistości chodzi. Ci – nieliczni na szczęście – miast się rozwijać, skurczyli się w swych umysłach, popadli w apatię, a później w doły psychiczne. Oczywiście doskonale zorganizowana i bezbłędnie działająca bździochowska służba zdrowia poradziła sobie gładko z tym problemem. Dla takich właśnie ludzi na skraju Bździochowej Doliny, z dala od wielkowsiowego zgiełku i w pięknej przyrodniczo scenerii powstał ośrodek zdrowia psychicznego. Dzisiejsza młodzież pewnie zwałaby go po prostu domem wariatów, lecz umówmy się – był to ośrodek zdrowia psychicznego i niech tak zostanie. Formalnie dom ten… przepraszam – ośrodek, oczywiście, instancyjnie podlegał Specjalistycznemu Ośrodkowi Psychiatrycznemu w Walonkach, a zwierzchnikiem był, co też oczywiste, naczelny walonkowski lekarz, dr Stefan Mondralla – ten sam, którego podpis widniał na wystawionym onegdaj Miętosiowi zaświadczeniu. I on to któregoś dnia wizytował podległą mu placówkę w Bździochach.
         Zaraz po wejściu, w holu, podczas powitania z bździochowskim personelem do dra Mondralli podszedł jeden z pacjentów, przedstawił się jako Strzepan Móżdżek, odciągnął go na stronę i wyłuszczył swoją sprawę. Twierdził, że padł ofiarą niecnych knowań własnej rodziny, a wszystko po to, aby pozbawić go pokaźnego spadku. Rodzina wyrządziła mu bezgraniczną krzywdę; załatwiła po znajomości i za jego plecami dokumenty, z których wynikało, że jest psychicznie niezrównoważony, a nawet niebezpieczny. I to na tyle, że należy go ubezwłasnowolnić i zamknąć z miejscu odosobnienia, co też uczyniono. Najlepsza w tym wypadku wydała się taka właśnie placówka. Poprosił, aby doktor zajął się jego przypadkiem, dokładnie sprawdził i przeanalizował dokumenty, no i „odkręcił” całą sprawę, bo on, Strzepan Móżdżek, jest całkowicie umysłowo zdrowy. Pacjent mówił całkiem do rzeczy, był spokojny i zrównoważony. Ze łzami w oczach, a jednocześnie z ogromną nadzieją i ufnością patrzył doktorowi w oczy. No cóż, zdarza się, że ludzie dla pieniędzy potrafią robić różne świństwa, przeto doktor obiecał zająć się jego sprawą.
         Inspekcja przebiegła zgodnie z planem, wizytatora oprowadzono po obiekcie i zademonstrowano wszystkie jego walory. Był to rzeczywiście ośrodek na wskroś nowoczesny i godny pozazdroszczenia. Po pożegnaniu z personelem, w holu, tuż przed opuszczeniem ośrodka ktoś nagle mocno kopnął doktora w pośladek. Doktor aż podskoczył z bólu i wrażenia. Gdy się odwrócił, ujrzał Strzepana Móżdżka. Pacjent machając mu przed nosem palcem wskazującym, nawiązał do porannej obietnicy doktora:
         – Kochasiu, tylko nie zapomnij.
         cdn…

