sobota, 26 grudnia 2015

91. Uratowany, kto uwierzył

          Wiktoriusz Wierutko, powinowaty sołtysa Miętosia, nigdy niczym szczególnym się nie wyróżniał. Żył sobie spokojnie i bogobojnie, nikomu nie wadził, nikomu w drogę nie wchodził, był, a jakoby go nie było. Przy tym, choć szkół żadnych nie kończył, natura obdarzyła go jakąś niezwykłą mądrością – mądrością, jakiej inni mogli mu tylko pozazdrościć. Jego przeciwieństwo stanowił inny powinowaty Miętosia, mieszkający po sąsiedzku rówieśnik Pięściolej Urwipołeć – rozrabiaka jakich mało, rwący się do bijatyki czy trzeba, czy nie trzeba, znany na całą okolicę z awanturnictwa, zwłaszcza, gdy miał w czubie, a w czubie miewał często, prawdziwy nomen omen urwipołeć. Jak to się stało, że ci dwaj tak odmienni charakterami chłopcy zaprzyjaźnili się ze sobą, nikt nigdy nie doszedł i dochodzić nie zamierzał, bo było powszechnie wiadome, że tego pojąć się nie da. Być może sprawiło to sąsiedztwo, a być może ogólna fizyczna zasada mówiąca o przyciąganiu się przeciwstawnych biegunów, której w Bździochach nie znano, bo w Bździochach, prócz hrabiostwa, fizyki, a tym samym jej praw w ogóle nie znano. Choć z tych praw nieświadomie korzystano. Ale mniejsza z tym, dość, że ta dwójka dobrała się jak w korcu maku i przyjaźniła się na zabój, a przyjaźń ich przetrwała wiek szczenięcy, później młodość – by powtórzyć za poetą – durną i chmurną i wkroczyła w wiek męski (dalsze cytowanie poety sobie odpuśćmy, bo było jak było). Ulubionym zajęciem owej dwójki było włóczenie się po okolicy. Inna sprawa, że wymyślić coś ciekawszego w tamtych czasach i w tamtych stronach było raczej trudno. Najlepsze w tym wszystkim było to, że żaden nie brał przykładu z drugiego. Ani Wiktoriusza nie ciągnęło do łobuzerki, ani Pięściolej nie zamierzał zostać świętym. Cóż, do czasu. Do pewnego upalnego sierpniowego dnia, w którym… Ale nie uprzedzajmy wypadków.
          Jak pamiętamy, Stowiorstek Patatajko – późniejszy Główny Inżynier Kolei Bździochowsko-Wiedeńskiej, gdy tylko opanował sztukę raczkowania, przemierzał całe kilometry, aby przyczaić się w krzakach i stamtąd przyglądać dudniącym po torach pociągom. Pewnego upalnego sierpniowego dnia siedział sobie jak co dzień pełen zachwytu w krzakach i chłonął kolejowe widoki. Przypadkiem tego samego dnia w te same okolice marszruta poprowadziła obu przyjaciół – Wiktoriusza i Pięścioleja. O ile jednak Stowiorstek siedział w krzakach, o tyle koledzy szli torami. Prócz tej trójki w całej okolicy nie było żywej duszy. Słońce cudownie przypiekało, hen, w górze skowronek donosił całemu światu o swoim istnieniu, lekki orzeźwiający wiaterek dął w twarze wędrujących torami młodzieńców. W uszach mieli jego monotonny szum. Szli, nie oglądając się za siebie, dlatego zupełnie nie słyszeli nadjeżdżającego pociągu. Obsługujący lokomotywę maszynista akurat nie patrzył na tory, nie zagwizdał więc, by ich ostrzec.
          W pewnej chwili rozprawiający o czymś niezwykle ciekawym chłopcy dojrzeli malca wychylającego się zza krzaków rosnących nieopodal torów. Szkrab mamrotał coś niezrozumiale i rączką pokazywał na coś za ich plecami. Patrzyli na niego zdumieni, nie mając pojęcia, co niemowlę robi samo na takim odludziu. A maluch nadal mamrotał i pokazywał rączką. Wreszcie Wiktoriusz obejrzał się. Uczynił to w samą porę, bo pociąg był tuż-tuż, a lokomotywa niemal wjeżdżała im na głowy. Odruchowo szarpnął Pięścioleja za rękę i wraz z nim dał susa z nasypu.
          Historia skończyła się szczęśliwie. Po tym wydarzeniu Pięściolej uwierzył w istnienie siły wyższej, która czuwa nad ludzkimi duszami. Od tamtej pory jakby mniej pociągały go bójki na wiejskich zabawach. Sporządniał, ustatkował się, a nawet ustatecznił. Jednej rzeczy jednak w tym wszystkim nie mógł pojąć. Rozmyślał nad tym stale i roztrząsał przez długie lata, czy przypadkiem z tą opatrznością nie było tak, że załapał się na konto Wiktoriusza. Bo może tylko jeden z nich, właśnie Wiktoriusz, jako ten „lepszy” dostał odgórną ochronę, a on, gałgan, podczepił się pod niego na krzywy ryj. Ale choć prochu nie wymyślił, uwierzył.

