sobota, 31 grudnia 2016

144. Jak złodziej okradł złodzieja

           Przylepa Dziegcia, znanego niemal wszystkim bździochowianom złodziejaszka, szarpał dylemat. Szarpał dogłębnie, szarpał aż do przenicowania trzewi. Był to dylemat istotny, bo dotyczący jego, Przylepa Dziegcia, istoty. Nie był mianowicie Przylep pewien, czy jego nazwisko powinno brzmieć Dziegieć, czy może Dziegć. We wszystkich pozostałych przypadkach, od dopełniacza do wołacza, problemu nie było. Nazwisko odmieniało się jak ta lala. Ale mianownik, ten najważniejszy z przypadków, napawał go grozą i nieodmiennie wprowadzał w stan frustracji, który pociągał za sobą obstrukcję naprzemiennie z laksacją tak dogłębną i rzetelną, iż wydawało mu się, że w tym, co opuszcza jego organizm, znajdują się kawałki mózgu, a przynajmniej pojedyncze szare komórki.
           Lecz nie to sprawiało, że z zapamiętaniem oddawał się kleptomanii z wyboru. Był to jego sposób na życie. Tak samo jak sposobem na życie innych mieszkańców Bździochowej Doliny była pospolita, trywialna uczciwość. Poza tym Przylep Dziegieć był człowiekiem miłym, o ujmującej powierzchowności i takimż charakterze. Oraz z tytułem magistra. Przy czym tytułu tego nie zdobył w sposób, o który – znając jego upodobania – można byłoby go podejrzewać, a normalnie, kończąc studia na stołecznym uniwersytecie, na wydziale organoleptyki. Przypadek zaś z próbą nawrócenia się, który sprawił, że został prawowitym właścicielem księżego zegarka, upewnił go tylko w przekonaniu, że idzie właściwą drogą. Zwłaszcza, że…
           Otóż w młodości, kiedy jeszcze lepkość jego rączek nie sięgnęła doskonałości, a podążała co najwyżej za stanem umysłu wietrzącego coraz natrętniej, co by tu i jak by tu, zdarzyła się Dziegciowi taka oto przygoda. Podróżował z Bździochów do stolicy, gdzie czekała go jeszcze spora porcja nauki do przyswojenia przed przylepieniem mu z przodu nazwiska skrótu „mgr”. Być może określenie „podróżował” było nieco na wyrost przy tym, co serwował przewoźnik; w każdym razie Dziegieć jechał pociągiem z walizą pełną ubrań, pozwalających mu przetrwać bez prania okres od jednych świąt do drugich. No i adekwatnym zestawem wałówki w tym samym celu. Pociąg wlókł się niemiłosiernie, lecz w końcu dobrnął do końcowej stacji. Przylep z braku lepszego zajęcia podrzemywał sobie; do przytomności przywrócił go pisk hamulców, jeszcze bardziej niemiłosierny od wspomnianego wyżej wleczenia się. Korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych przesuwał się osobnik – współpodróżnik Przylepa – z wielką walizą. Jeśli pisk hamulców nie doprowadziłby Dziegcia do przytomności, to widok walizy – na pewno. Bo była to jego, Dziegcia, waliza. Zerwał się z siedzenia i złapał za rączkę tuż obok ręki złodzieja.
          – To moja walizka – krzyknął. – Oddaj, bo jak ci przyłożę, to…
           Widok wściekłego Dziegcia z uniesioną pięścią musiał przerazić złodzieja, bo tylko bełkotał coś o pomyłce. Ale walizki rzeczywiście były podobne. Moją by wystawił, a potem jakby nigdy nic rżnąc głupa, wróciłby po swoją, pomyślał Przylep. Odruchowo rozsunął zamek swojej walizki i zauważył brak żywności.
           – Oddawaj jedzenie – wrzasnął.
           Przestraszony złodziej otworzył swoją walizkę, pełną wiktuałów, a Dziegieć nie bacząc na jego protesty, przełożył całą żywność – pęta kiełbasy, konserwy, owoce i słodycze – do swojej walizki.
           – No – powiedział nieco uspokojony, grożąc palcem – i żebym cię więcej nie widział.
           Chłopak czmychnął czym prędzej, taszcząc swój mocno odchudzony bagaż. Na peronie zdenerwowany jeszcze Przylep przyłożył do ucha telefon. Dzwoniła matka.
           – Wiesz, synku, chciałam ci powiedzieć…
           Przylep przerwał jej w pół zdania i opowiedział całą historię, która mu się przytrafiła. Gdy skończył, matka wreszcie mogła dokończyć rozpoczęte zdanie.
           – …chciałam ci powiedzieć, że bardzo mi przykro, bo zapomniałam włożyć do walizki całe jedzenie, które ci przygotowałam.
           Przylep zdębiał. Tak to złodziejaszek okradł złodziejaszka.
           Ale życie ma to do siebie, że pisze scenariusze po swojemu. Bo zdarzenie to miało jeszcze ciąg dalszy. Z epilogiem włącznie. Otóż obaj panowie spotkali się następnego dnia na… wykładzie. Okazało się, że człowiek, który kradł Dziegciowi walizkę, był nowym studentem. On Dziegcia zapamiętał z uczelni, a Dziegieć jego nie. Nowy po prostu chciał być uprzejmy i pomóc zaspanemu koledze, ale nie było okazji przedstawić sprawy tak, jak się ma. Przylepowi było podwójnie głupio, bo nieświadomie wyprowiantował Witalisa Kogutka (tak się nazywał ów student) z całej żywności. Lecz skoro los sprawił, że mieli być kolegami, szybko doszli do porozumienia, a prowiant przez dłuższy czas służył im jako zagrycha podczas rozmów, przy których powszechnym zwyczajem bździochowian nie wylewali za kołnierz.

           cdn…

sobota, 24 grudnia 2016

143. Świętownik uniwersalny

           Światomysł Eureczko, przedzierzgnąwszy się z domorosłego usprawniacza, racjonalizatora i wynajdywacza prostych konstrukcji w rasowego, znanego i uznanego, sławnego w świecie wynalazcę, miał pełną głowę pomysłów i pełne ręce roboty. Zrealizowanych jego projektów było w Bździochach i w całej Bździochowej Dolinie tyle, że skatalogowanie ich musiałoby zająć temu, kto by się odważył podjąć tego żmudnego zadania, pewnie całe życie. A najpewniej – nie tylko jedno. Pierwotna zaściankowość twórcy rozpoczynającego swą – nie bójmy się użyć tego określenia, bo w jego wypadku żadne określenie nie wyda się zbyt skromne – karierę przeistoczyła się w rozmach na skalę, która niekiedy przerażała. Od niewielkich dokonań lokalnych przeszedł do rozwiązań globalnych, ogólnoziemskich, a nawet kosmicznych. Kwestią czasu, a zapewne wszyscy bździochowianie byli o tym święcie przekonani, było jego wyjście z pomysłami w przestrzeń międzygalaktyczną.
          Sam Światomysł rozpamiętując niekiedy efekty swoich dokonań, pobłażliwie uśmiechał się w duchu na myśl o swoich pierwszych, jakże siermiężnych rozwiązaniach. Pamiętał na przykład, jak na podstawie obserwacji wykalkulował konieczność skorygowania promienia zagięcia sierpa. Niby drobiazg, a umożliwiło to gospodarzom nie tylko na skrócenie czasu żniw o połowę, lecz także jakimś cudem zwiększyło plony i pozwoliło uzyskiwać dwu, a nawet trzykrotnie wyższe zbiory ziarna z jednej morgi. Tak, tak, od tego się zaczęło i dlatego to pierwsze osiągniecie Eureczko traktował ze szczególnym sentymentem. Ale czas gonił, uciekał i naglił. W przedświątecznym nastroju upatentowany (wiele jego rozwiązań uzyskało patenty w wielu krajach) wynalazca dumał nad czymś specjalnym, czymś, co powiąże światowość jego pomysłów z tradycją, czymś, co rozwikła odwieczne dylematy związane z nawałem świątecznych przygotowań, czymś, co najzwyczajniej uprości i ułatwi życie wszystkim. Oczywiście na efekty jego przemyśleń nie trzeba było długo czekać. W wigilię Bożego Narodzenia Światomysł Eureczko zaprezentował Bździochom swój najnowszy wynalazek. No, może słowo „wynalazek” nie do końca jest adekwatne do efektu, zwłaszcza że przy zwykłych, ponadczasowych kosmicznych stosowanych przez niego rozwiązaniach, obecne, oparte głównie na prostocie i tradycji, na czym mu zależało, wydaje się skromne, wręcz nieśmiałe. Jednak, gdy się dobrze zastanowić, nietrudno będzie dojść do wniosku, że z łatwością da się je rozpropagować na całym świecie, bo niechybnie znajdzie tam wielu zwolenników.
          Jako się rzekło, w wigilię świąt Eureczko objawił bździochowianom efekt swej najnowszej pracy – Świętownik Uniwersalny. Mimo przedświątecznego zaganiania przed domem wynalazcy zebrały się tłumy. Dzieło stało zakryte przed wzrokiem nadmiernie ciekawskich plastikową folią; twórca zaś stał przed dziełem, lecz również w ukryciu, i czekał na odpowiedni moment, aby je i siebie zaprezentować. Moment ten wreszcie nastał. Wśród wrzawy i oklasków powitano realizację pomysłu, który miał ułatwić życie udręczonym świątecznymi przygotowaniami mieszkańcom Bździochowej Doliny. Jak zwykle doceniono zmysł praktyczny Światłomysła, bowiem już na pierwszy rzut oka było widać, że pomysł jest trafiony i na pewno skróci co najmniej o połowę przygotowania do świąt. Nie tylko bożonarodzeniowych, właśnie się zaczynających, ale także i wielkanocnych. Chwalono, doceniano i podziwiano, jakże przewidujący w swym zamyśle był autor owego ponadczasowego dzieła.
          Gdy osłaniająca dzieło folia osunęła się na ziemię, ze wszystkich gardeł wydobył się jęk podziwu, bowiem oczom zebranych, ukazała się przybrana świątecznie choinka. Przybranie jej – właśnie to, co wywołało owe dźwięki zachwytu – zapierało dech w piersiach. Być może niejeden czytający te słowa uzna to za najzwyklejszy oksymoron, jednak faktem jest, że paradoks ten miał miejsce. Ludzie z zapartym tchem wzdychali z zachwytem. Lecz czyż można było inaczej zareagować na taki widok? Oto przed zebranymi w to mroźne popołudnie bździochowianami stało świąteczne drzewko przybrane efektownie podświetlonymi od wewnątrz bombkami w formie wielkanocnych pisanek. Obok stał Światomysł Eureczko przebrany za zająca w stroju Świętego Mikołaja.