sobota, 1 listopada 2014

31. Jak Polak z Niemcem




         O tym, że Bździochowa dolina pod rządami sołtysa Miętosia kwitnie i przeistacza się w krainę mlekiem i miodem płynącą, nie trzeba było nikogo przekonywać. Na oczach wszystkich stawała się metropolią – wsią nowoczesną i bogatą. Bogacili się mieszkańcy, bogacili się przyjezdni, bogacił się, kto tylko mógł, kto tylko – jak to określano – kumał czaczę. Ale chyba nikt tak nie kumał czaczy, jak były pracownik SKR-u (dla tych, którzy nie pamiętają: Spółdzielni Kółek Rolniczych), mechanik maszyn rolniczych, Bumcybrat Dzierżyglut. Ten niepozorny z wyglądu człowieczek o fizjonomii Charlie Chaplina (intelektualnie – parę pięter niżej) miał wyjątkowego nosa do biznesu. Z mechanika maszyn rolniczych przedzierzgnął się w mechanika samochodowego, a że popyt na tego rodzaju usługi rósł wprost proporcjonalnie do ilości przybywających pojazdów, bardzo szybko zaczęła mu się napychać kiesa, nabijać kabza czy też puchnąć konto bankowe.
         Jego filozofia była prosta: żadne raz a dobrze, tylko tanio i źle. „Tanio” napędzało mu klientów, „źle” sprawiało, że przyjeżdżali jeszcze raz, a ściślej – wiele razy. Płacąc za każdym razem niewielkie sumy, summa summarum zostawiali u cwanego i nierzetelnego mechanika znacznie więcej pieniędzy, niż za solidną robotę.
         Z czasem, przy ciągle sprzyjających warunkach rynkowych, Bumcybrat Dzierżyglut uznał, że pora się wziąć za sprowadzanie rozbitych aut z Zachodu, bo na nich jest jeszcze lepszy interes. Nie zrezygnował przy tym ze swojej żelaznej zasady i upychał po okazyjnych cenach samochody byle jak naprawione, a często sklecone z kilku różnych aut. A zachwalał swój towar następująco, klepiąc przy tym poufale klienta po plecach: „Bierz pan, bo to okazja. Zrobione jak dla siebie”.
         Kiedy Bumcybrat dowiedział się, że są w Niemczech do odbioru kolejne powypadkowe auta przygotowane specjalnie dla niego, czym prędzej po nie pognał. Wypada dodać, że Dzierżyglut nie znał ani jednego słowa po niemiecku,  Niemiec zaś ni w ząb nie umiał po polsku. Swoiście wyglądała ich rozmowa, którą Maria Czubaszek określiłaby jako rozmowę łysego ze stolarzem. Niemiec wskazał dwa auta i pokazał na palcach, że chce po 4 tysiące marek za każde. Bumcybrat postanowił się targować i zaproponował, że weźmie oba samochody, ale taniej. Ponieważ jednak nie znał języka, Niemiec nie rozumiał, o co mu chodzi. W końcu zdesperowany Polak zbliżył swoją twarz do jego i zaczął mówić jak do głuchoniemego, wyraźnie sylabizując:
         – Patrz mi na us-ta. Bio-rę dwa za sie-dem.
         Nie wiadomo, czy rzeczywiście patrzenie na usta pomogło, czy zadziałała jakaś inna przyczyna, dość, że Dzierżyglut auta przywiózł.
         Z czasem Bumcybrat Dzierżyglut, dzięki zarobionym pieniądzom, ze sprytnego acz nieuczciwego mechanika przeistoczył się w obrotnego dilera samochodów. Historia o tym milczy, lecz można przypuszczać, że hołdowanym przez siebie zasadom został wierny.
         cdn…
 

