Wiktoriusz
Wierutko, powinowaty sołtysa Miętosia, nigdy niczym szczególnym
się nie wyróżniał. Żył sobie spokojnie i bogobojnie, nikomu nie
wadził, nikomu w drogę nie wchodził, był, a jakoby go nie było.
Przy tym, choć szkół żadnych nie kończył, natura obdarzyła go
jakąś niezwykłą mądrością – mądrością, jakiej inni mogli
mu tylko pozazdrościć. Jego przeciwieństwo stanowił inny
powinowaty Miętosia, mieszkający po sąsiedzku rówieśnik
Pięściolej Urwipołeć – rozrabiaka jakich mało, rwący się do
bijatyki czy trzeba, czy nie trzeba, znany na całą okolicę z
awanturnictwa, zwłaszcza, gdy miał w czubie, a w czubie miewał
często, prawdziwy nomen omen urwipołeć. Jak to się stało, że ci
dwaj tak odmienni charakterami chłopcy zaprzyjaźnili się ze sobą,
nikt nigdy nie doszedł i dochodzić nie zamierzał, bo było
powszechnie wiadome, że tego pojąć się nie da. Być może
sprawiło to sąsiedztwo, a być może ogólna fizyczna zasada
mówiąca o przyciąganiu się przeciwstawnych biegunów, której w
Bździochach nie znano, bo w Bździochach, prócz hrabiostwa, fizyki,
a tym samym jej praw w ogóle nie znano. Choć z tych praw
nieświadomie korzystano. Ale mniejsza z tym, dość, że ta dwójka
dobrała się jak w korcu maku i przyjaźniła się na zabój, a
przyjaźń ich przetrwała wiek szczenięcy, później młodość –
by powtórzyć za poetą – durną i chmurną i wkroczyła w wiek
męski (dalsze cytowanie poety sobie odpuśćmy, bo było jak było).
Ulubionym zajęciem owej dwójki było włóczenie się po okolicy.
Inna sprawa, że wymyślić coś ciekawszego w tamtych czasach i w
tamtych stronach było raczej trudno. Najlepsze w tym wszystkim było
to, że żaden nie brał przykładu z drugiego. Ani Wiktoriusza nie
ciągnęło do łobuzerki, ani Pięściolej nie zamierzał zostać
świętym. Cóż, do czasu. Do pewnego upalnego sierpniowego dnia, w
którym… Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Jak
pamiętamy, Stowiorstek Patatajko – późniejszy Główny Inżynier Kolei Bździochowsko-Wiedeńskiej, gdy tylko opanował sztukę
raczkowania, przemierzał całe kilometry, aby przyczaić się w
krzakach i stamtąd przyglądać dudniącym po torach pociągom.
Pewnego upalnego sierpniowego dnia siedział sobie jak co dzień
pełen zachwytu w krzakach i chłonął kolejowe widoki. Przypadkiem
tego samego dnia w te same okolice marszruta poprowadziła obu
przyjaciół – Wiktoriusza i Pięścioleja. O ile jednak
Stowiorstek siedział w krzakach, o tyle koledzy szli torami. Prócz
tej trójki w całej okolicy nie było żywej duszy. Słońce
cudownie przypiekało, hen, w górze skowronek donosił całemu
światu o swoim istnieniu, lekki orzeźwiający wiaterek dął w
twarze wędrujących torami młodzieńców. W uszach mieli jego
monotonny szum. Szli, nie oglądając się za siebie, dlatego
zupełnie nie słyszeli nadjeżdżającego pociągu. Obsługujący
lokomotywę maszynista akurat nie patrzył na tory, nie zagwizdał
więc, by ich ostrzec.
W pewnej
chwili rozprawiający o czymś niezwykle ciekawym chłopcy dojrzeli
malca wychylającego się zza krzaków rosnących nieopodal torów.
Szkrab mamrotał coś niezrozumiale i rączką pokazywał na coś za
ich plecami. Patrzyli na niego zdumieni, nie mając pojęcia, co
niemowlę robi samo na takim odludziu. A maluch nadal mamrotał i
pokazywał rączką. Wreszcie Wiktoriusz obejrzał się. Uczynił to
w samą porę, bo pociąg był tuż-tuż, a lokomotywa niemal
wjeżdżała im na głowy. Odruchowo szarpnął Pięścioleja za rękę
i wraz z nim dał susa z nasypu.
Historia
skończyła się szczęśliwie. Po tym wydarzeniu Pięściolej
uwierzył w istnienie siły wyższej, która czuwa nad ludzkimi
duszami. Od tamtej pory jakby mniej pociągały go bójki na
wiejskich zabawach. Sporządniał, ustatkował się, a nawet
ustatecznił. Jednej rzeczy jednak w tym wszystkim nie mógł pojąć.
Rozmyślał nad tym stale i roztrząsał przez długie lata, czy
przypadkiem z tą opatrznością nie było tak, że załapał się na
konto Wiktoriusza. Bo może tylko jeden z nich, właśnie Wiktoriusz,
jako ten „lepszy” dostał
odgórną ochronę, a on, gałgan, podczepił się pod niego na
krzywy ryj. Ale choć prochu nie wymyślił, uwierzył.
cdn…