          cdn…

sobota, 19 grudnia 2015

90. Farciarz Kudełko

          Fakt, że Łysek Kudełko po żarcie kolegów pod wodzą Wygibautasa Książkiewicziusa, kiedy to w środku nocy pocwałował na stołówkę, zaliczył kolokwium, mimo wszystko do cudów nie należał. Bo Łysek Kudełko był nieprawdopodobnym farciarzem i zwierzęciem towarzyskim. Do studiowania miał podejście rozrywkowe i można by powiedzieć, że studia robił przy okazji, w przerwach między kolejnymi impezami z udziałem płci nadobnej, a jakże. Wiedzę, jako się rzekło, nabywał pobieżnie, metodą trzech Z, zawsze potrafiąc sobie odmówić wykładu, gdy jako alternatywę miał popijawę. Kiedyś, na przykład, spotkał rano kolegę i wywiązał się między nimi poniższy dialog.
          Kolega:
          – Cześć, Łysek, gdzie tak zasuwasz?
          Łysek:
          – Na wykład. A ty?
          – Idę na wódkę.
          – Ty to umiesz namówić.
          I Łysek zmienił kierunek marszruty.
          Innym razem na egzaminie w tak sugestywny sposób pytającemu go docentowi rozwinął teorię modeli matematycznych, nie trzeba dodawać – wyssaną z palca, że skołowany docent chyba sam stracił wiarę w swoją wiedzę, bo niemalże z obłędem w oczach, wykrztusił:
          – Dam panu trójkę, ale idź pan już, idź.
          Kiedy indziej, wchodząc na egzamin do gabinetu profesora, staranie wytarł obuwie. Zrobił to bezwiednie, staranniej od innych i tylko z tej racji, że korytarz był właśnie w trakcie malowania, a wrodzone poczucie estetyki nie pozwalało Kudełce nanieść brudu do profesorskiego gabinetu. Na egzaminie szybko okazało się, że wiedza Łyska Kudełki bliższa jest kosmosu niż ziemskim teoriom naukowym głoszonym na wykładach, a mimo to, Łysek wyszedł z egzaminu z trójką w indksie. Chyba z wdzięczności profesora za niepobrudzenie podłogi.
          Albo taki przykład. Poszedł Kudeło na egzamin i bardzo się zdziwił, bo okazało się, że będą zadania, a na wykładach była wyłącznie teoria. Wchodziło po dwóch studentów; jeden dostawał do rozwiązania pierwsze zadanie, drugi – drugie. Choć były tylko te dwa zadania serwowane na przemian, blady strach padł na Łyska, bo rozwiązanie ani pierwszego, ani drugiego nie leżało w jego zasięgu. Przerażony wszedł do gabinetu, gdy nadeszła jego kolej, bo cóż innego mógł zrobić. Ale z tego skołowania źle sobie wyliczył i wszedł do gabinetu jako trzeci. Gdy to zauważył, chciał wyjść, ale pan docent powiedział, żeby został i posadził go naprzeciwko stołu, przy którym odpytywał. Tym sposobem Łyskowi trafiło się zadanie takie samo, jakie miał kolega, który własnie odpowiadał, bo nad drugim zadaniem męczył się kolega siadzący przy sąsiednim stole. Łysek nie byłby Łyskiem, gdyby z tego nie skorzystał, tak że gdy przyszła jego kolej do odpowiedzi, zadanie miał rozwiązane poprawnie. Docent nawet na nie nie spojrzał, tylko stwierdził:
          – Zadanie musi pan mieć dobrze, przejdźmy od razu do teorii.
          Jakoś Łysek tę teorię zaliczył. Na następny egzamin poszedł uśmiechnięty. Profesor, widząc go takiego uradowanego, rzekł:
          – Widzę, że przyszedł pan zdawać na piątkę.
          – Oczywiście – odrzekł nadal wyluzowany i w dobrym humorze Kudełko.
          – No, to zestaw pytań numer pięć – odrzekł profesor.
          Kudełko przyjrzał się pytaniom i – już nieco mniej uradowany – zapytał:
          – A mogę zdawać na czwórkę?
          Tak to Łysek, niezmiennie korzystając ze swego niezmiennego fartu, brnął przez studia i – jak głosi legenda – dobrnął do końca i został inżynierem.