sobota, 25 października 2014

30. Piwo pierwszego sekretarza


         Zdarzyło się to w 1966 roku. Cały kraj, w tym także Bździochy zakwitły biało-czerwonymi flagami, girlandami kolorowego kwiecia i wszystkim tym, co się nadaje na szczególne okazje. A okazja istotnie była szczególna – rocznica chrztu Najjaśniejszej. I to okrągła, bo tysięczna. Piastowie, którzy chrzest przyjmowali, nie mieli bladego pojęcia, że w przyszłości Polską będzie rządziło „ciało”, które od takiego sakramentu najchętniej umywałoby ręce, a słowo „sakrament”, jeśli w ogóle miałoby być w użyciu, to jedynie do określania nowomodnych haseł typu: „Myśl Partii – czyn ludu”. Sakramentalne te hasła wyryte ku pamięci potomnych w piaskowcu bądź granicie wieszane były na frontonach obiektów wznoszonych właśnie w czynie społecznym. Przed bramą wejściową na Stadion Sportowy imienia Wielkiego Czynu Społecznego w Bździochach również wisiała tablica z takim napisem, dla odmiany odlana ze spiżu.
         Tego niedzielnego rocznicowego dnia stadion huczał gwarem zebranej na nim licznie tzw. przyszłości narodu, czyli młodzieży szkolnej, zgromadzonej tam na mocy zarządzenia władzy, gdyż według niej właśnie na stadionach należało czcić to wiekopomne dla Polski wydarzenie, a nie w kościołach, które notabene naturalnie z chrztem się kojarzą. Na stadionie bździochowskim, który pękał w szwach, bo ściągnięto nań również uczniów z bliższej i dalszej okolicy, było szczególnie uroczyście, bowiem tam właśnie zawitał ówczesny pierwszy sekretarz partii, towarzysz Władysław Gomułka, zwany Wiesławem. Zbędne jest podawanie, jakiej partii, bo wtedy istniała tylko jedna. Repertuar obchodów był tradycyjny, by nie rzec – sztampowy: parę przemówień, w tym oczywiście to najważniejsze, wygłoszone przez pierwszego sekretarza, potem pokazy sportowe, występy artystyczne ludowych zespołów tanecznych i… do domu. Istotnym ówczesnym elementem organizacyjnym, nieodzownym wręcz, była klaka. Na dany znak klaskano, wszczynano owację, skandowano, po czym na kolejny znak stadion milkł. Wielokrotnie więc przerywano przemówienie pierwszego sekretarza burzliwymi oklaskami i okrzykami: Wiesław, Wiesław, Wiesław. Niektórzy jeszcze pamiętają, jak interesujące były w tamtych czasach przemówienia. Zawsze wymieniane w nich były osiągnięcia narodu, tak ważkie, jak ilość kwintali uzyskanych z hektara, kubatura nowych izb, tony wytopionej stali w przeliczeniu na głowę mieszkańca, objętość hałd wydobytego węgla itp. Nic więc dziwnego, że młodzież, której po godzinie słuchania mieszały się w głowach kwintale z metrami sześciennymi i tonami, „wyłączała się” i rozprawiała o swoich sprawach.
         Na stadionie byli obecni – siłą rzeczy, czy też mimo woli – uczniowie Szkoły Podstawowej nr 1 w Bździochach, wtedy jeszcze bez nadanego jej imienia Najbardziej Znanych Matematyków, a wśród nich dorastający wówczas późniejsi ojcowie dwóch najweselszych obywateli Bździochów: Trycjana Paszkwilki – Zdzierż Paszkwilko i Wziutka Podszczypały – Tombak Podszczypała. Stali o kilka rzędów siedzeń od siebie i poprzez skandujący na stojąco właśnie tłum próbowali umówić się po imprezie na wypicie piwa. Wyglądało to mniej więcej tak.
         – Po piwo! – wrzeszczał Zdzierżek.
     – Co?! – odwrzeczał Tombaczek, próbując przebić się głosem przez skandujący stadion.
         A stadion:
         – Wiesław! Wiesław! Wiesław!
        Powtórzyło się to kilka razy i nagle stadion ucichł. Jedynie Zdzierżek, niby tokujący głuszec, darł się na całe gardło:
         – Po piwo!!!
      Wyszło z tego, że Wiesław miał iść po piwo. Tak to piękne idee płynące poprzez głośniki z ust pierwszego sekretarza zostały niechcący sprofanowane. Na szczęście dla niefortunnego sprawcy zamieszania panom w płaszczach z podniesionymi kołnierzami, od których się zaroiło, nie udało się go namierzyć. Być może, a nawet jest to wielce prawdopodobne, scenka ta zainspirowała jego syna, Trycka, do wyboru zawodu humorysty.

         cdn…



sobota, 18 października 2014

29. Toaleta hrabiego seniora


         Nestor rodu, Celebrant hrabia Bździochowski Sr, ojciec Piusa, mieszkający na jeszcze odleglejszych kresach Kresów Wschodnich niż Bździochy, zszedł był łaskawie z tego świata zanim jeszcze Armia Czerwona zajęła należące do niego ziemie, podążając nad Narew, Wisłę i San na koleżeńskie spotkanie z Wehrmachtem. Owa łaskawość zalała łzami mieszkańców podległych mu włości i przyniosła ulgę najbliższemu otoczeniu. Albowiem Celebrant hrabia Bździochowski Sr był niespotykanym introwertykiem. Krótko mówiąc, antenat rodu Bździochowskich zajmował się wyłącznie sobą. A przy tym był niesłychanie opanowany i dystyngowany. Wręcz korci, by powiedzieć, że chamstwu w życiu przeciwstawiał się wyłącznie „godnościom osobistom”. Tym sposobem, chcąc nie chcąc, zarządzanie majątkiem musiała przejąć jego żona Eulalia, a wspomagał ją w tym trudnym bądź co bądź obowiązku, zważywszy na rozległość dóbr, najstarszy syn Pius. Z racji całkowitego zamknięcia się w sobie starego hrabiego i skupieniu wyłącznie na własnych potrzebach, za plecami określano go – mówiąc delikatnie – niezbyt przychylnymi, by nie rzec – niestosownymi określeniami. Rodzina mawiała o nim: tetryk, mantyka lub antyk. Służba pozwalała sobie na warte jej poziomu przezwiska,  jak stary piernik, ramol czy grzyb, pilnie oczywiście strzegąc, aby miana te nie dotarły do uszu Jaśnie Państwa. W rzeczy samej, osiągnąwszy wiek matuzalemowy, stary hrabia był trudny do zniesienia. Jedna zaś scenka obrazująca zwykłą codzienność w służbie u hrabiego przetrwała nawet do czasów współczesnych w formie anegdoty.
         Zdarzyło się bowiem, że Celebrant hrabia Bździochowski Sr wybrał się za potrzebą. Oczywiście do ustępu chadzał wyłącznie ze służącym, bo od czegóż w końcu jest służba. Przebieg jego wizyty w owym przybytku był mniej więcej taki. Hrabia stanął przy muszli klozetowej i spytał służącego:
         – Janie, rozpięte?
         – Tak, Jaśnie Panie – odpowiedział Jan.
         – Janie, wyjęte?
         – Tak, Jaśnie Panie.
         – Janie, leci?
         – Nie leci, Jaśnie Panie.
         Po przyjęciu takiego stwierdzenia hrabia kontynuował pytanie:
         – Janie, schowane?
         – Tak, Jaśnie Panie.
         – Janie, zapięte?
         – Tak, Jaśnie Panie.
         – A szkoda, bo leci – konstatował hrabia.
         Nietrudno sobie wyobrazić, że toaleta hrabiego zajmowała lwią część dnia i absorbowała służbę, bo przecież nie tylko Jana, do imentu. Nawet schodząc z ziemskiego padołu, stary hrabia nic nie ułatwił i rozstał się z tym światem, siedząc w wygódce.