          cdn…

sobota, 17 grudnia 2016

142. Święte ramię sprawiedliwości

          − Coś taki markotny? − komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot, szef nowo powstałego Tajnego Nocnego Wydziału Interwencji Niewymuszonych bździochowskiego komisariatu policji, zwrócił się do swego podwładnego, Rympała Przypałki.
          − E tam − mruknął tylko Przypałko i dalej ślęczał z nosem w stosie papierów, z których miał powstać meldunek z wczorajszej udanej akcji obezwładnienia i pojmania jednoosobowego demonstranta sprzed magazynu  Pszczółkarni. Pszczółkarnią bździochowianie zwą wytwórnię miodów pitnych, funkcjonującą pod nazwą Sączalni Eterycznych Jednostek Miodu.    
          − Jakiś melancholijny nastrój cię dopadł cy cóś? Może opary miodów tak na ciebie podziałały? − próbował dociekać żartobliwie komisarz.
          − E tam − odburknął ponownie śledczy. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy. Wzrok zaś utkwiony był w bliżej nieokreślonym miejscu nienarodzonego wciąż dokumentu.
          Komisarz Ciutgrzmot patrzył na Przypałkę przez szerokość policyjnego pokoju, a jego widok powoli zaczynał go niepokoić.
          − A konkretnie, o co chodzi? − drążył temat. − Przecież akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Zwłaszcza, że demonstrant był kompletnie pijany.
          − E tam − trwał przy swoim śledczy.
          − Wal śmiało. Może śledzik był nieświeży?
          − Nieee, to nie to. To całkiem nie to.
          − To cooo, do cholery?! − zaczął się irytować przełożony śledczego. − Mów, bo mnie tu zaraz coś rozpuknie albo szlag mnie trafi.
          − W sumie nic, tylko tak sobie myślę…
          − No, to już nieźle. A o czym tylko tak sobie myślisz?
          − Naszły mnie wątpliwości.
          − Jakież to wątpliwości cię naszły?
          − Bo tak sobie myślę…
          − To już wiem, że myślisz. Mów, do cholery, o co ci chodzi. − Komisarz, wkurzony nie na żarty, zerwał się z krzesła i zaczął krążyć po pokoju.
          − Albo mi tu zaraz powiesz, o co chodzi − warknął − albo…
          − Szefie − zaczął Przypałko nieśmiało. − Czy komisariat, jak był otwierany, był poświęcony przez księdza?
          Ciutgrzmot osłupiał. A potem zaniemówił. Trwało to dłuższą chwilę. Gdy mu już mowa wróciła i odsłupiał, zapytał:
          − A co to ma wspólnego ze sprawą?
          − Bo tak sobie myślę…
          − To już, k…wa, mówiłeś, że myślisz! Teraz powiedz wreszcie, co myślisz. − Irytacja komisarza sięgnęła, jeśli nie niebios, to przynajmniej sufitu. − Powiesz to w końcu, czy nie?!
          − Powiem, powiem, pewnie, że powiem. Niech mi tylko szef da dojść do słowa.
          Komisarz, zrezygnowany, przestał krążyć po pokoju i z powrotem usiadł za swoim biurkiem. Nadstawił uszu i wpatrywał się intensywnie w Przypałkę. Ten zaś nadal dukał.
          − No, bo ja spałowałem tego tam przed Pszczółkarnią.
          − No to co? Nie pierwszego i nie ostatniego. Należało mu się. Pałka to nasze święte ramię sprawiedliwości. − Ostatnie słowa komisarz wyrzekł niemal z wzniosłym patosem.
          − Ja wiem, tylko że… − śledczy ponownie zawiesił głos.
          − Do jasnej cholery! − wrzasnął Ciutgrzmot. − A może o to ci chodzi, że miał na transparencie „Precz pszczoły ze stodoły”. Albo mi tu wyśpiewasz wszystko jak na spowiedzi, albo…
          Domniemane to, co miało paść po „albo”, poskutkowało. Przypałko przestał mówić półgębkiem i odparł jasno i dobitnie:
          − Właśnie, będę musiał iść do spowiedzi.
          Komisarz odpuścił. Oklapł zupełnie i czekał już tylko na to, co ewentualnie wyniknie z ględzenia podwładnego. A ten, nawet nie spojrzawszy na swego przełożonego i zupełnie nieczuły na jego stan, dokończył:
          − Bo jeśli komisariat nie został poświęcony, to i wszystko, co się w nim znajduje nie zostało poświęcone. I moja nowa pałka też. A przecież nie godzi się okładać delikwenta niepoświęconą pałką.

          cdn…

sobota, 10 grudnia 2016

141. Rzecz o mlaśnięciu

          Genowefa Jajecznica, kucharka o długim stażu, siedziała nad pismem reklamacyjnym od co najmniej dwóch godzin. Wpatrywała się w litery składające się w słowa, te zaś w poszczególne zdania, i nie mogła pojąć, o co w tym piśmie chodzi. Rozumiała sens słów, nie rozumiała sensu zdań. Przywołała na pomoc koleżankę, tak samo jak i ona zatrudnioną w kuchni stołówki pracowniczej w słynnym na cały świat Bździochowskim Zakładzie Przeciągania Lin. W stołówce jak to w stołówce, różne rzeczy mogą się przydarzyć, ale żeby tak od razu, nie dość, że z grubej rury, to jeszcze całkiem niezrozumiale wyjechać, tego panie nie mogły pojąć. Teraz już we dwie siedziały nad pismem, próbując dociec, co piszący miał na myśli. Po pewnym czasie doszły do wniosku, że i w sile dwóch głów nie dadzą rady rozwikłać zagadki. Wezwały na pomoc następną kucharkę. Do południa grono rozpracowujące reklamacyjną łamigłówkę składało się już ze wszystkich sześciu kucharek, intendentki, kierowcy samochodu dostawczego, magazyniera oraz sprzątaczki. Najczęściej wyrażana opinia przez wszystkich zebranych oraz przez każdą z osób z osobna przybierała formę następującego zdania: „O co tu, k...wa, chodzi?”. Bo żadne z nich nie miało pojęcia o co tu, k...wa, chodzi.
          Od pewnego czasu wszystkie nosy medytującego nad tekstem gremium drażnił swąd przypalanych ziemniaków i kipiącego kapuśniaku, lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Wszyscy łamali sobie głowę nad treścią pisma, nie mogąc dociec jego sensu. Wreszcie około czternastej nadjechała kierowniczka. Wkrótce i ona dołączyła do mimowolnych „deszyfrantów” reklamacji złożonej przez jednego z konsumentów. Ona też co jakiś czas powtarzała wielokrotnie już przez wszystkich i przez każdego z osobna wypowiedziane zapytanie: „O co tu, k...wa, chodzi?”.
          Właściwie, to treść całego pisma była dość jasna, a nawet całkiem jasna. Niezrozumiałe było tylko jedno zdanie. Facet miał pretensje o danie z ozorów wołowych. Nawet nie chodziło mu o smak. Chyba. Bo nie pisał nic o tym, że ozory są niesmaczne. Takie wielkie, porządne, zajmujące cały talerz, fantazyjnie powykręcane w pośmiertnym stężeniu, co tylko im i całemu daniu dodawało uroku, polane sosem chrzanowym, musiały być wyborne. I efektowne. Dlatego podawane tak często, jak to tylko możliwe. O co więc cały ten krzyk? Wszyscy powinni być zachwyceni. I pewnie są. Z wyjątkiem tego jednego niewdzięcznika.
          Po raz nie wiadomo który cała załoga stołówki czytała na głos to niezrozumiałe dla niej zdanie, które brzmiało: „Codziennie wpatruję się w talerz z odczuciem, że tak podany ozór zaraz sam mlaśnie”.
          − O co tu, k...wa, chodzi? − zapytano gremialnie po raz kolejny.
          Kucharka, która pierwsza czytała pismo, machnęła ręką i z dezaprobatą odezwała się do kierowniczki:
           − Pani kierowniczko, pani to zostawi i jedzmy.
− A potem rozpromieniła się i dodała: Specjalnie dla pani wybrałam najpiękniejszy okaz. Prawda, że pięknie ukształtowany?

          cdn...

sobota, 3 grudnia 2016

140. Przebudzenie

          Stało się. Były sołtys Alojzy Pstryś zatryumfował. W jakiś nieprawdopodobny sposób, mimo iż od dłuższego czasu nie przebywał w Bździochach, udało mu się tak pokierować wiernymi mu radnymi, że ci potrafili przeforsować prawie każdy swój, a raczej jego pomysł. A pomysłów mieli mnóstwo i co jeden to lepszy. Miały one jednak pewną wspólna cechę. Przeobrażały w taki sposób obowiązujący system  prawny, aby radni z anymiętosiowej formacji mogli bez przeszkód realizować wszelkie pomysły, które im przyjdą do głowy.
          Może to i by nie było źle, gdyby nie fakt istnienia też drugiej wspólnej cechy owych pomysłów, a mianowicie totalnej ich głupoty, cofającej Bździochy do epoki, którą pamiętali co najwyżej nieliczni już ponad stuletni mieszkańcy.
          Niestety populistyczne hasła i czcze obietnice hojnych darów od władzy oraz obfitych przywilejów sprawiły, że znalazło się wielu mieszkańców Bździochów i całej Bździochowej Doliny, którzy dali się złapać na ten lep, i poparli rozsiewaczy wspaniałych, acz nierealizowalnych wizji. Taka sytuacja zaś pozwoliła wrócić na sołtysi stołek ich guru w osobie Alojzego Pstrysia.
          Ten dopiero nie próżnował. Mając przygotowany grunt, w te pędy podporządkował sobie wszystkie możliwe instytucje, zostawiając daleko w tyle demokrację i wolności osobiste bździochowian. Nie odpuścił nikomu. Mścił się w ten sposób za swoją krzywdę, jakiej podobno doznał, będąc dwulatkiem, bawiąc się w piaskownicy. W krótkim czasie wprowadził w Bździochowej Dolinie zamordyzm, przy którym największe nawet światowe zamordyzmy jawić się mogły jako pieszczotliwe głaskanie po główce. Zrealizowany został pomysł pewnej zaradnej radnej, która wymyśliła zastąpienie tradycyjnych szkół szkółkami niedzielnymi. Test z podnoszeniem pudełka zapałek aż nadto świadczył o słuszności takiego rozwiązania w kształceniu dzieci.
          Pod młotek poszły repertuary teatrów, bo okazały się niewłaściwe. Orkiestra wojskowa nauczyła się melodii religijnych i mogła występować wyłącznie na uroczystościach kościelnych. Najważniejszą rzeczą w wyposażeniu żołnierzy stał się różaniec. Namnożono koncesji i pozwoleń, o jakie musieli się starać przedsiębiorcy, z wyjątkiem namaszczonych przez eks sołtysa.  Pozwalniano dziennikarzy i radiowców, bo wystarczało Terra Radio, które błyskawicznie uruchomiono. Powszechne stały się podsłuchy i donosy. Oddani sprawie prokuratorzy i sędziowie zbiorowymi wyrokami pakowali ludzi do więzień za niewłaściwe odnoszenie się do władzy. Przy czym krzywe spojrzenie to już był ciężki występek.
          W historii Bździochów był tylko jeden najważniejszy sołtys i nie był to wcale Miętoś. Podręczniki szkolne zapełniły się peanami na cześć byłego sołtysa, Alojzego Pstrysia. Wyglądało na to, że był ważniejszy nawet od hrabiostwa Bździochowskich. Wszelkie eksponowane stanowiska urzędnicze obsadzone były poplecznikami byłego sołtysa, a wypłacane im gaże poszły w miliony.
          By móc zrealizować swoje pomysły, potrzeba było piekielnie dużo pieniędzy. Poszły więc w górę dotychczasowe podatki, a te, których nie było, zastąpiono nowymi. Przynajmniej tak to określono w komunikacie oficjalnym.
          O szóstej rano zapukano do drzwi mieszkania sołtysa Miętosia. Nie wierzę, przeleciało mu przez myśl.
          − Nie wierzę − powtórzył na głos.
          − My właśnie w tej sprawie − odkrzyknięto zza drzwi.
          Miętoś z zaciśniętym gardłem pomyślał jeszcze o konieczności depstrysizacji w przyszłości, po czym... obudził się. To był tylko zły sen, ucieszył się w duchu. Oby nigdy się nie spełnił.                                                                                                       

    cdn...