          cdn…


sobota, 12 grudnia 2015

89. Wrzące wakacje

         Ojciec lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu, Grzechosława Pyszczozora, poznanego już wcześniej prześmiewcy, uczestnika triumwiratowych libacji – Przepytsław, też robił w nauczycielstwie. Był to człowiek zacny, acz krotochwilny, szczególnie w młodości, a ową krotochwilność, posuniętą do absurdu, najwyraźniej odziedziczył później w genach jego syn.
         Grubo przed wojną kierownikował w szkole powszechnej położonej na hrabiowskich włościach pan Kiejstut nomen omen Naumiał, niemłody już, ale jeszcze  mający sporo do stanu spoczynku, ucząc przy okazji języka ojczystego i, jak wszyscy w tamtych stronach,  zaciągając po kresowemu.
         W czasach, gdy panu Naumiałowi przyszło nauczać kresową dzieciarnię, szkoła stanowiła prawdziwe okno na świat i spełniała znacznie szerszą rolę, niż tylko nauczanie. Tak też było i w Bździochach jeszcze na długo przed tym, jak sołtys Miętoś wykreował je na światową metropolię. Pan Kiejstut, prócz wpajania zasad poprawnej mowy, zajmował się organizowaniem różnych form spędzania czasu, ot, chociażby kolonii letnich, aby dzieciaki oderwać choć na trochę od prac w polu i pokazać im piękno ojczystej ziemi, by mogły być może raz w życiu zobaczyć morze czy też góry.
         Jednego lata urządzono kolonie w starym zamczysku, częściowo zrujnowanym, a więc nie całkiem kompletnym, co mocno podnosiło jego atrakcyjność. Jak się okazało, nie tylko wśród dzieci. Chociaż trudno byłoby znaleźć związek między ruinami i uciechą dorosłych, a w szczególności personelu kuchennego, coś jednak musiało być na rzeczy. Świadczyły o tym opóźnienia w przygotowywaniu posiłków, a zwłaszcza śniadań. Póki co, pan Kiejstut Naumiał nie potrafił temu zapobiec, choć taki zgrzyt w trybach spędzał mu sen z oczu. Do czasu.
         Kadrę wychowawczą wspomagał na tych koloniach niejaki Przepytsław Pyszczozór – student, póki co, birbant, notoryczny i niepoprawny łamacz serc kobiecych – notabene późniejszy nauczyciel w tej szkole. On, jeśli mało sypiał, to z zupełnie innych względów niż jego przełożony. Pewnej więc nocy, a ściślej wczesnym rankiem, gdy kolejna jego żeńska ofiara (nieświadoma jeszcze swej ofiarności) spoczywała pogrążona w błogim śnie, spoglądał przez okno, być może zaginając już w myślach parol na kolejną spódniczkę. Ujrzał wtedy cały żeński personel kuchenny przekradający się na teren kolonii wyłomem w murze. Uprzytomnił sobie, że w gościńcu w niedalekim miasteczku co wieczór odbywają się potańcówki. Zatem tam, pomyślał, umila sobie pobyt grono kucharek, a opóźnienia w przygotowaniu śniadań są oczywistą tego konsekwencją. Postanowił utrzeć im nosa. Zwłaszcza był to winien szefowej kuchni, która kilka dni wcześniej potraktowała go po grubiańsku. Było to po tym, jak zauważył, że szefowa zarządziła zrobienie kompotu na poobiedni deser z resztek zupy owocowej. Na zwróconą jej uwagę roześmiała się tyko i powiedziała:
         – Ty mi tutaj, kochaneczku, nie pier…! Kompot jest pyszny. Dzieciaki po parę razy obracają po dolewkę.
         Rano o tym co widział przez okno powiedział kierownikowi. Stali właśnie w większym gronie wraz z pozostałymi wychowawcami. Pan Kiejstut, człowiek dobroduszny i też nie pozbawiony poczucia humoru, zaproponował:
         – Wiecie co, moi państwo, następnej nocy zaczaimy się na nie i jak będą przechodzić przez mur, to je oblejemy wodą.
         Na takie dictum w Przepytsławie odezwał duch absurdu, więc z dobrze udawanym przejęciem dorzucił:
         – Wrzącą! Wrzącą!
         Tu kierownik się zreflektował, spojrzał z przejęciem (wcale nie udawanym) i powiedział z powątpiewaniem:
         – Eee, nie.
         A  na to Przepytek:
         – To przynajmniej z przegotowaną!
         Wybuch śmiechu pozostałych wychowawców zakończył rozmowę. A cała sprawa, choć nie wiadomo, jak to z tym zaczajeniem się wypadło, miała taki finał, że od tamtej pory opóźnienia śniadań się skończyły.