         cdn…

sobota, 11 października 2014

28. Refleks kanoniera Jóźka Wędzidły


         Zanim starszy chorąży Józiek Wędzidło zrobił karierę wojskową i na dobre zadomowił się na stanowisku kwatermistrza w pułku artylerii naziemnej, krótko mówiąc – zanim dochrapał się intratnej fuchy i oczywistego na takim stanowisku pokaźnego kałduna, musiał odbębnić swoje jako zwykły kanonier. Dla niewtajemniczonych – kanonier to odpowiednik szeregowca w innych formacjach wojskowych. Pułk mieścił się na peryferiach Bździochowej Doliny, a niedaleko, okolony lasami, znajdował się poligon. W czasach, gdy Józiek Wędzidło odbywał zasadniczą służbę wojskową, działa artyleryjskie na poligon były ciągane końmi. Dlatego też w pułku znajdowały się stajnie, a żołnierze prócz innych służb, mieli też wyznaczane służby w stajni. Dotyczyło to wszystkich żołnierzy, bez wyjątku. A więc też kanoniera Jóźka Wędzidły.
         Prawdopodobnie już od momentu, w którym wymyślono armie, ulubionym zajęciem służących w nich wojaków było tzw. ćwiczenie oka, czyli spanie gdzie i kiedy tylko się dało. Ten przeuroczy żołnierski obyczaj przetrwał wieki i całkiem nieźle daje się praktykować współcześnie. Są tacy sztukmistrze, którzy potrafią ćwiczyć oko, stojąc w szyku na apelu; arcymistrzowi w tej sztuce udało się przysnąć w czasie marszu na defiladzie. Nic więc dziwnego, że i w pułku artylerii naziemnej w Bździochach ćwiczenie oka było pieczołowicie kultywowane. A kanonier Józiek Wędzidło, jak mało kto, opanował tę sztukę do perfekcji. I doskonalił ją nadal przy każdej nadarzającej się okazji.
         Podczas którejś z kolei służby w stajni Józiek po oporządzeniu koni przysiadł sobie między boksami, wśród chomąt, kulbak, uprzęży oraz reszty elementów końskich rzędów i oddał się ulubionemu zajęciu ćwiczenia oka. Tymczasem – o czym Józiek nie wiedział – do pułku przybyła inspekcja, a oficer inspekcyjny kazał się zaprowadzić między innymi do stajni. Gdy – okolony asystą najwyższych rangą oficerów pułkowych – wszedł tam przez główne wrota, oczom jego ukazał się beztrosko śpiący żołnierz. Oficer inspekcyjny, który tego dnia był w wyśmienitym humorze, zaniechał natychmiastowego stawiania podwładnego wrzaskiem na baczność na rzecz figla, jaki postanowił mu spłatać. Delikatnie nałożył mu na szyję chomąto i dopiero wtedy ryknął:
         – Baczność! A co wy tu, żołnierzu, robicie!
         Wyrwany z najgłębszego snu Józiek, stanął wyprostowany jak struna i zupełnie niezbity z tropu odpowiedział:
         – Melduję posłusznie, że naprawiam chomąto.
         Bodaj pierwszy raz w historii pułku zdarzyło się, że żołnierz przyłapany na ćwiczeniu oka w niestosownym miejscu i czasie nie poniósł za to kary.