sobota, 26 listopada 2016

139. Zaradna radna


           Pewnego upalnego dnia w Sołtysówce – kawiarence o wystroju utrzymanym w stylu dyskretnego przepychu, mieszczącej się na parterze wieżowca, w którym urzędował sołtys Miętoś, w samym centrum Bździochów, siedziały dwie radne. Jedna wywnętrzała się ze swadą, druga milczała, co jakiś czas ruchem głowy dając do zrozumienia, że rozumie, a przynajmniej że słyszy.
          – Bo to widzisz, pani, my, kobity, musimy wziąść sprawy w swoje rence – mówiła ta, co się wywnętrzała. – Jak to kiedyś fajno było. Był spokój, ludzie robili w polu, na pańskim, potem z jednej miski najedli się żuru z kartoflami, posiedzieli se na przyzbie, spać poszli z kurami, ot co. Chaty drewniane, zdrowe, wapnem pobielone. Wode ze studni sie żurawiem ciągło. I był wtedy czas na wszystko. Chłop se poszed do gospody, bo mu się po robocie należy, polityki sie nasłuchał, potem cóś przy domu zrobił. A to grabie naprawił, bo sie wygły, a to deske do płota powrózkiem przyciongnoł, czy krowie siana zadał. Elektryki nie było, to i w nocy babę poobracał. I piknie było. W niedziele wszystkie sie ładnie ubrały i do kościoła. A ksionc tak mondrze gadał, że to, pani, sama mondrość na ludzi z ambony płyneła. I na to wszystko był czas. Nie to, pani, co teraz. Jakiś drapaczy chmur naustawiali, co to tylko Panu Bogu w niebie zawadzajom i nie widzi tego, co sie tu wyrabia. A wyrabia sie, wyrabia. Ta cała elektryka, telewizjory, komputry. Komu to potrzebne? Chłop po robocie do domu przyjdzie, to on nie wie, co ma ze sobom zrobić. Piwa se ze sklepu naniesie, a potem siedzi i przekrenca te kanały w telewizjorze, bo co ma robić, jak wszystko za niego elektryka zrobi. Bo to, pani, obraza boska, że jeszcze ta elektryka chłopa w łóżku będzie musiała zastąpić. Tfuj. Był taki jeden kiedyś, co to cały świat zawojował. Zły był z niego człowiek, ale kobity szanował. Wymyślił dla nich takie trzy ka. Że to niby po naszemu: dziecko, gotowanie i kościół. No i patrz pani, tak powinno być. Bo kto to widział, żeby baby po ulicach z gołymi tyłkami latały. W barze jedzom, jakby same nie mogły strawy uwarzyć. To i chłopa przy sobie taka nie utrzyma. Kiedyś jak chłop zły był, to babie wtrzepał, bo tak trzeba, dziecka poprzestawiał i porzondek był. A teraz to by sie baby tylko po jakiś marszach włóczyły, że to niby im źle. No, powiedz pani, źle to im kiedyś było? A teraz uczyć sie chcom, jakieś studyja kończyć, niektóre to nawet derechtorami chcą być. A tak, pani, derechtorami, a nawet ministrami. Przeca radnom można zostać i bez tego, tak jak ja. Musi ludziska widziały mojom mondrość, to i mnie wybrały. A ja, to pani powiem, że to wszystko wiem od księdza. Wystarczy dobrze kazań słuchać, a wszystko, pani, będziesz wiedzieć, jak sie należy. Taka jestem zaradna. I na co mnie co inszego? A te dziecka, to powiedz, pani, latajo do szkoły z tymi plecakami, co to i ze sto kilo majom i po co im to. Jak im to z plecaka do głowy wlezie, to sie powywracajom od ciężaru. Kto to widział, tak dziecka męczyć. A uczom sie takich rzeczy, co im wcale nie som potrzebne. Przecie wystarczy, że umią rachować tyle, coby sie w sklepie nie pomylić. Jenzyka to sie w domu nauczom. To przecież monż z żonom nie po inszemu gadajom, jak tylko po naszemu, to co sie dzieciak nie ma nauczyć. Nauczy sie. Wiesz pani, że one sie teraz uczom na tych tam komputrach? No to co z nich wyrośnie? Jakiejś dziwnej historii sie też uczom, że to niby kiedyś Bździochów nie było. Jak to nie było? Hrabiostwo Bździochowscy to niby skond sie wzieli? Z Hameryki? I po co to grzebać tak po starych czasach. Wiadomo, że Bździochy chrzest przyjeły i tak jest do dziś. Taki był kiedyś dobry sołtys, Alojzy Pstryś. To o nim trza sie uczyć z historii. To był prawdziwy patryjota. Patrz pani, spokój był, cisza, każdy wiedział, gdzie jego miejsce. Pan na pańskim, baba przy kuchni, chłop w polu, a dziecka przy domu. I nauczom sie wszystkiego. Od maleńkości. Jak zamieść podwórko, jak drewek przynieść, gadzinie zadać. Starsze to już drewek narombiom i za pługiem pójdom. Przecie wystarczy dziecka do kościoła zabrać, to sie wszystkiego nauczom. Tak jak ja, od księdza. Wiesz pani co? Ja taki wniosek zgłosze, żeby insze szkoły pozamykać. Na co to piniendze wydawać? Da sie księdzu, a ksiądz założy szkółkę niedzielną. I tak będzie najlepiej. Ale, ale, co sie pani stało z oczami? Czemu je pani tak wytrzeszcza?


          cdn…

sobota, 19 listopada 2016

138. Od kamyczka do pomniczka

           Były sołtys nie odpuszczał. Alojzy Pstryś, którego niezaprzeczalną zasługą dla dynamicznego rozwoju Bździochowej Doliny był fakt, że nie dał się ponownie wybrać na funkcję sołtysa, jątrzył. Nie w smak mu było, że wszelkie splendory spływają na Miętosia, a przecież tylko dzięki jego sołtysowaniu, czy też sołtysieniu, jak sam to nazywał, Miętoś – były wiejski głupek – mógł zaistnieć. Gdyby nie dopuścił do owego pamiętnego niedzielnego zdarzenia, które wyniosło później Miętosia na sołtysi stołek, Bździochy nadal byłyby zapyziałą, nic nieznaczącą wioszczyną na kresach Kresów Wschodnich. Więc czyja zasługa jest większa?, zapytywał sam siebie, a zaciekła zawiść dławiła go gorzko i niemniej gorzkie łzy cisnęły mu się do oczu.
           Ale nie, tak być nie może! To przecież za jego czasów były budowane podwaliny pod nowoczesne Bździochy w myśl hasła: „Aby Bździochy rosły w siłę, a ludziom żyło się dostatnio”. To za jego czasów świetlaną przyszłość Bździochów wykuwało się na każdym stanowisku pracy. To za jego czasów jedność z sołtysem stanowiła jedność narodu. O nie, nie, panie Miętoś, myślał na głos Pstryś, tak to my się bawić nie będziemy. Mam ja jeszcze swoje zaplecze, swoich oddanych radnych, składających mi regularnie raporty z tego, co się w Bździochach wyprawia. Mam też wierną rzeszę Moherowych Muszek, mój zatwardziały elektorat, który na mój rozkaz pójdzie jak w dym i choćby krzyżem odbije należne mi stanowisko z rąk tego drania. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem, rozpaczał.
           Były sołtys, Alojzy Pstryś, zszedł onegdaj do podziemia, lecz nadzieja odzyskania sołtysiego stołka cały czas podszeptywała mu pomysły, które miały wynieść go na piedestał. O, właśnie. Na piedestał. Na piedestał! Tak jak kiedyś na Kowno. To jest moja droga, myślał. To będzie dobra zmiana. To nic, że nie udała mi się aneksja enklawy, to nic, że nie wyszła mi nocna zmiana, to nic, że nie funkcjonuje Terra Radio. Teraz mi się uda. Piedestał! Tędy droga! Pstryś na pomniki!
           Pstryś, działając swoimi kanałami, rozpowszechnił wieść, a za nią chęć, a za nią determinację w budowaniu pomników. Jego pomników. Na monumentach ma zostać uwieczniona cała bogata historia wsi z postacią byłego sołtysa w roli przywódcy, który do tego doprowadził. Pstryś na budowie z łopatą w ręce, Pstryś podcinający sierpem łan pszenicy, Pstryś czytający dzieciom książkę, Pstryś na drabinie, Pstryś z flagą, Pstryś odpoczywający pod brzozą, Pstryś głaszczący kota i tak dalej, i tak dalej. Pomysłów nie zabraknie. Powstało wiele fundacji, które zebrały dość pieniędzy, aby wystawić byłemu sołtysowi taką ilość pomników, że właściwie Bździochów spoza nich nie będzie widać. Hojnych wiernych nie brakowało. Lista fundacji była długa i miała być wyczytana podczas odsłonięcia każdego pomnika z osobna, w kolejności od największej do najmniejszej. Siłą rzeczy każdy z pomników w jakiś sposób miał sugerować, która z fundacji go wystawiła. A więc, ograniczając się do powyższej wyliczanki, byłyby to, między innymi, następujące instytucje: Fundacja Sztyli Narodowych, Fundacja Sierpów i Innych Akcesoriów Herbowych, Fundacja „Poczytaj Mi Sołtysie”, Fundacja Wozów Drabiniastych Wyższego Sortu, Fundacja Balanga (tu przez pomyłkę w nadruku pomylono litery, ale nikt tego nie zauważył), Wszechzwiązkowa Leninowska Fundacja Brzozy Bździochowskiej, Fundacja Kociej Sierści Głaskanej Pod Włos, i tak dalej, i tak dalej. Najważniejszy i zarazem największy pomnik miał stanąć przed biurem sołtysa, aby Miętosia skręciło na jego widok. Dla efektu zaskoczenia – Pstryś zacierał ręce z uciechy – postawi się go w nocy, tak że jak Miętoś przyjdzie rano do pracy, to… A może go szlag trafi, w duchu wyraził nadzieję. Przez myśl mu nawet przeszło, aby specjalnie dla Miętosia przywrócić karę śmierci lub przynajmniej dożywotnią banicję, aby się go pozbyć raz na zawsze.
           Potem usiadł i zamyślił się. Są kraje, które mi imponują, dumał. Niektóre nawet niedaleko. Tam przywódcy wiedzą, czego chcą, czego chce i oczekuje jego naród. Kraje kwitnące. No, może nie kwitnącej wiśni, ale kierunek jest dobry. Z nich trzeba brać przykład.