         cdn…

sobota, 5 grudnia 2015

88. Gdzie ten Centralny?

          Pan Taleon Tuszwenda, dyplomowany doktor degustatologii praktycznej, pracujący w Bździochowskiej Wytwórni Wyrobów Alkoholopodobnych na stanowisku starszego oberkipera, w czasach szczytowego rozkwitu jedynie słusznego ustroju miał obowiązek osobistego doręczania do Centrali sprawozdań z wykonania planu. Centrala mieściła się w Warszawie, a sprawozdania należało dostarczać w ostatnim dniu każdego miesiąca. Toteż każdego trzydziestego lub trzydziestego pierwszego, wyjątkowo dwudziestego ósmego, a całkiem wyjątkowo dwudziestego dziewiątego dnia miesiąca pan Taleon Tuszwenda wsiadał w ekspres „Kresowiak Wschodni” i odbywał podróż do stolicy. Tego dnia wsiadali też do swoich pociągów wszyscy inni kiperzy zatrudnieni w podległych Centrali jednostkach rozsianych po całym kraju i wzorem pana Taleona Tuszwendy wieźli w aktówkach swoje sprawozdania. Każdy, prócz sprawozdania, dzierżył dobrze zabezpieczoną butelczynę z próbką nowego wyrobu celem zaprezentowania go władzy zwierzchniej. Podległe placówki starały się jak najczęściej opracowywać nowe receptury lub co najmniej doskonalić dotychczasowe, by co miesiąc móc zbierać pochwały wyższych przełożonych.
          Centrala bardzo poważnie podchodziła do tych spraw; w końcu chodziło przecież o to, aby produkt finalny jak najszybciej i w jak największych ilościach trafiał na rynek, poprawiając statystyki zaopatrzeniowe, zwiększając PKB oraz przysparzając państwu dochodów w złotówkach, a niekiedy nawet w dewizach. O innych aspektach nie wspominając. Dlatego też było z najwyższym pietyzmem kultywowaną tradycją degustowanie tychże wynalazków w dziedzinie alkoholopodobieństwa zwożonych licznie do Centrali. Nazywało się to wdrażaniem do produkcji, a kończyło zwykle wielkim kacem, którego kiperzy starali się pozbyć, posypiając w pociągu w drodze powrotnej.
          Nie inaczej było pewnego majowego dnia, kiedy to pan Taleon w oparach ulatującego w upale z jego głowy alkoholu szwendał się po Warszawie z zamiarem kupienia rowerka dla swego kilkuletniego siostrzeńca. Tak się akurat składało, że następnego dnia był Dzień Dziecka i taki prezent zdaniem pana Taleona byłby najbardziej odpowiedni. Ale nawet w stolicy nie można było uświadczyć takiego rarytasu, choć pan Taleon uczciwue obszedł wszelkie domy towarowe i skrupulatnie je przepatrzył. Chcąc nie chcąc musiał wrócić do Bździoichów z pustymi rękami. Ruszył więc w kierunku Dworca Centralnego. Ale, o dziwo, nie znalazł go na swoim miejscu. Wydało mu się to dziwne. Przecież będąc pod Pałacem Kultury nie można było nie natrafić na dworzec, a jednak… Pan Taleon Tuszwenda, skonstatowawszy tę dziwną rzecz, począł systematycznie penetrować teren. Na skutą alkoholem czaszkę nie mógł jednak liczyć; nie była mu w stanie pomóc nawet na jotę, jeśli założyć, że mu nie przeszkadzała. Jednak gdy obszedł Pałac Kultury rzetelnie trzy razy i nie natrafił na ślad dworca, musiał posiłkować się pomocą tego co pod czaszką. Jakimś ostatnim przebłyskiem świadomości przypomniał sobie stare czytanki szkolne, w których bohaterowie pytali o drogę milicjantów, a ci grzecznie im ją wskazywali. Być może przypomniał też sobie krążącą po Bździochach opowieść o przygodzie Maryśki Kozodojówny w Londynie, dość, że postanowił zrobić tak samo. Jak raz wypatrzył wśród przechodniów błękitny mundurek, więc zwrócił się do jego właściciela z nurtującym go pytaniem. Milicjant zmierzył go od głowy do stóp i z powrotem i dłuższą chwilę przyglądał mu się podejrzliwie. Być może uznał jego pytanie za spóźniony o całe dwa miesiące żart primaaprilisowy. Musiał jednak z twarzy biednego pana Taleona wyczytać prawdziwe zakłopotanie, bo uniósł rękę i wskazując ogromne gmaszysko, przy którym się znajdowali, powiedział:
          – Tu jest.
          W rzeczy samej, stali obok Dworca Centralnego. Jak pan Taleon mógł go nie zauważyć, do dziś pozostaje zagadką. Jedynym logicznym wytłumaczeniem zdaje się być fakt, że mu się wtedy mocno ze łba kurzyło i zapewne ten kurz przesłonił widok.
          PS
          Pan Taleon Tuszwenda kupił rowerek następnego dnia na kiermaszu w Bździochach.