         cdn…

sobota, 4 października 2014

27. Dobrze wiedząca laleczka


         Maryśka od Kozodojów, która onegdaj radziła wiejskiemu głupkowi Miętosiowi, aby Dziwnemu dał cyca, bo pewnie głodne niebożątko, w czasach rozkwitu Bździochowej Doliny, a więc pod rządami już wtedy światłego sołtysa Miętosia poszła w biznes. Lecz zanim poszła, starannie się do tego biznesu przygotowała. Przykładem świeciła jej niedoszła sołtysowa, Jagoda Paliczko. Dziewoja ta, zlekceważona przez Miętosia w czasach, gdy Bździochy były jeszcze głęboko zaściankową wsiną, podczas gospodarczego boomu postanowiła pokazać Miętosiowi, że i ona potrafi nie tylko wybić się ponad przeciętność, ale nawet zakasować swego byłego oblubieńca wybujałą karierą i popularnością. Wybrała zawód dziennikarki i bardzo szybko się okazało, że był to trafny wybór. Ponieważ była istotą rzutką i pomysłową, postanowiła od razu rzucić się na głęboką wodę i z prostej wiejskiej dziewczyny przeistoczyć się w kobietę światową i niebanalną. I konsekwentnie swój zamysł realizowała.
         Była więc bardzo dobrym wzorcem dla Maryśki Kozodojówny, dziewczyny pracowitej, lecz bez polotu, która nie wiedziała na przykład jeszcze, jakiemu to biznesowi się poświęcić. Jednego wszakże była pewna. Tego mianowicie, że trzeba znać jakiś „zagraniczny język”, jak to określiła. Kiedy już opanowała podstawy angielskiego, postanowiła wyjechać na jakiś czas do Londynu, aby tam doskonalić i szlifować ów zagraniczny język. By się jednak tam jej nie ckniło za bardzo, zaproponowała wspólną wyprawę do Albionu swej przyjaciółce, a zarazem mentorce, Paliczkowej Jagódce. Tą propozycją trafiła w dziesiątkę, bo Paliczkównie bardzo się spodobał pomysł wyjazdu do „jaskini lwa”. „Lwem” była – rzecz jasna – BBC. Przy okazji panny chciały się też wszechstronnie podciągnąć w sferze kultury i zaliczyć co ciekawsze muzea, galerie i tym podobne przybytki, których w kraju Shakespeare’a i Byrona nie brakuje. Być też w operach, teatrach i filharmoniach. Najpierw ubrały się po miejsku, przynajmniej w ich mniemaniu, a później wspólnie – ambitnie i metodycznie – przemierzały kwartały West Endu, Kensington, Chelsea i inne okoliczne dzielnice, chłonąc wielki świat i jego różnorodności.
         Wtedy to właśnie miało miejsce pewne zdarzenie, które przytrafiło się Maryśce Kozodojównie. Penetrując sukcesywnie City, obie panie dotarły do Soho. I tu przypadek sprawił, że się rozdzieliły. Wcześniej jednak przezornie ustaliły, że miejscem spotkania po ewentualnym rozdzieleniu będzie dworzec kolejowy Waterloo. I dobrze się stało, bo Maryśka Kozodojówna, w pewnym sensie trzymająca się dotąd spódnicy Jagody Paliczkówny, gdy została sama, miała wielką ochotę popaść w panikę. Opanowała się jednak i zgodnie ze starą szkolną nauką postanowiła spytać o drogę policjanta. Zaczepiła więc pierwszego napotkanego „Bobby’ego” i zapytała się go, gdzie jest dworzec. Ze zdenerwowania zapomniała podać jego nazwy. Ten zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem od stóp po głowę i z powrotem, po czym przymrużywszy oczy, rzekł:
         – Ty, laleczko, dobrze wiesz, gdzie jest dworzec.
         Być może, bo wykluczyć tego nie można, właśnie to zdarzenie zadecydowało, że biznesem, jakiemu się Kozodojówna poświęciła, stał się przybytek rozkoszy, czyli po prostu domek pod czerwoną latarenką.