PS
           Chwilowo sprawa budowy pomników została przyhamowana, bowiem były sołtys, Alojzy Pstryś, wyjechał i nie wrócił jeszcze z Pjongjangu.

           cdn…


sobota, 12 listopada 2016

137. Jak to Kiełbulce nie szło

           Antoni Ławica przybył z Nienacka. Znienacka przybył. Za to z takim tupetem, że niebawem całe Bździochy oraz bliższe i dalsze okolice go znały, a przynajmniej o nim słyszały. Szczególnie zaś o jego pasji, jaką było wędkowanie. Ławica był wybitnym wędkarzem. Znał się na rybach i na ich zwyczajach wyśmienicie. Wiedział, gdzie na jaką rybę najlepiej zarzucić wędkę, jak najskuteczniej łapać na spinning, na jaką przynętę co łapać i tak dalej, i tak dalej. Choć niejeden szedł z nim w zawody, żaden nie mógł mu dorównać, zarówno w ilości, jak i w wielkości złowionych sztuk. Ławica zawsze wygrywał, zawsze miał najwięcej, zawsze miał bardziej okazałe. Brzany, karasie, klenie, liny, sumy, miętusy, okonie, pstrągi, sandacze, węgorze, szczupaki, leszcze, płotki czy najzwyklejsze kiełbie brały mu jak głupie. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć, że brały ławicami. Nie miało znaczenia, że inni wędkarze tak jak i on łowili w Bździochówce, w tym samym miejscu. On zawsze był najlepszy. Ci, którzy stawali z Ławicą w szranki, zachodzili w głowę, jak to jest, że Ławica ma zawsze farta, a oni nie. Niejeden miał chętkę wypytać, jak on to robi, lecz jako profesjonalistom – bądź co bądź – nie wypadało pytać.
           Wśród bździochowian ogarniętych pasją wędkowania był Przynętek Kiełbulko. Kiełbulko z zawodu był salowym, a z zamiłowania wędkarzem. Ale mu w życiu nie szło. Tak jak i w wędkowaniu zresztą. Mówiono o nim, że nie może złowić ani porządnej ryby, ani porządnej kobitki. Pomijając kobitki, nie tylko gapie, ale i on sam nie pamiętał, czy złowił w życiu jakąkolwiek rybę. Niemniej, gdy inni rywalizowali z Ławicą, to i Kiełbulko nie chciał być gorszy. Z jednym wyjątkiem. Nie wiadomo, czy nie był tego świadom, czy też samokrytycznie uznał, że pod względem wędkowania nie zalicza się do profesjonalistów, dość że jako jedyny odważył się zapytać Ławicy, jak się łowi takie dorodne sztuki. Ku radości Przynętka i niebotycznemu zdziwieniu tudzież zazdrości pozostałych poławiaczy ryb (chyba narybku, jak to oceniał mistrz połowów), Ławica wcale się nie obruszył. Przeciwnie, podszedł do pytającego z niebywałą życzliwością i wywiązała się między nimi taka oto rozmowa.
           – Jak pan to robi? – To pytanie zadał oczywiście Kiełbulko.
           – A pokaż pan swoje rosówki – zainteresował się Ławica. Po obejrzeniu ich powiedział z ubolewaniem, że na takie robaki to on nic sensownego nie złapie. I pokazał mu swoje – dorodne jeden w jeden.
           – A skąd się takie bierze? – szczerze zaciekawił się Kiełbulko. Z niesmakiem spojrzał w kłębowisko swoich rosówek i w duchu nawymyślał im od anorektyczek. Potem wysłuchał mistrza. A mistrz odezwał się w te słowa.
           – Bo widzisz pan, ja robię tak. Biorę akumulator, podłączam do klem przewody, ich drugie końce przytykam do ziemi, a wtedy z ziemi wyłażą takie wypasione rosówki, że hej. Ot, i cała filozofia.
           – Fantastyczne! – zawołał zachwycony Kiełbulko. – A czy ja mógłbym skorzystać z pańskiej metody? – zapytał niepewnie.
           – Ależ oczywiście! – odrzekł dobrodusznie Ławica. – To jest wprawdzie mój patent, no ale przecież nie opatentowałem tego sposobu w urzędzie patentowym. Nie mam na to glejtu. – Tu zaśmiał się rubasznie i poklepał Kiełbulkę po ramieniu.
           Spotkali się na drugi dzień o świcie. Rozradowany Ławica, gdy ujrzał swego „ucznia”, pozdrowił go już z daleka. Jednak, gdy podszedł bliżej, uśmiech zastygł mu na ustach. Kiełbulko bowiem miał podbite oko, był posiniaczony, poklejony plastrami i poobwiązywany bandażami.
           – Co się koledze stało? – zapytał nieomal przerażony mistrz.
           – To przez tę pańską metodę – odparł Kiełbulko. – Jest bardzo niebezpieczna.
           – Cooo? – Zdziwienie wybałuszyło Ławicy oczy.
           – Zrobiłem tak jak pan mówił. No, może nie do końca. Chciałem być lepszy. Chciałem mieć jeszcze dorodniejsze rosówki niż pan.
           – No i?
           – Poszedłem w miejsce, gdzie ziemia jest najżyźniejsza.
           – No i? Co w tym jest niebezpiecznego?
           – No i wziąłem kabel, wetknąłem do kontaktu i przyłożyłem do ziemi dwieście dwadzieścia woltów.
           – Był pan nieostrożny? Pokopało pana?
           – Nieee, nie to. Wszystko było tak jak trzeba.
           – No więc co? – dociekał Ławica.
           – Aż wstyd powiedzieć.
           – No, mów pan.
           – Ale…
           – Wal pan śmiało!
           – No więc, z ziemi wyszedł górnik i mi nałomotał.
           Tak to już z Kiełbulką było. Nie szło mu w życiu. W wędkowaniu też. Ławica jeszcze długo zachodził w głowę, jak to było możliwe. Przecież w Bździochach nie było ani jednej kopalni.

           cdn…

niedziela, 6 listopada 2016

136. Tłumaczenie z mało feministyczną puentą

           Fretek Turzyca, wnuk Rogasia Turzycy, niewydarzonego, a może tylko niefortunnego strzelca, który haniebnie psuł statystyki bździochowskiego koła łowieckiego „Strzał na Komorę”, był nie tylko ambitny, ale też i bardzo dociekliwy. Od niemowlęcia. Walcząc o najwyższą średnią z ocen w szkole, chłonął wiedzę jak – nie przymierzając – Pius hrabia Bździochowski alkohol i łaknął jej jak przysłowiowa kania dżdżu. Co to jest kania i co to jest dżdż wiedział już w wieku dwóch lat, kto to jest Pius hrabia Bździochowski – w wieku trzech lat, niebawem miał się dowiedzieć, co to jest alkohol i jaki jest jego wzór chemiczny. Czasami mogłoby się wydawać, że chce wiedzieć wszystko, co tylko można wiedzieć na całym świecie. W każdym razie tak deklarował, wstępując w progi szkolne po raz pierwszy. Wiecznie nagabywał wszystkich w swym otoczeniu o tłumaczenie i wyjaśnianie zjawisk, nad którymi owo otoczenie w ogóle się nie zastanawiało, czy też nawet nie było ich świadome. Nietrudno się domyślić, że bardzo szybko stało się to męczące. O ile w wieku oseskowym wzbudzało zachwyt, w wieku przedszkolnym – podziw, w wieku wczesnoszkolnym – zrozumienie, to już na etapie czwartej klasy było irytujące, a później to już wszyscy mieli tego powyżej uszu. Nie ma odpowiedniego cenzuralnego słowa określającego stan osób nagabywanych wiecznymi pytaniami przez Fretka. Lecz Fretek się tym nie zrażał i parł do przodu ze zdobywaniem wiedzy ile wlezie. A właziło, jako się rzekło, wszystko.
          Jednego dnia zagadnął ojca o to, do czego służą człowiekowi palce. Do czego służą ręce, już wiedział. Ojciec Fretka, Przechwał Turzyca, któremu nawał pytań zadawanych przez potomka już dawno się przejadł, a nawet przelał uszami, nie chcąc jednakże okazać wobec niego niecierpliwości tudzież wstrętu, podszedł do zagadnienia z całkowitą, chociaż udawaną, powagą.
          – Otóż synu – rzekł niemal z patosem – patrz się i słuchaj. – Te palce – tu zamachał przed oczami Fretka kciukami, zginając je kilkakrotnie – służą do naciągania i poprawiania szelek. Wsunął kciuki za gumowe szelki podtrzymujące spodnie na wydatnym brzuchu, i przesunął nimi kilkakrotnie w górę i w dół, naciągając szelki. Te zaś strzeliły o jego tors, gdy wyciągnął palce spoza nich.
          – Aha – Fretek skinął głową ze zrozumieniem, a tato tłumaczył dalej.
          – Te palce to są palce wskazujące. – Mówiąc, demonstrował odpowiednio sytuacje. – Kierujesz je na wybraną rzecz lub osobę i mówisz: „To jest coś tam lub ty zrobisz to a to”.
          – Aha.
          – Te palce – wskazał na serdeczne – służą do noszenia obrączki, pierścionka, sygnetu i tak dalej. Refleks światła błysnął na okazanym na palcu złotym krążku.
          – Aha.
          – Te z kolei – wysunął małe palce – służą na przykład do dłubania w uchu. I podłubał sobie w uchu.
          – Aha. Ale tato, pominąłeś te palce – rezolutnie odezwał się Fretek, demonstrując wyprostowane palce środkowe.
          – Aaa – odparł ojciec. – Do czego służą te palce, powiem ci, jak się ożenisz. – I zakończył rozmowę.
          Tak pobudzona ciekawość trzymała Fretka w napięciu przez wiele lat. W końcu i tak się stało, że się ożenił, a krótko potem podążył do ojca celem wysłuchania reszty wykładu na temat palców. A konkretnie był ciekaw informacji na temat palców środkowych. Tato mocno zmarszczył czoło, co było oznaką przeszukiwania pamięci, i trwało to dobrą chwilę. W końcu przypomniał sobie tamto tłumaczenie. W końcu, bo przez wszystkie lata od tamtego dnia był zasypywany przez Fretka pytaniami miliony razy. Jeśli nie więcej. I tyle dał odpowiedzi. Odnalezienie więc właściwej wiedzy, niczym pliku na dysku komputera, wymagało gruntownego przegrzebania zasobów pamięciowych.
          – Posłuchaj mnie synu – rzekł wreszcie jak zwykle z całkowitą, choć udawaną powagą. – Do czego służą wszystkie pozostałe palce, już wiesz.
          – Tak, wiem – szybko odparł Fretek i z niecierpliwością oczekiwał reszty wyjaśnienia.
          – A tymi palcami – tato niemal z namaszczeniem wysunął oba swoje wyprostowane środkowe palce i podsunął je pod nos dorosłego syna. Następnie podniósł je i zbliżył do swojej głowy. Fretek z najwyższym napięciem z niecierpliwością posuniętą do ostatnich granic przestępował z nogi na nogę. – A tymi palcami – powtórzył ojciec – popukaj się w głowę, coś ty najlepszego zrobił.