          cdn…


sobota, 28 listopada 2015

87. Podróż sentymentalna

         Niejaki Tędyk Naskrótek był rasowym obieżyświatem. Nigdzie nie mieszkał, bo stale był w drodze. Podróże były jego pasją, więc z pasją podróżował. Podróżował gdzie tylko się dało, czym tylko się dało i jak tylko się dało, tak że bohaterowie dzieła Juliusza Verne’a „W 80 dni dookała świata” swoimi perypetiami przewoźniczymi nie byliby w stanie go przelicytować. Gdzie sypiał, co jadał, jak zabawne bywały sytuacje, w jakich się znajdował, a także jakimi cudownymi trafami udawało mu się wychodzić z opresji, w których niechybnie mógł rozstać się z życiem, tego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Można by pomyśleć, że już niczym dotyczącym przygód na szlaku nie byłoby się w stanie go zaskoczyć. A jednak…
         Zdarzyło się, że kolejna trasa Tędyka Naskrótka – akurat przemierzał ją koleją – prowadziła przez Bździochową Dolinę. Jak pamiętamy, za sprawą Stowiorsta Patatajki – Głównego Inżyniera Kolei Bździochowsko-Wiedeńskiej – bździochowska kolej była zorganizowana perfekcyjnie i perfekcyjnie funkcjonowała. Dworzec Bździochy Główne swoją światowością i przepychem wprawił Naskrótka w zachwyt i coś w rodzaju oszołomienia. Siedząc tak w wagonie przy oknie i chłonąc te nieprawdopodobne widoki, chcąc nie chcąc zaczął przywoływać w myślach obrazy sprzed lat. Pojawiały się jakby zamglone, wychodząc gdzieś z zakamarków pamięci, nieuchwytne, a jednak realne, wprawiając go w nostalgiczny nastrój. Oto przypomniał sobie niegdysiejszy pobyt w Kudowie Zdroju, uroczym dolnośląskim uzdrowisku. Bawił tam na zaproszenie rodziny i uczestniczył w hucznie obchodzonych chrzcinach długo i z utęsknieniem oczekiwanego przez kuzynostwo potomka. Nie pora tu na szczegółowe opisywanie przebiegu uroczystości, dość powiedzieć, że po trzech dniach intensywnych zmagań z doskonałym jedzeniem i niebagatelną ilością alkoholu, Tędyk Naskrótek postanowił pożegnać niezwykle gościnną rodzinę i ruszyć w dalszą podróż. Ponieważ biesiadowanie trwało nadal, przeto rozochoceni i rozdokazywani powinowaci oraz pozostali goście postanowili gromadnie pożegnać opuszczającego ich Tędyka, odprowadzając go na stację kolejową. Towarzystwo wzięło ze sobą wszystko co niezbędne, a więc półmiski pełne wszelakich zakąsek, no i oczywiście to, po czym można było zakąsić. Tym sposobem impreza przeniosła się z domu na stację i trwała sobie w najlepsze. Tędyk Naskrótek stał w oknie wagonu, reszta zgromadziła się półkolem na peronie. Nalewano trunki, podawano jadło, głośno rozprawiano, śmiano się, a nawet śpiewano. Nic nie wskazywało, aby pożegnanie miało się ku końcowi. Nikt nie zwracał uwagi na sapanie i pogwizdywanie lokomotywy. W pewnym momencie do zebranych na peronie podszedł zawiadowca stacji i nieśmiało, z pełną rewerencją zaproponował:
         – Drodzy państwo, bardzo proszę o zakończenie, ponieważ pociąg miał odjechać już pięć minut temu.
         Towarzystwo przyjęło uwagę ze zrozumieniem, zawiadowca wychylił strzemiennego i dał znak do odjazdu.
         Tędykowi aż łza się zakręciła w oku na to wspomnienie. Piękne to były czasy. Ale już się nie wrócą. Jego pociąg ruszył z dworca Bździochy Główne punktualnie i pognał w dalszą drogę. Zanim jednak Tędykowi całkowicie wyleciały z głowy przywołane niedawno obrazy, przypomniał sobie historyjkę z książki Michała Choromańskiego „Miłosny atlas anatomiczny”, której bohaterem był hrabia Hlinka. Hrabia ów wybudował sobie prywatną kolej na swoich włościach i spraszał gości, aby się nią chwalić. Tam też miało miejsce podobne pożegnanie, jak jego w Kudowie, ale skończyło się zupełnie inaczej. Tędyk Naskrótek porównał oba zdarzenia i z szelmowskim uśmiechem na ustach wtulił się w zagłówek i zasnął.