         cdn…

sobota, 27 września 2014

26. Charakterek Ceduły


         Ceduła Raptularz – mecenas, lecz nie sztuk wyzwolonych, a jedynie wyzwolonego języka, czyli niewyparzonej gęby – wredny charakter miała we krwi. Nie jest więc wcale dziełem przypadku, że przyjmowała pełnomocnictwa do prowadzenia spraw sądowych ludzi z szemranego towarzystwa z szemranych środowisk. No i w tych sprawach wcale nieźle sobie radziła.
         Innym mieszkańcem Bździochów, który też sobie nieźle radził w tym, czym się zajmował, był niejaki Wziutek Podszczypała, kolega po fachu Trycjana Paszkwilki, czyli zawodowy humorysta. Podszczypała w odróżnieniu do swego kolegi pracującego w New Bździoch Timesie był zatrudniony w konkurencyjnym Super Bździochpressie. Nie przeszkadzało im to być kumplami, chociaż Podszczypała nie uczestniczył w libacjach Trycjana Paszkwilki z Piusem hrabią Bździochowskim i lektorem języków paraorientalnych Grzechosławem Pyszczozorem. Jeśli chodzi o alkohol, był umiarkowanym jego spożycielem. I bez tego tryskał humorem na lewo i prawo. Oraz w przód i w tył. A dowcip miał cięty i używał go z rozkoszą, zwłaszcza gdy mu się trafił ktoś odpowiedni, kogo mógł ciąć na odlew ostrzem owego dowcipu. Jeśli była to kobieta, to o takim przypadku mawiał, że kobiety puszcza przodem, zwłaszcza w maliny.
         Tak się złożyło, że pewnego dnia w tej samej długiej kolejce do okienka pocztowego co Wziutek Podszczypała, znalazła się Ceduła Raptularz wraz ze swoim charakterkiem. Do niemrawego posuwania się kolejki bździochowianie byli przyzwyczajeni od lat, lecz tego dnia „ogonek” malał wyjątkowo wolno. Dlatego na każdego kolejkowicza, który miał więcej niż jedną sprawę do załatwienia, reszta patrzyła wilkiem. Padały dosadne komentarze i przytyki. Nietrudno sobie wyobrazić, że przodowała w tym Ceduła Raptularz, wtedy jeszcze świeżo upieczona a nieopierzona prawniczka, pracująca jako aplikantka w jedynej wówczas kancelarii adwokackiej w Bździochach – Kancelarii Prawniczej Oskub i Wspólnicy. W złośliwych przygaduszkach bardzo jej był pomocny wspomniany wcześniej wredny charakter. Nic dziwnego, że pojawienie się na poczcie ciężarnej kobiety podniosło jej poziom adrenaliny do stanu krytycznego. Patrzyła na przyszłą matkę spod zmarszczonego czoła i ziała. Kolejkowicze, głównie panowie, zachowali się po dżentelmeńsku i podpowiedzieli kobiecie, aby podeszła do okienka bez kolejki, bo jej się to należy. I kobieta tak uczyniła. Fakt ten zdecydowanie spowodował przelanie się w Cedule czary goryczy. Nie wytrzymała i dała wylewny upust swojej frustracji.     
         Wziutek Podszczypała, od pewnego czasu przyglądający się stojącej przed nim kobiecie, której złość przeradzająca się we wściekłość wręcz ściekała z twarzy, poczuł, że to właśnie jest ulubiony przez niego przypadek. Złożył czytaną dotąd gazetę i bezceremonialnie przerwał jej arogancką tyradę w chwili, gdy Ceduła cedziła:
          – Obsługa bez kolejki wcale się pani nie należy. Ja się na tym znam. Ja jestem prawnikiem.
         I z doskonale udawaną troską zapytał:
         – A nie lepiej było wyuczyć się na człowieka?
 