          cdn…


sobota, 29 października 2016

135. Analogowy emulator psa

           Było ich pięciu. Jak braci Li. Wszyscy mieszkali w Bździochach, chociaż się nie znali, a nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu. Każdy był muzykalny do – można by rzec – najdrobniejszej struny głosowej. To, że akurat wykorzystanie strun głosowych do śpiewania wychodziło im średnio, niewiele zmienia. W końcu istniały na świecie kapele, które nie korzystały z wokalu przy muzykowaniu i jakoś sobie radziły. Takie The Shadows, na przykład. Chłopaki grali bez śpiewania, a przecież odnieśli światowy sukces i na stełe weszli do Panteonu muzyki rozrywkowej. Więc naszych pięciu muzyków też się wokalem, a raczej jego brakiem nie przejmowało i grało w najlepsze. Każdy był przesiąknięty muzyką do szpiku kości i każdy był wirtuozem swojego instrumentu. Na razie solo.
            Zdarzyło się jednak, że los zetknął ich ze sobą. A jak zetknął, to już nie odetknął. Na takie dictum, na tak jasno przedstawione stanowisko losu, z którym trudno byłoby się spierać, a jeszcze trudniej mu się przeciwstawiać, postanowili – co nie dziwi – założyć zespół. Dziadek najstarszego z nich dzierżawił klimatyczny garaż na przedwsiu Bździochów. Była to przeszklona szopa – pozostałość po wspaniałej niegdyś oranżerii należącej do hrabiostwa Bździochowskich, tymczasem podupadłej, zawalonej najprzeróżniejszymi niepotrzebnymi już gratami, za sprawą postępu technicznemgo i wszelkiego innego wypchniętymi na śmietnik historii. I to miejsce upodobali sobie muzycy. Tam zaczęli się spotykać, by wspólnie komponować melodie, z których błyskawicznie rodziły się pełnokrwiste przeboje. Zespołowe muzykowanie udawało im się znakomicie. Każdy z nich wyspecjalizował się w operowaniu dźwiękami w swojej tonacji i w sumie wychodziło im to tak doskonale, że tylko doświadczone ucho mogłoby przyjąć, iż to gra pięcioosobowy zespół, a nie cała orkiestra symfoniczna.
           Lecz mimo perfekcji, z jaką tworzyli i wykonywali swoje dzieła, nie przekładało się to na sukces. Ze swoją muzyką nie mogli się przebić i wypłynąć na szersze wody. Ki diabeł wodę mąci, zastanawiali się jeden przez drugiego, co nic nie zmieniało. Szersze wody nadal pozostawały niedostępne. Studio nagrań imienia Janka Muzykanta, najlepsze we wsi, systematycznie i z uporem odrzucało materiał w ich wykonaniu, twierdząc, że to nie to. Jeśli ich muzyka była znana, to tylko w okolicach garażu, skąd się wydobywała mimo zamkniętych drzwi.
           Pewnego dnia najmłodszy z nich przyszedł z psem. Po prostu w domu postawino mu warunek: Albo idziesz z psem, albo nigdzie nie idziesz. Cóż było robić, zabrał psa ze sobą. Efekt był taki, że oni grali, a pies wył. Choć starał się zasłaniać łapami uszy, decybele wdzierały się w nie bezpardonowo, więc pies wył. Potwornie i bez opamiętania. Zapamiętani zaś w swym żywiole muzycy nie zwracali na wycie uwagi.
           I tu nastąpiła rzecz dziwna. Nagle wszystko się zmieniło. Studio samo przysłało prośbę o materiał, ba, zaprosiło ich na sesję nagraniową. Pierwsza płyta zrobiła furorę. Dzięki temu zespół, który mianował się zwyczajnie Kwintetem, z dnia na dzień stał się nieprawdopodobnie popularny. Wszyscy chcieli ich słuchać. Wszyscy, od dyrektorów i prezesów, poprzez gospodynie domowe, do osesków w kołyskach nucili ich melodie. Naturalną koleją rzeczy było, że zaczęli wypuszczać na rynek płytę za płytą, za które posypał się deszcz nagród. Radio Bździochy nadawało ich utwory non stop, telewizja kręciła i pokazywała klipy zamiast reklam. Sami muzycy byli zaskoczeni takim sukcesem. Analizowali swoje utwory, porównując obecne z wcześniejszymi i nie mogli się nadziwić takiej metamorfozie. Przecież nie zmienili ani stylu, ani niczego innego. Brzmienie ich zespołu było takie jak poprzednio. Że było rozpoznawalne, nie dziwota, każdy zespół ma swoje charakterystyczne brzmienie. Co więc się stało, że tak nagle nastąpił wybuch ich popularności, który zresztą wcale ich nie martwił. Wszak od tej pory wszystkie sceny świata stały przed nimi otworem. A dziewczyny szalały.
           Siedzieli sobie kiedyś wszyscy w klimatycznym garażu dziadka, popijając piwko po udanej kolejnej sesji nagraniowej i wsłuchiwali się jeszcze raz w dźwięki, którym zawdzięczali zwrot w karierze, a ściślej – jej gwałtowny początek. I nagle przyszło olśnienie. Podkręcili siłę głosu i wtedy wszystko stało się jasne. Wycie psa, nagrane w tle, układało się wspaniale w linię melodyczną. Co więcej, gdy jeszcze uważniej wsłuchali się w psie dźwięki, mieli wrażenie, że słyszą całkiem wyraźnie tekst, dzięki czemu melodia zamieniła się w kompletną piosenkę. Ku ich jeszcze większemu zdumieniu, kolejne utwory były kolejnymi kompletnymi piosenkami, z nowymi tekstami. Wtedy uświadomili sobie, że na wszystkie nagrania przychodzili z psem. Byli przekonani, że operator w studiu wykasuje z materiału jego wycie. Tymczasem to właśnie na niego była zwrócona cała jego uwaga. Właśnie udział psa w nagraniu był najistotniejszy, a muzycy stanowili dla niego tło. Przypomnieli też sobie pierwszy telefon ze studia, który bardzo ich zdziwił, ale w zaskoczeniu puścili mimo uszu uwagę, że szalenie interesujące jest zastosowanie przez nich w nagraniach analogowego emulatora psa.
           Od tej pory już świadomie angażowali czworonoga w nagraniach, a nawet zmienili nazwę z Kwintetu na Sekstet. Nazwa ta była adekwatna także z innego powodu, lecz nie pora tu ni miejsce na rozwijanie tego wątku.
           Na zakończenie tej historii można by jeszcze dodać pewne uzupełnienie. Być może nie jest ono istotne, lecz niejako z dziennikarskiego obowiązku wypada o tym wspomnieć. Otóż ci wszyscy muzycy grali wyłącznie na perkusji.

           cdn…

sobota, 22 października 2016

134. Nostalgiczne wspomnienie

          Młody żonkoś i jeszcze młodszy ojciec, niejaki Gulgul Pifko miał przyjaciela, równie młodego żonkosia i ojca, Nieprzestaja Naderłyka. Owych panów cechowała, co się zdarza, niechęć do spacerów ze swymi kilkumiesięcznymi pociechami. Zwykle ich małżonki nieźle musiały się utrudzić, zanim udało im się wyekspediować swoich małżonków na popołudniowe wyjście z wózkiem, by móc wreszcie zająć się domem.
          I oto pewnego razu zdarzył się cud. Pifko z Naderłykiem, którzy z wielką niechęcią opuścili swe mieszkania, przykuci − można by rzec − do wózków dziecięcych, zabawili na spacerze dłużej niż zwykle. Co więcej, ku zdumieniu swoich połowic od tego dnia zaczęli z przyjemnością odbywać codzienne spacery z maleństwami, nachalnie wręcz się o nie dopominając. Ta niebywała metamorfoza wielce cieszyła panie i dużo czasu upłynęło, zanim w swej euforii odkryły, co się za tym kryje.
          Było lato, epoka Gierka w fazie schyłkowej, czyli tzw. późny Gierek, na stacji kolejowej Bździochy Zachodnie zatrzymywały się tylko dwa pociągi dziennie. Pociągi to bardzo szumne określenie, bo były to zaledwie dwa niewielkie wagony, zwane teksasami, ciągnięte przez niedużą lokomotywę parową. Wysiadało z nich lub wsiadało zaledwie kilka osób dojeżdżających do pracy, które trudno byłoby nazwać podróżnymi. Sama stacja, a właściwie stacyjka, był to dość typowy budynek, łatwy do rozpoznania głównie po tym, że miał wymalowaną na ścianie nazwę i znajdował się w pobliżu torów.
    Lecz ta stacyjka miała swój szczególny klimat. Coś z Hemingwaya, coś z Choromańskiego. Bo tam, prócz chwilami tylko czynnej kasy biletowej i zawsze pustej poczekalni, znajdował się bufet. Nie wiadomo kto i kiedy z niego korzystał, skoro mało kto tam zaglądał, lecz zawsze były tam świeże kanapki i parę innych drobiazgów do konsumpcji. Było też jeszcze coś, co wyróżniało ten bar od innych. Otóż zawsze można się było tam napić chłodnego kuflowego piwa. Bufetowa, niezwykle miła i uprzejma pani około pięćdziesiątki, obsługiwała nielicznych gości po królewsku.
          Pewnego dnia snując się po Bździochach, każdy ze swą pociechą w wózku, trafili tam Pifko z Naderłykiem. Ten odludny zakątek z miejsca ich zauroczył. A jeśli dodać, że obaj panowie byli zagorzałymi fanami jasnego pełnego kuflowego, zauroczenie ich nie miało końca. No bo jakże można by nie docenić tak wspaniałego zakątka.
    Wziąwszy sobie po kufelku, Gulgul z Nieprzestajem wyszli na peron, usiedli na ławeczce i oddali się swemu ulubionemu zajęciu sączenia piwa. Znów trzeba by tu wnieść pewne sprostowanie. Peron, na który wyszli panowie, jeden z dwóch na stacji, nie miał nic z wyglądu peronów będących wizytówką dworca Bździochy Główne, pełnych przepychu i światowości. Była to zwykła uklepana ziemia z domieszką żwiru, tu i ówdzie, w miejscach omijanych przez buty podróżnych porośnięta niewysoką trawą. Tuż za torami znajdował się rów, ten z kolei porośnięty wysoka trawą, a za nim, za biegnącą wzdłuż torów polną drogą rozciągał się niebywale piękny widok na rozległe łąki i pola, ciągnące się aż po horyzont. Przyjaciele poddali się urokowi tego miejsca natychmiast i bez oporów. Pociągając z kufli chłodny, najcudowniejszy z płynów, rozmawiali, dyskutowali, czasem spierali się, czytali prasę lub książki. Maleństwa w wózkach spały, bo świeżego powietrza sprzyjającego snu miały pod dostatkiem. Czas płynął leniwie, dlatego najczęściej opróżnione ze swej wspaniałej zawartości kufle uprzejma pani bufetowa wymieniała na pełne. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi, zmieniając swą barwę od żółci, poprzez pomarańcz, ognistą czerwień, a później amarant, aż do głębokiej purpury. Głośno grały świerszcze. Nad łąkami podnosiły się mgły, na stację wtaczał się powoli ostatni pociąg. Chwilę jeszcze trwało zanim pociąg odjechał, a pasażerowie opuścili peron, na który powróciła cisza i absolutne piękno widoku poza nim. Ognista tarcza słońca niknęła w oddali. Miało się wrażenie, że ktoś gasi światło. Wtedy zza drzwi stacyjnych wychylała się  pani bufetowa i jakby nieśmiałym głosem informowała, że chciałaby już zamknąć bar. Panowie, szczęśliwi, nasyceni i spełnieni jako ojcowie wracali do domów, w objęcia zachwyconych małżonek.
          A potem przyszły dwa ciosy, które wszystko zmieniły. Najpierw wprowadzono zakaz sprzedaży piwa na stacjach, później zamknięto stację Bździochy Zachodnie ze względu na małą frekwencję. Można by w tym miejscu zapytać za poetą: I komu to przeszkadzało? Jedyną pociechą pozostaje fakt, że dzieci − dzięki dotychczasowym codziennym długim spacerom − chowały się zdrowo.