         cdn…

sobota, 21 listopada 2015

86. Całkowicie nieuczciwy interes

         Zanim demokracja – ta prawdziwa – na dobre rozpanoszyła się w Bździochowej Dolinie, działy się tam, tak jak zresztą wszędzie wokół, najróżniejsze rzeczy. Praktykowano najróżnorodniejsze formy podejścia do swobód gospodarczych, najczęściej w wersjach jak najbardziej indywidualnych. Hołdowano wówczas zasadzie: „Uczyłeś się za darmo, pracować też będziesz za darmo”. No, ale żeby wyżyć z takiej pracy, to już trzeba było trochę pogłówkować. Główkowano więc powszechnie, dzięki czemu trwała cudaczna symbioza – państwo sobie, a obywatele sobie. Państwo udawało, że płaci, a obywatele udawali, że pracują. Pewien Niemiec w żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak to jest, że Polacy wydaja więcej niż zarabiają. Takie coś w żaden sposób nie mieściło się w zakresie jego pojęć o życiu. Ale prawda była właśnie taka, a trudno w końcu wymagać od Niemca, żeby rozumiał tak prostą i oczywistą dla Polaka sprawę.
         Wymyślano wtedy najprzeróżniejsze przepisy, które miały rzekomo ułatwiać funkcjonowanie obywateli w tym jedynie słusznym ustroju. Jednym coś tam dawano, drugim dawano więcej, a trzecim jeszcze więcej, czyli wszystkim po równo. Zupełnie zbędne wydaje się przypominanie w tym miejscu o równych i równiejszych, choć właśnie tak było. Tu ukłon w stronę Orwella. No, więc każdy sobie radził, jak mógł, każdy sobie rzepkę skrobał, jak potrafił, każdy starał się przeciągnąć na swoją stronę jak najwięcej z tej za krótkiej kołderki.
         Mieszkał ci wówczas w Bździochach niejaki Piś Potulak, który zanim wyemigrował do kraju, w którym w budżecie domowym wydatki co najwyżej mogły się równać przychodom, zdążył się ożenić i trochę podstarzeć. Przechadzając się kiedyś po wsi z małżonką, która do potulnych wcale nie należała, jej oczami wypatrzył na wystawie sklepowej cud ówczesnej techniki (całkiem serio), czyli przenośną elektryczną maszynę do szycia marki Singer. Wyobraźnia małżonki zapracowała na tyle, że postanowiła ją mieć. Cóż, kiedy z dwóch egzemplarzy znajdujących się w sklepie, jedna była przeznaczona dla młodych małżeństw, a druga na talony za surowce wtórne. Potulakowie niestety w żaden sposób – choćby nie wiem, jak sobie to obliczali – nie mogli wystąpić w roli młodego małżeństwa, aby skorzystać z przysługującego mu przywileju, a talonów za surowce wtórne nie mieli, bo nie zbierali makulatury (czytaj: nie czytali gazet). Piś żałował nawet, że nie był alkoholikiem, bo mógłby wtedy sprzedać butelki. Ale skoro nie pił, to nie miał. A gazet, gdyby nawet Potulakowie je czytali, trzeba by nazbierać ponad dwie tony, bo należało mieć talony o równowartości jednej dziesiątej ceny towaru. Jednak maszyna musiała być, a jak Piś miałby to załatwić, wcale małżonki nie obchodziło. Opcja: nie będzie maszyny, nie wchodziła w rachubę. W desperacji Piś udał się do punktu skupu surowców wtórnych i wyczekawszy odpowiedni moment, zwrócił się do kierownika:
         – Proponuję panu całkowicie nieuczciwy interes. – Po czym wyłuszczył sprawę.
          Kierownik zmierzył go bacznym wzrokiem od góry do dołu i z powrotem. Ani chybi, szacował, czy nie jest to aby prowokacja władz zwierzchnich. Ale, widać, Pisiowi na tyle dobrze z oczu patrzyło, że wręczył mu talony. Piś zrewanżował się stosowną sumą w gotówce.
         I tak to niepotulna Potulakowa dochrapała się maszyny do szycia.