         cdn…

sobota, 20 września 2014

25. Orka Białą Turnią


         Wtedyrdowie – Hryćko i Wywrzeszcza byli w zasadzie małżeństwem zgranym. Różni złośliwcy, czyli znający ich dobrze sąsiedzi dodaliby zapewne, że zgranym do cna, ale nie ma co się oglądać na opinie złośliwców. Hryćko z Wywrzeszczą żyli już wspólnie ponad trzydzieści lat, odchowali dzieci i dorobili się własnego domku, dość skromnego wprawdzie, ale przecież własnego. Oraz maszyn rolniczych, które przez lata zdążyły się już co nieco sfatygować. Dzieci w osobach trzech dorodnych synów już wyfrunęły w świat, czyli po ożenkach poszły na swoje. Starym Wtedyrdom pozostało nadal obrabiać posiadane kilkanaście mórg ziemi, bo cóż innego mogliby robić, skoro ani telewizora, ani nawet porządniejszego radia nie mieli.
         Właściwie Hryćko Wtedyrda wiedział, co można by robić innego, ale jego żona starała się trzymać rękę na pulsie, dzięki czemu nie udało mu się przepić do reszty tego, co mieli. Bo Hryćko Wtedyrda lubił zajrzeć do kieliszka, a jeszcze lepiej do szklanki. Prawdę mówiąc, zamienił kieliszek na szklankę, kiedy z rachunków, jakie poczyniła Wywrzeszcza, jasno wynikło, że wino wychodzi korzystniej od gorzałki. Podobnie ryło beret, ale było tańsze. Hryćko upodobał sobie wino, winko, wineczko o wdzięcznej nazwie Biała Turnia, które profani zwą po prostu jabolem. Według Hryćki, zupełnie niesłusznie, bo prócz adekwatnego widoczku na etykiecie Biała Turnia miała kunsztowny bukiet smaków i zapachów i pasowała na wszelkie okazje. A tych okazji na co dzień nie brakowało. Już od samego rana pod sklepem spożywczym zbierało się grono Hryćkowych mniej więcej rówieśników, smakoszy owego specjału. Ze względu na notoryczne docenianie niepowtarzalnych walorów wina można by ich nazwać koneserami. Przepijając kolejno do siebie szklaneczką tego szlachetnego trunku, miło i pożytecznie spędzali czas. Choć ich żony miały na ten temat odmienne zdanie. Od czasu do czasu odrywały więc ich od codziennego rytualnego obrządku wznoszenia się na wyżyny duchowe poprzez raczenie się Białą Turnią i zapędzały do prozaicznych przyziemnych zajęć gospodarskich. „Kurce dziod”, krzyczała w takich sytuacjach Wywrzeszcza, powtarzając po kilkakroć to swoje ulubione powiedzonko. Hryćko wolał wtedy jak najwcześniej wyruszyć w pole, aby uciszyć Wolną Europę, jak zwykł nazywać swą ślubną w czasie, gdy „nadawała”, odrobić co niezbędne i jak najszybciej wrócić do wsi, aby załapać się jeszcze na popołudniową sesję ubielania turnią. Nie przeszkadzało mu to wcale mieć ze sobą w polu butelczyny z odpowiednią zawartością, by w pojedynkę hołdować jej dobroczynnemu oddziaływaniu na organizm.
         Zdarzyło się, że podczas gdy inni gospodarze z gospodyniami jechali w pole, Wtedyrdostwo już wracali. Cały podążający w pole gmin był pełen podziwu, jak to Hryćko z Wywrzeszczą zgrabnie uporali się z robotą i spieszą na odpoczynek. Do czasu jednak. Im byli bliżej ich furmanki, tym głośniej było słychać wyrzekanie Wywrzeszczy. Zdezorientowani, nie wiedzieli, czemu Wywrzeszcza wrzeszczy. Wszystko się wyjaśniło, gdy się mijali. Na ich wozie była tylko część pługa.
          – Kurce dziod – płynęły w eter przekleństwa. – Koleśnicy nie wziął, ale o winie nie zapomniał! Kurce dziod.

         cdn…
       

 
 