          cdn…

sobota, 15 października 2016

133. Epidemia ciąż na Osiedlu Bocianim

          Dziwne zdarzenia miały miejsce w Bździochach od pewnego czasu. Układały się one w pewien logiczny, zdawałoby się, ciąg, którego jednak nikt nie potrafił wytłumaczyć. Otóż na jednym z osiedli kobiety zaczęły nagminnie zachodzić w ciążę. Ponieważ zakrawało to na epidemię, należało się zjawisku przyjrzeć, a być może i zainterweniować, bowiem wyglądało to tak, jakby zapanowała jakaś zaraza. Jakby w osiedlu zawiało morowym powietrzem. Ba, ale jak można mówić o morowym powietrzu, od którego wszak ludzie umierają, a tymczasem przecież miało Bździochom przybyć obywateli. Sprawą zajęły się odpowiednie służby. Indagowani przez funkcjonariuszy mężowie kobiet, którym się to przytrafiło, jak jeden mąż twierdzili, iż nie oni są sprawcami przypadłości swych małżonek. Zabiegani i zapracowani ani myśleli o małżeńskich figlach, a już wykrzesanie na nie sił było ponad ich siły. Mało komfortowo czuli się w roli tak zwanych rogaczy, co nietrudno zrozumieć. Podtrzymywała ich na duchu nadzieja, że ta niby epidemia spowodowana była jakąś niewiadomą, nierozpoznaną jeszcze zewnętrzną przyczyną, która po wyjaśnieniu zdejmie z nich odium rogalstwa. Wszyscy oni żywili irracjonalną nadzieję, że nie ma to związku z niewiernością ich żon.
          Tymczasem tego, co udało się ustalić, było niewiele. Jedynie po terminach przewidywanych porodów można było domniemywać, gdzie się cała sprawa zaczęła. Sprawa, którą można już było nazwać aferą. Wszystko wskazywało na to, że miejscem tym był dom Szczeżuja Ciaptuły, co − sądząc po nazwisku i przydarzających mu się życiowych historiach − nie było szczególnie zaskakujące. A więc u Ciaptuły miało miejsce epicentrum epidemii (tak zapisano w protokole), a później już, niejako siłą rozpędu, dom po domu, zaczęły się objawiać kolejne ciąże. Ciężarne panie przepytywane na tę okoliczność solidarnie milczały. Co najwyżej wzruszały ramionami. O Ciaptułowej żonie, Beladonnie, było wiadomo, że to plotkarka jakich mało. To jednak jeszcze nic nie tłumaczyło, bo czyż taką słowną drogą może być przenoszona ciąża z kobiety na kobietę. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy byli skłonni w to uwierzyć, by jak najszybciej zakończyć dochodzenie. Przewodniczący powołanej do wyjaśnienia tego przypadku komisji, z racji ważności sprawy był to sam sołtys Miętoś, był jednak bardziej dociekliwy i doprowadził rzecz całą do finału. Choć pomógł mu w tym przypadek.
          Do rozwikłania zagadki przyczynił się ciąg zdarzeń, jaki został wywołany pewną sytuacją w tramwaju. Ciaptuła podążał jak zwykle do pracy, gdy jeden z pasażerów zanim wysiadł na przystanku, szepnął mu do ucha:
          − Rogacz.
          Nietrudno zgadnąć, że Ciaptuła miał cały dzień do bani. Ten wredny szept tak mu się wrył w ucho, że bez przerwy go prześladował. Ale wreszcie dzień pracy się skończył i Ciaptuła wróciwszy do domu, opowiedział żonie o tym, co mu się przytrafiło w tramwaju. Beladonna uspokoiła go, twierdząc, że to musiał być tylko czyjś głupi żart. Jednak następnego dnia ten sam człowiek zanim wysiadł z tramwaju znowu szepnął Ciaptule do ucha:
          − Rogacz. − Po czym dodał: − I skarżypyta.
          Ciaptule dało to do myślenia. Postanowił ponownie przepytać żonę w tej sprawie. Ale tym razem, choć był flegmatykiem, nie zamierzał czekać do końca dnia pracy. Czym prędzej wrócił do domu. Tam zastał żonę z wypiętym tyłkiem, zmywającą na kolanach podłogę. Takiemu widokowi nie mógł się oprzeć, więc zanim się odezwał, klepnął połowicę w pośladek. Żona tymczasem, nie przerywając pracy i nie odwracając się, powiedziała rozradowanym głosem:
          − Ooo! Pan listonosz dzisiaj tak szybko?
          Potem już sprawy potoczyły się lawinowo. Przedstawiając rzecz całą sądowi, Ciaptułowa zeznała:
          − Bo to, wysoki sądzie było tak. Myłam podłogę na kolanach, a że kieckę miałam długą, to ją podwinęłam aż do pasa, co by mi się nie majtała po mokrym. Nagle poczułam, że się ktoś do mnie dobiera. Myślałam, że to Szczeżuj, mój mąż, więc nie protestowałam, bo on tak różnie lubi. A to na zlewozmywaku, a to…
          − Mniejsza o szczegóły − przerwał jej sędzia. − Proszę dalej, do rzeczy.
          − No więc, proszę wysokiego sądu, dalej to było tak. W końcu poznałam, że to nie mąż, tylko listonosz, no ale on już mnie tego tam, to jak się miałam bronić.
          − Ale przecież mogła pani uciekać do przodu − rzeczowo uprzytomnił Ciaptułowej sędzia.
          − Gdzie?! − niemal krzyknęła oburzona Ciaptułowa. − Na umyte?!
          W ten sposób wydało się, że sprawcą owej ciążowej epidemii jest listonosz.
Rzecz częsta, trywialna, nadająca się do dowcipów. Rzecz niemająca nic wspólnego z planowym zwiększeniem populacji Bździochów, lokalnym patriotyzmem, ani tym bardziej połakomieniem się na jakieś dodatki typu pięćset plus.
          To, co się później działo w mieszkaniach dotkniętych epidemią, kryją mury owych mieszkań. Dość, że w rodzinach, w których nie było rozwodów, oczekiwano przylotu bociana. Od tej pory osiedle w Bździochach, na którym nastąpiły opisane wyżej wypadki, powszechnie zaczęto nazywać Osiedlem Bocianim.

          cdn…

sobota, 8 października 2016

132. Klasowy high life.

          Zanim w jednej ławce z Trycjanem Paszkwilką zasiadł Zaskurniak, późniejszy prezes Przedsiębiorstwa Zgrubnego Dokręcania Śrub i właściciel pięciu mercedesów, ławę z nim dzielił Bachus Winnicjas, Grek z pochodzenia. Paszkwilko − podam gwoli przypomnienia − wraz z Piusem hrabią Bździochowskim i Grzechosławem Pyszczozorem, lektorem języków paraorientalnych na uniwersytecie bździochowskim stworzyli później słynny triumwirat, w którym z lubością oddawali się swemu wspólnemu hobby niewylewania za kołnierz. Jest niemal pewne, że gdyby Bachus Winnicjas nie powrócił na stałe do Grecji, dołączyłby do owego triumwiratu, który wtedy − siłą rzeczy − stałby się kwartetem, czy też duoduetem, co na jedno wychodzi. Przynajmniej z pozoru. Do przyłączenia do tego zacnego grona upoważniałyby go, poza wszystkim innym, jego personalia.
          Ale póki co Paszkwilko z Winnicjasem siedzieli w jednej ławce, rozpierał ich szampański humor i zwariowane pomysły. Pomysły, co spod czachy wyprysły, jak zwykł był mawiać ojciec Bachusa, nie raz odwiedzający szkołę syna z tych właśnie powodów. Nie trzeba dodawać, że nie z własnej woli to czynił.  Trudno też byłoby orzec, który z nich − Paszkwilko czy Winnicjas wiódł prym w wymyślaniu facecji. Ale miejsce w rankingu nie jest tutaj takie istotne, zwłaszcza, że koledzy wspólnoławkowcy fenomenalnie wręcz wypadali w duecie. Oczywiście słowa zachwytu były wypowiadane wyłącznie przez ich rówieśników; grono nauczycielskie tego entuzjazmu nie podzielało.
          Nadszedł taki dzień, w którym Trycjan z Bachusem nudzili się wybitnie. Materiał zapodawany przez nauczyciela na lekcji był wybitnie nudny, wręcz nie do przyswojenia. I wtedy nudzącego się jak mops Trycjana dogoniła fenomenalna myśl. Na jej zew wyjął z teczki kanapkę i spokojnie zanurzył się w konsumpcji. Na takie dictum następnego dnia Bachus wyjął chusteczkę do nosa, wtedy jeszcze dość świeżą, strzepnął, rozłożył na ławce i na niej poukładał swoje wiktuały. I z nie mniej stoickim spokojem co Trycjan rozpoczął śniadaniowy szoł. Trycjan ledwie spojrzał na Bachusa, natychmiast dogoniła go następna myśl, po której następnego dnia wyjął z kieszeni dwie chusteczki, wtedy jeszcze dość… itd. Na jednej położył kanapkę, a drugą wsunął sobie za kołnierzyk koszuli pod brodą, jak to czyni arystokracja lub goście najwykwintniejszych lokali. Bachus oczywiście nie zamierzał pozostać w tyle z pomysłami i następnego dnia prócz dwóch chusteczek, wtedy jeszcze… itd, z których na jednej rozłożył kanapkę, druga wsunął sobie za kołnierzyk pod brodą, to jeszcze postawił sobie na ławce szklankę z herbatą. Czegoś takiego Trycjan nie mógł odpuścić, więc następnego dnia, prócz tego wszystkiego co dotychczas, przyniósł termos z herbatą i co chwilę sobie dolewał do szklanki. Co więcej, z pełną kurtuazją częstował herbatą Bachusa.
          I tak trwały zmagania między nimi ku uciesze całej klasy, która przyglądała się tej eskalacji kultury konsumpcyjnej z zaciekawieniem, i ku całkowitej niewiedzy w tej materii nauczycielstwa. Z czasem pojawiły się jeszcze sztućce i talerze oraz inne akcesoria z zakresu kulinariów. Zapewne ten festiwal gastronomicznych pomysłów trwałby dalej, lecz ukrócił go ostatni dzwonek szkolny przed wakacjami. Po wakacjach zaś koledzy już nie powrócili do tej jakże szlachetnej rywalizacji, gdyż zostali rozsadzeni, a z Trycjanem Paszkwilką zasiadł na jeden rok niejaki Zaskurniak.
          Obecnej młodzieży, gdyby zechciała pójść w ślady naszych bohaterów, podpowiem, że dziś możliwości są szersze i można by jeszcze przez telefon komórkowy zamówić pizzę, przywożoną przez kuriera, z sosem czosnkowym i butelką coli.