         cdn…


niedziela, 15 listopada 2015

85. Teorie docenta Nominała

          Uniwersytet Bździochowski – jak przystało na uczelnię aspirującą do miana najlepszej w kraju – zatrudniał cały wachlarz indywidualności naukowych. Najczęściej były to postacie nietuzinkowe i barwne, niejednokrotnie o kontrowersyjnych poglądach tudzież o dość niespotykanych sposobach przekazywania wiedzy studentom. Na czoło tej barwnej plejady pięknych umysłów niewątpliwie wysunął się docent Nominał, wysokiej klasy specjalista w dziedzinie ekonomii. Na jego wykłady przychodziły tłumy. Słuchaczy wcale nie zrażał fakt, że pośród snutych przez docenta teorii stricte ekonomicznych, zdarzały się odejścia od zasadniczego tematu i wtrącanie przeróżnych wątków pobocznych. A być może właśnie te poboczne wątki dodawały smaku wykładom i dzięki nim zajęcia docenta Nominała niezmiennie cieszyły się ogromną frekwencją. Gdy docent mówił: „białe kołnierzyki”, niewątpliwie miał na myśli kadrę kierowniczą, gdy zaś mówił: „pszenno-buraczani”, niechybnie określał tak rolników.
          Pewnego razu, a było to jeszcze przed tzw. transformacją, prowadząc wykład na temat pieniądza, docent stwierdził na przykład, że to, co nosimy w portfelach, to nie są banknoty, bo prawdziwe banknoty mają pokrycie w złocie i na żądanie klienta każdy bank byłby zobowiązany wypłacić mu równoważność w kruszcu, a na pewno tego nie zrobi. Wtedy padło pytanie z sali:
          – W takim razie to, czym zapłacę za najbliższy miesiąc miejsce w akademiku, to nie są banknoty?
          – Nie – odparł spokojnie docent. – To nie są banknoty.
          – Czyli że to nie są pieniądze?
          – Nie, proszę pana, to nie są pieniądze.
          – To w takim razie, co to jest?
          – To, proszę pana, są piniendze.
          Ale jednego dnia docenta trochę poniosło, tak że przeszedł samego siebie. Na kolejnym wykładzie po pewnym jego sformułowaniu, wszystkie studentki poczuły się urażone i ostentacyjnie opuściły salę. Tym, co spowodowało ów solidarny kobiecy bojkot była toeria na temat początków kapitalizmu, a konkretnie na temat powstawania manufaktur. Rozentuzjazmowany docent Nominał doszedł mianowicie do konkluzji, którą otwarcie podzielił się ze słuchaczami:
          – Proszę państwa, właściciele manufaktur zauważyli, że do tak prostych czynności, zawsze takich samych, nie opłaca się zatrudniać wyłącznie zdrowych, silnych mężczyzn. Zaczęli więc też zatrudniać dzieci, idiotów, a nawet kobiety.