sobota, 13 września 2014

24. Niechciany budzik doktora Skalpela


         Ocho i Wocho, czy też Oho i Woho (to wersja dla dysortografów) dwaj bracia z lekkim upośledzeniem sprawności intelektualnej stanowili od zawsze maskotki Bździochów i całej Bździochowej Doliny. Nie pochodzili z zamożnej rodziny, toteż mimo swych dolegliwości zdrowotnych zmuszeni byli pracą najemną wspomagać domowy budżet, aby jakoś wiązać koniec z końcem. Wbrew pozorom radzili sobie z tym całkiem nieźle, choć – siłą rzeczy – najczęściej pracowali fizycznie, wykorzystując siłę swych mięśni. Znosili węgiel do piwnic, pomagali przy przeprowadzkach i wykonywali tym podobne prace. Lecz myliłby się ktoś, kto by przypuszczał, że pracowali jak bezwolne maszyny. Oni sami sobie te prace załatwiali, a także uzgadniali stawki i inne warunki. Jednym słowem, całkiem sprawnie poruszali się w sferze logistyki.
         Zdarzyło się, że przez pewien czas zajmowali się roznoszeniem mleka ze sklepu pod drzwi mieszkań. Robota ta, jak każda inna, którą Ocho i Wocho stalowali, była wykonywana rzetelnie i dokładnie. A według ich punktualności można było regulować zegarki, jak niegdyś, przed wojną, według rozkładu jazdy pociągów PKP. W onym czasie mleko było wyłącznie w szklanych butelkach; o woreczkach czy kartonikach jeszcze nawet nie słyszano. Hałas był więc – przy solidnym przykładaniu się braci do roboty – okrutny. Podobnie zresztą jak na wspomnianej kolei, gdy pędzący pociąg przejeżdżał przez zwrotnicę. Brzęk szkła każdego ranka nieomylnie zastępował budzik. Choć nie wszyscy musieli i nie wszyscy chcieli korzystać z takiej pobudki.
         Jednym z tych niechcących był doktor Skalpel, chirurg pracujący w bździochowskim szpitalu, który zanim wybudował sobie domek wolnostojący, mieszkał w luksusowym apartamencie w bloku na jednym z osiedli. Wracając po nocnym dyżurze, z usługi porannego budzenia korzystać nie chciał. Lecz budzika w postaci roznosicieli mleka wyłączyć się niestety nie dało. Tak też było pewnego dnia – gdy ledwo przyłożył głowę do poduszki, obudził go nieznośny dźwięk brzęczącego szkła. Sfrustrowany zerwał się z łóżka, otworzył drzwi i z wyrzutem w głosie spytał:
         – Panowie, czy nie moglibyście tego robić ciszej?!
         Po czym zamknął drzwi i wrócił do łóżka.
         Następnego dnia rano, ledwo się położył, obudził go długi dzwonek do drzwi. Wyrwany z pierwszego snu, powoli wracając do przytomności, ujrzał przed drzwiami uśmiechniętych obu braci. Jeden z nich, wyklepując niedopałek  papierosa z lufki, z satysfakcją w głosie zapytał:
         – Dzisiaj było cicho, no nie?

         cdn…

 

niedziela, 7 września 2014

23. Amnezja Wtedda Niepospieszaja


         Z Wteddym Niepospieszajem było tak. Nie dość, że był flegmatykiem, to jeszcze był piekielnie zapominalski. O jego flegmie krążyły po Bździochach zabawne anegdotki i dowcipy. Niektóre nawet dosadne. Jak ta na przykład, że spóźnił się z przyjściem na świat i teraz nie może świętować własnych urodzin. Albo też, że będąc dżokejem, przyjechał na metę trzy dni za stawką i okrzykiem: „Stój, szalona!” zatrzymywał spienioną klacz. Swego czasu podarowano mu nawet w prezencie książkę Jerzego Wittlina „Vademecum dla tych, którym się nie spieszy”, ponieważ gdziekolwiek by nie szedł, zawsze przychodził ostatni. Nigdy się nie zdarzyło, aby po nim jeszcze ktoś przybywał. A do tego wszystkiego żona czyniła mu wymówki, że zbyt długo siedzi w toalecie. Na to Wteddy miał tylko jedną odpowiedź: „Zjeść to można i w biegu, ale spróbuj się w biegu załatwić”.
         Zarzucaną mu zaś przez otoczenie powolność czy wręcz opieszałość, nazywał posiadaniem analitycznego charakteru. Trzeba jednak przyznać, że jednego momentu związanego z nałogowym spóźnialstwem powszechnie i szczerze mu zazdroszczono. Otóż Wteddy spóźnił się kiedyś na statek, który zatonął. Oczywiście nikt się nie uratował, więc gdyby Wteddy wtedy… Niby banał, a jednak. To tyle, jeśli chodzi o nieruchawość. Ale jest jeszcze coś, co śmiało można by nazwać turbo doładowaniem tej jego flegmy, czyli po prostu turboflegmą.
Wteddy Niepospieszaj miał – jak by to określiła Maria Czubaszek – pamięć dobrą, ale krótką. Tak krótką, że zapominał zanim się dowiedział. Doszło do tego, że nie pamiętał, że w ogóle miał coś pamiętać.
Aby jakoś przeciwdziałać amnezji, wpadł na pomysł zapisywania wszystkiego, o czym miał pamiętać, na karteczkach i był bardzo zadowolony, że tak zgrabnie sobie z tym kłopotem poradził. Lecz do czasu. Szybko odkrył, że zapisywanie na karteczkach nic nie daje i jest drogą prowadzącą donikąd, bo najzwyczajniej zapomina później do nich zajrzeć. Mając taki bagaż-balast złych doświadczeń, które mocno utruły mu życie, poszedł wreszcie do lekarza i poskarżył się, że cierpi na zanik pamięci.
         – Od kiedy? – zapytał lekarz.
         – A co od kiedy? – zapytał autentycznie zdziwiony Wteddy.

         cdn…