    cdn…

sobota, 1 października 2016

131. Akademickie sporty ekstremalne

          Studenci zamieszkujący w jednym pokoju z Wygibautasem Książkiewicziusem i Łyskiem Kudełko zasadniczo preferowali zdrowy tryb życia. Hołdowali wyniesionym z domu zasadom właściwego odżywiania się, zażywania ruchu itp. Inną rzeczą jest, że w ich wykonaniu wyglądało to dość szczególnie i nie pokrywało się z wyobrażeniami o tych sprawach ich rodzin. Ale gdyby ktoś się zapytał, czy przestrzegają wspomnianych wyżej zasad, z czystym sumieniem mogliby odpowiedzieć, że tak. Czy spożywali zupy? Oczywiście, tak. Zwłaszcza jedną i to w dużych ilościach. Mowa tu o tak zwanej zupie chmielowej, czyli piwie w czystej postaci. Czy zażywali ruchu? Oczywiście, tak. Ulubioną ich zabawą była Igra w tigra. Ale lubili też grać na przykład w lotki. Tyle że tak niewinna zabawa okazała się być sportem ekstremalnym.
          Zdarzyło się to pod nieobecność Książkiewicziusa. Koledzy poczuli chęć rozerwania się, a najlepiej do tego nadawała się gra w lotki. Bo to ani wychodzić nie trzeba, ani kłopotać się, gdzie postawić szklanki z piwem. Jedynym problemem, jaki się wyłonił, było zorganizowanie tarczy. Ale od czegóż student ma głowę. Wykorzystano do tego celu materac z łóżka Wygibautasa, który postawiono pod ścianą. Od spodu wciśnięto długi gwóźdź, tak że wystawał z drugiej strony materaca. Na gwoździu zaś powieszono własnoręcznie wykonaną tarczę. Zabawa była świetna, lecz skończyła się gwałtownie, wraz z gwałtownie wyczerpanym zapasem piwa. Materac wrócił na łóżko właściciela, czyli Wygibautasa, a koledzy udali się do baru na zupę. Nie trzeba dodawać, jaką.
          Wieczorem, gdy wszyscy już utonęli w objęciach Morfeusza, wrócił Książkiewiczius. Efektowną woltą wskoczył do łóżka i jeszcze efektowniejszą woltą zeń wyskoczył. Wydał przy tym dźwięk, który na pewno nie był kwileniem kolibra. Można by go raczej zakwalifikować do ryku zarzynanego bawołu. Nic dziwnego, każdy by tak postąpił, gdyby mu się w tyłek niespodziewanie wbił gwóźdź. Wszyscy koledzy tak jak spali, raptem przypomnieli sobie o bardzo ważnych sprawach, które koniecznie od ręki musieli załatwić. I już ich nie było.
          Rana z czasem się zagoiła. Zwłaszcza że terapia była wspomagana dużą ilością zupy chmielowej, szczodrze serwowanej i fundowanej przez kolegów.
          W taki oto sposób gra w lotki została zakwalifikowana do sportów ekstremalnych.

    cdn…

sobota, 24 września 2016

130. Z wizytą u hrabiny

          Afrodytta z Świerzbimąckich hrabina Bździochowska, wielce dystyngowana i afektowana małżonka Foncjusza, babka żyjącego i mającego się nieźle Piusa, prowadziła dom otwarty. Wizytowali ją wszyscy herbowi od najbliższego sąsiedztwa do najdalszego. A także nieherbowi, lecz znamienici obywatele kresów Kresów Wschodnich, wśród których nie mogło zabraknąć oficerów, zawsze chętnie podejmowanych z racji sentymentu do munduru. Bo przecież nie znikąd wzięło się powiedzonko, że za mundurem panny sznurem. Bawiono się zacnie i do upadłego przy znakomitym i obfitym jadle oraz nie mniej znakomitych i obfitych trunkach.
          Historię, która się przydarzyła w domu hrabiostwa Afrodytty i Foncjusza, nieco rubaszną, wspominano latami, a zwłaszcza w armii, bo dotyczyła osoby wojskowej. Onegdaj wieść obiegła całe kresy Kresów Wschodnich, że w okolicy będzie bawił rotmistrz Allelujarz Maria Świszczypałko, postać nie tylko barwna, ale też wielce zasłużona armii Najjaśniejszej. Prócz oddanej i nienagannej służby rotmistrz Świszczypałko był zawodowym − można by to tak określić − balownisiem i niepowszednim łamaczem serc kobiecych. Z pewnością jedno wynikało z drugiego. Zelektryzowane wieścią o przybyciu rotmistrza towarzystwo stawiło się u hrabiostwa w komplecie. Zwłaszcza panny, czyniące sobie nadzieję, choć rotmistrzowi stuknął już któryś tam krzyżyk. Z wrodzonej dyskrecji zataję, który.
          Rotmistrz przybył szarmancki, jak zwykle, wręczył gospodyni ogromny bukiet róż, po czym skłoniwszy się, ucałował obie jej ręce. Zaraz też został poproszony do salonu, gdzie rozsiadłszy się w wygodnym fotelu, musiał, zgodnie z oczekiwaniami zebranych, opowiadać o swoich licznych potyczkach. Rotmistrz Świszczypałko doskonale wiedział, jak pobudzić towarzystwo do zachwytów nad swymi czynami, toteż skupił się na potyczkach w polu, skrzętnie omijając, ku uldze otaczających go wianuszkiem panien, opowieści o potyczkach sercowych. Przy jakżeż obrazowym przedstawianiu walki ułanów ogólnie, szczególnie zaś swego szwadronu, całe towarzystwo wręcz namacalnie przeżywało owe brawurowe szarże, niemalże czując swą obecność na polu walki. Rotmistrz nie omieszkał przy tym pokazywać zabliźnionych ran na swym ciele, co wzbudzało jeszcze większy zachwyt towarzystwa, konfundowało zaś panny, które dostawały wypieków na twarzach oglądając zasklepione już rany w takich miejscach, do których konieczne było opuszczenie dolnej części munduru i rozchylenie bielizny.
          Jednakże najzabawniejsza, owa rubaszna, sytuacja miała dopiero nastąpić. Całe towarzystwo zasiadło przy stole, hrabina dopilnowała przy tym, aby w najbliższym otoczeniu rotmistrza znalazły się panny, niecierpliwie oczekujące na mające nastąpić tańce, przezornie jednak zostawiając tam też miejsce dla siebie. Z dań gorących zaserwowano kołduny litewskie, na które zresztą rotmistrz był szczególnie łasy. A apetyt mu dopisywał. Toteż hrabina Afrodytta dla czystej formalności podtykała rotmistrzowi kolejne porcje i zachęcała do konsumpcji. Towarzystwo niemalże skandowało kolejne liczby pochłanianych przez rotmistrza kołdunów: sześćdziesiąt jeden!, sześćdziesiąt dwa!, sześćdziesiąt trzy! i tak dalej. Przy sto dziewiętnastym rotmistrz miał dość. Niemniej hrabina nadal go zachęcała:
          − No, niechże pan rotmistrz zje jeszcze jeden, wszak widzę, że smakują.
          − Z przyjemnością, zacna pani hrabino, ale już nie przełknę ani jednego więcej − odpowiedział rotmistrz, a po cierpiącej minie było widać, że mówi prawdę.
          − Ależ panie rotmistrzu − nadal nalegała hrabina − kazałam je przyrządzić specjalnie dla pana. No, jeszcze jeden, ostatni. Proszę.
          No i wtedy nastąpiło coś, co skonsternowało wszystkich gości, a zwłaszcza panny. Bowiem rotmistrz Świszczypałko z bólem wypisanym na twarzy odrzekł hrabinie:
          − Uczyniłbym to z przyjemnością, pani hrabino. Dla pani. Ale nie mogę, bo na pierwszym to ja już siedzę.

          cdn…

sobota, 17 września 2016

129. Rozbierana prywatka

          Wiele wody musiało upłynąć w Bździochówce, rzeczce przepływającej przez Bździochową Dolinę, zanim Kleofasowi Niemanicowi udało się namówić swoją żonę Klementynę na opalanie nago na plaży naturystów w Chałupach. Przede wszystkim musiał się ożenić, aby mieć kogo móc namawiać. A jeszcze wcześniej musiał do tego dorosnąć. Jednakże ciągotki do spraw związanych z nagością miał od wczesnej, a nawet bardzo wczesnej młodości. W szkole powszechnej przeszedł etap, gdy z kolegami zabawiał się w zaglądanie dziewczętom pod sukienki za pomocą przywiązanego do buta lusterka. Niejeden raz otrzymał za to siarczysty policzek, bo najczęściej dziewczęta odkrywały bezwstydny podstęp. W najlepszym razie odchodziły zagniewane po reprymendzie udzielonej podglądaczowi.
          Prócz lusterka stosował też inne techniki podglądania, tak dalece intrygujące były to dla niego sprawy. Do standardu należało podglądanie przez dziurkę od klucza lub przez szparę pod drzwiami, względnie przez przykładanie oka do niedomkniętych drzwi. Najczęściej były to drzwi do łazienki, ubikacji i sypialni rodziców, albo też do pokoju siostry. Siostra zresztą − nie wiadomo, świadoma owego podglądania jej, czy nie − współuczestniczyła z Kleofasem w podglądaniu rodziców. Pewnego razu, gdy tak wspólnie poddawali się tej niechlubnej czynności, popatrzyła na brata zniesmaczona i powiedziała:
          − Fuj! Obrzydlistwo. A nam to nawet w nosie nie pozwalają dłubać.
          Będąc w wieku, gdy te sprawy przestały już być tabu,  Kleofas wcale się nie krył ze swoimi zainteresowaniami sprawami płci. Przeciwnie, całe jego otoczenie wiedziało o tych jego ciągotkach. Wielką więc frajdę sprawiło mu zaproszenie na rozbieraną prywatkę zorganizowaną przez jego uczelnianych kolegów, bo miało to miejsce w czasach studenckich.
          Kleofas, przygotowawszy się odpowiednio, pognał do mieszkania swojej eks przyjaciółki, u której rzecz cała miała się odbyć. Z gospodynią imprezy, czyli swoją eks przyjaciółką rozstał się jakiś czas temu z jej woli, bowiem któregoś wieczoru zbyt natarczywie namawiał ją na nader daleko posunięte intymności. Ale cóż tam. To było dawno, widocznie dziewczyna przemyślała sprawy i zmieniła zdanie. Ba, zmieniła na tyle, że teraz nie przeszkadza jej  oddawanie się intymnościom w większym gronie.
          Drzwi otworzył mu kolega, cały nagi, przepasany jedynie ręcznikiem.
          − Zasada jest taka − powiedział kolega. − Rozbierasz się w przedpokoju i wchodzisz do pokoju nago. Czekamy tylko na ciebie.
          Rozochocony Kleofas uczynił według instrukcji. Jednak, gdy wszedł do pokoju z tryumfalnie wzniesioną dłonią, w której trzymał flaszkę wódki, okazało się, że całe towarzystwo znajdujące się w pokoju jest całkowicie ubrane, a rozbierana prywatka okazała się zwykłym żartem przygotowanym ze względu na niego i jego ciągotki. Taki postanowiono mu zrobić dowcip. Nietrudno się domyślić, czyj to był pomysł.
          Epilog całej sprawy był dość niespodziewany i niezwykły. Nie doceniono Kleofasa. On bowiem po pierwszym zaskoczeniu, w ogóle nie okazał zażenowania, nie uciekł zawstydzony czy przerażony. Przeciwnie, przez cały wieczór pozostał nagi, wzbudzając sensację, a nawet podziw zebranych i przyciągając wzrok, głównie koleżanek. Tak się nawet porobiło, że teraz jego eks przyjaciółka natarczywie nagabywała go na intymności, z czego zresztą zadowolony Kleofas skrzętnie skorzystał.
          Od tej pory sporo wody upłynęło jeszcze w Bździochówce, zanim nastała era Klementyny.

          cdn…

sobota, 10 września 2016

128. Trąba

          Szczeżuj Ciaptuła, jak pamiętamy, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Prócz tego tylko, że był strasznym pierdołą, za co lubili go wszyscy w Bździochach, oraz że miał wredną żonnę Beladonnę, której nie lubił nikt. No i prócz tego także, że mu onegdaj zniknęła piwnica. Z powodu swej połowicy Szczeżuj pakował się w trudne do wykaraskania tarapaty, a i tak właśnie on zbierał cięgi od małżonki (numer z piwnicą obył się też za jej sprawą), zwanej przez niego w duchu małżowiną, za wszystkie swe nieudaczności. Charakterny Ciaptuła nigdy na głos by się nie poważył na coś takiego, jak nazwanie małżonki małżowiną.
          Ale żeby było sprawiedliwie, los i jemu aplikował kłopotliwe sytuacje, w które pakował się na własne życzenie i na własny rachunek. Nietrudno się domyślić, że i za swoje wpadki zbierał cięgi od Beladonny. Taki już miał niepisany i nigdy niewyartykułowany układ z małżowiną.
          Z tą sprawiedliwością to było tak. Dowcipnisie, znający żarciki o tym, jak kobiety, a zwłaszcza blondynki palą kawały, niechybnie doszliby do wniosku, że to, co się przytrafiało Szczeżujowi, wprowadzało w życie pewien rodzaj równowagi. I jeszcze jedna dygresja na temat Beladonny. Z racji jej charakteru, ekspresyjnych zachowań, i typowych dla blondynek (niech mi to wybaczą wszystkie panie − to nie mój pogląd, a tylko wspomnianych dowcipnisiów) sposobów opowiadania kawałów, o żonie Szczeżuja mówiono, że ją oblondziło.
          Ale pozostawmy na boku dygresje i wróćmy do zasadniczego wątku. Otóż jechał kiedyś Ciaptuła tramwajem i podsłuchał niechcący (czy też chcący, w to nie wnikajmy) rozmowę dwóch studentów, którzy opowiadali sobie kawały.  Zwłaszcza jeden go zainteresował. Brzmiał mniej więcej tak. Idzie sobie słoń przez pustynię. Oczywiście koszmarnie spragniony, bo żar leje się z nieba. Nigdzie nawet śladu karawany, która by się nad nim ulitowała i choć trochę go napoiła. Idzie ten słoń jeden dzień, drugi i tak dalej, przez cały tydzień. Już nawet nie idzie, a się czołga. Taki jest spragniony i zmęczony. Wreszcie jest! Jest oaza. Wspaniale ocieniona palmami, z fantastycznym jeziorkiem krystalicznie czystej wody. Dosłownie ostatkiem sił słoń doczołguje się do jeziorka, z niewypowiedzianą ulgą wkłada trąbę do wody, a tu nagle podpływa krokodyl i mu tę trąbę odgryza. Słoń zdegustowany patrzy na krokodyla i takim nosowym głosem (student naśladował jego głos ściskając nos) mówi:
          − Ale głupi kawał.
          Tak się Ciaptule ten kawał spodobał, że go zapamiętał. Bawiąc kiedyś na przyjęciu u znajomych, zechciał błysnąć dowcipem i zaproponował, że opowie kawał. Właśnie ten o słoniu. No i zaczął swoją opowieść, powtarzając niemal słowo w słowo to, co usłyszał w tramwaju. Idzie słoń przez pustynię, żar leje się z nieba i tak dalej, aż doszedł do miejsca, gdy słoń dotarł do oazy. W tym momencie przypomniało się Ciaptule, że pani domu, w którym właśnie gości, mówi przez nos. Dokładnie takim głosem, jakim miał się odezwać słoń. No, ale spora część dowcipu została już powiedziana, ciekawość zebranych rozbudzona i wszyscy czekali ciągu dalszego i puenty. Nie można się było wycofać. Ciaptuła, nie widząc innej możliwości, zakończył opowiadanie w miejscu, gdy słoń włożył trąbę do jeziora.
          Nastała ogólna konsternacja, jedni oglądali się na drugich, wzruszali ramionami, nic z tego nie rozumiejąc. I wtedy dał się słyszeć głos pani domu, taki właśnie głęboki, nosowy:
          − Ale głupi kawał.
          Od tej pory mówiono jeszcze na Ciaptułę trąba.

          cdn...

sobota, 3 września 2016

127. Syndykat dowcipnisiów

          W probierni ZSRR, czyli Zamiejscowego Syndykatu Robót Różnych z siedzibą w Bździochach pracowało dwóch wesołków – Boleścignat Kikut i Wieściszczaw Szczapa. Wprawdzie nie byli oni tak znani w Bździochach ze swych facecji jak pracownik New Bździoch Timesa Trycjan Paszkwilko, zatrudniony na stanowisku humorysty, i lektor języków paraorientalnych uniwersytetu bździochowskiego Grzechosław Pyszczozór – towarzysze od kielicha Piusa hrabiego Bździochowskiego, ale też potrafili nieźle nawywijać.
          Boleścignat Kikut był starym syndykatowym wyjadaczem, szybko zmierzającym ku emeryturze, Wieściszczaw Szczapa, dla odmiany, był młodym, nieopierzonym jeszcze pracownikiem, jakby następcą Kikuta. Póki co pracowali razem; stary wyga wprowadzał żółtodzioba w probiernościowe arkana. Ale pod jednym względem dobrali się jak w korcu maku. Obaj mieli szczególnego rodzaju poczucie humoru. Z tą różnicą, że Boleścignat rozwinął już szeroko swe dowcipowe skrzydła, Wieściszczaw dopiero się wprawiał. Można powiedzieć, że Kikut był dla niego guru w tych sprawach.
          Czym zajmował się Zamiejscowy Syndykat Robót Różnych z siedzibą w Bździochach? Tego właściwie nie wie nikt, ale też nie jest to takie istotne. Dość, że tam właśnie zetknęli się ze sobą ci dwaj tak różni wiekiem, a tak podobni poczuciem humoru dżentelmeni. Co oczywiście miało, bo musiało mieć, swoje następstwa.
          Już pierwszego dnia, w którym Wieściszczaw Szczapa pojawił się w probierni, przytrafiła mu się przygoda, od której portki mu się zatrzęsły. Tak nieostrożnie się obrócił, że strącił ze stołu dość skomplikowane urządzenie. I choć w drodze urządzenia ze stołu na podłogę Szczapa zaklinał je, aby tylko mu się nic nie stało, urządzenie, gdy gruchnęło o ziemię, rozsypało się w drobny mak. Przerażony młodzian stał jak wrośnięty w glebę i zupełnie nie wiedział, co ma dalej zrobić, zarówno z dziełem, jakiego właśnie dokonał, a także ze sobą. Hałas, jaki spowodował, sprawił, że Kikut odwrócił się od swojego zajęcia i stojąc tak, z poważną miną i potupując nogą, taksował małolata, który ze strachu nie wiedział już, gdzie uciekać ze wzrokiem i w wyobraźni widział już siebie katorżniczo odpracowującego szkodę. Wszak takie urządzenie nie mogło być tanie.
          Kikut zaś przestał potupywać i – zachowując absolutną powagę, a nawet surowość – w te odezwał się słowa:
          – Co, popsuło się?
          Szczapa ani drgnął.
          – Chłopie – kontynuował Kikut. – Kiedy ja coś takiego zrobiłem pierwszy raz, srałem w gacie ze strachu. A teraz zobacz.
          Po czym, śmiejąc się, wziął sporych rozmiarów młotek i roztrzaskał w pył pięć takich samych urządzeń stojących na stole. Na takie dictum ośmielony Szczapa wyjął Kikutowi z ręki młotek, spojrzał na niego jak Flip na Flapa i w taki sam sposób rozprawił się z kolejnymi czterema urządzeniami. Pozostałych dziesięciu nie tknął. Chciał, żeby było po równo, wolał nie wychodzić przed szereg.
          Takie były początki zadzierzgania się ich przyjaźni opartej na szczególnym poczuciu humoru. A potem to już szło jak z płatka.
          Syndykat między innymi zajmował się produkcją, a w niej bardzo pożądanym elementem konstrukcyjnym pewnego urządzenia było szczególnego rodzaju łożysko kulkowe. Szczególność rodzaju tego łożyska polegała na tym, że było produkowane gdzieś na końcu świata z materiałów pozyskiwanych w bardzo trudnych, ekstremalnych wręcz warunkach. Dlatego też takie łożysko było rarytasem na rynku i udawało się je syndykatowi pozyskiwać jedynie w ilości kilku sztuk rocznie. Odpowiedzialnym za ich zakup był pewien inżynier, człowiek lubiący się wywyższać, wszędzie wściubiający nos, wszystko wiedzący i potrafiący, według niego, zrobić lepiej, a przez to niezbyt lubiany przez innych.
          Kiedyś Kikut, który z tym inżynierem miał na pieńku, zmieniwszy głos, zadzwonił do niego, przedstawił się jako pracownik dystrybutora owych łożysk i poinformował go, że mają akurat nadmiar towaru na stanie i mogą go poza kolejnością odstąpić syndykatowi. Nietrudno zgadnąć, że inżynier popadł w euforię, pobiegł, a wręcz pofrunął do samego dyrektora odpowiedniego szczebla i pochwalił się załatwieniem tak trudnej sprawy. A potem pognał na drugi kraniec kraju do hurtowni, w której popatrzono na niego jak na wariata. Nietrudno też zgadnąć, że wrócił jak zbity pies, a punkty dodatnie, których był już pewien, zamieniły się w punkty ujemne.
          Innym razem, już wspólnie ze Szczapą wykręcili numer koleżance z innego działu. W tym przypadku o nielubieniu nie mogło być mowy, bo była to pod każdym względem świetna koleżanka. Tyle że była nieco naiwna, a przez to podatna na zakusy dowcipnisiów.
          Swoim zwyczajem Kikut posłużył się telefonem. Zmieniwszy głos, przedstawił się jako pracownik tartaku:
          – Halo! – wrzasnął do słuchawki. – Kiedy wreszcie odbierze pani te dwa kubiki tarcicy?!
          Szczęka w tym czasie przytykał raz słabiej, raz mocniej kartkę papieru do skrzydeł wentylatora, naśladując dźwięk wydawany przez tartaczną piłę. Koleżanka przeraziła się, zupełnie nie mając pojęcia, o co chodzi. Kikut tymczasem wrzeszczał dalej:
          – Pani! Bo to przecież stoi na dworze, jak spadnie deszcz, nasiąknie, będzie cięższe i kto zapłaci różnicę?
           Szczęka udawał piłę w najlepsze. Biedna koleżanka, z każdym słowem Kikuta coraz bardziej zaniepokojona, ba!, przerażona, zupełnie nie zwróciła uwagi na fakt, że kubik to kubik i waga nie ma tu nic do rzeczy.
          A Kikut i Szczapa zaśmiewali się potem z udanego żartu. Tak właśnie się zabawiali aż do odejścia Kikuta na emeryturę. A gdy po wielu latach Szczapa odchodził na emeryturę, przyszedł do probierni nowy pracownik, którego z kolei Szczapa wprowadził w arkana probiernianego wesołego życia i z którym też wywinęli niejeden zabawny numer.

          cdn…