          cdn…

sobota, 7 listopada 2015

84. Coś o siłach przyrody

          Światłomysł Eureczko, niegdysiejszy wynajdywacz i usprawniacz prostych konstrukcji, przedzierzgnąwszy się w wysoko kwalifikowanego racjonalizatora i wynalazcę, nieomal zachłysnął się zupą w czasie obiadu, gdy odsłuchiwana właśnie sztuczna sekretarka doniosła, iż niejaki Fąfel Patelnia rzucił mu wyzwanie na niwie zawodowej. O ile Eureczko był powszechnie szanowanym i poważanym obywatelem Bździochów (zasłynął – jak pamiętamy – z okiełznania gorącego źródełka), o tyle Patelnia, jeśli był znany, to tylko z przesiadywania ze Staśkiem Potwarzem, zwanym Waćpanem – wiejskim głupkiem, który nastał po Miętosiu, gdy ten poszedł w sołtysy – na zapleczu restauracji Pod Wzniosłym Kalongiem i spijania tam resztek z wyrzucanych butelek po alkoholu. I nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, Fąfel Patelnia usiłuje konkurować w dziedzinie wynalazczości z taką uznaną figurą, jaką jest Światłomysł Eureczko.
          – Nie do wiary! – wykrztusił z siebie Eureczko, gdy już wykaszlał resztki zupy z tchawicy. – Co ten Patelnia wymyślił?!
          Jednak pomny metamorfozy Miętosia, postanowił nie lekceważyć przeciwnika i podjąć rękawicę. Spotkali się Pod Upadłym Aniołem, by omówić zasady współzawodnictwa. Patelnia pochwalił się, że znalazł sposób na zaprzęgnięcie do pracy elektrycznych węgorzy i to właśnie ma być polem ich rywalizacji. Cóż, słowo się rzekło, trzeba go dotrzymać. I Eureczko wziął się ostro do pracy. W wyznaczonym terminie przedstawił swoje dzieło. Był to pojazd jednośladowy napędzany enrgią elektryczną wytwarzaną przez węgorze elektryczne umieszczone w specjalnych pojemnikach. Węgorze zastępowały prądnicę ładującą akumulator, a ten dostarczał energii niewielkiemu silniczkowi. Pojazd jeździł jak szatan.
          Następnie Fąfel Patelnia zaprezentował swój wynalazek. Ku wielkiemu zaskoczeniu Eureczki podjechał na miejsce spotkania niewielkim powozem zaprzęgniętym w dziesiątkę węgorzy.
          – Mówiłem, że zaprzęgnę je do pracy – pochwalił się osłupiałemu rywalowi.
          – Ale dlaczego w takim razie musiały to być węgorze elektryczne? – zapytał Światłomysł, ciągle nie mogąc dojść do siebie.
          – Chwilunia – odparł Fąfel. Wyjął pudełeczko z tytoniem, zgrabnie uturlał skręta, po czym nacisnął przycisk tulejki spinającej wszystkie lejce, wykonane – jak się okazało – z kabelków miedzianych. A tulejką z przyciskiem była ni mniej, ni więcej, tylko zapalniczka samochodowa. Po chwili Patelnia zaciągał się dymem z papierosa, patrząc z wyższością na Światłomysła.
          Dla formalności dodam, że pojazd Eureczki zrobił furorę na najbliższych międzynarodowych targach techniki, po których lawinowo zaczęły napływać zamówienia z całego świata. Zaś zapalniczka Patelni kariery nie zrobiła. Być może dlatego, że nie ma na świecie tylu węgorzy elektrycznych, aby móc zaspokoić potrzeby motoryzacji.

          cdn…

sobota, 31 października 2015

83. Korespondencja z ministerstwem

         Bliskimi sąsiadami Hryćki i Wywrzeszczy Wtedyrdów, mieszkającymi w najstarszej historycznie części Bździochów, byli Wlazuj i Miągwa Widełkowie. Uprawiali podobny do Wtedyrdów areał, lecz charaktery mieli całkowicie odmienne. Wlazuj był niezwykle pracowity, dbał o wszystko i wszystkich w gospodarstwie, a co najważniejsze – nie należał do podsklepowego grona raczących się miejscowym, obficie dosiarczonym specjałem winopodobnym – Białą Turnią. Miągwa nie musiała więc – za przykładem innych żon – siłą odwoływać swego męża od tych uwznioślających spotkań, a tym bardziej drzeć się na Wlazuja wzorem Wywrzeszczy. U niej wszystko i zawsze było zrobione dobrze i na czas: pole obrobione, inwentarz doglądnięty, dzieci zadbane i syte, a i ona w stosownych chwilach miluśnie obłapiona i… Krótko mówiąc, na nic nie mogła narzekać.
         Sumienne gospodarowanie Widełków wniosło w ich dom dobrobyt i pozwoliło odłożyć trochę grosza. Ponieważ dochód z uprawiania roli był wyższy niż procenty z książeczki PKO (na nią wówczas wpłacano wypracowane nadwyżki), przeto Wlazuj postanowił dokupić nieco ziemi. W czasach, o których opowiada ta historia, sprawa musiała się oprzeć aż o Ministerstwo Rolnictwa. Wlazuj wysłał więc do Warszawy pismo ze stosowną prośbą. Długo czekał na odpowiedź, a gdy już nadeszła, wprawiła go najpierw w osłupienie, a później w złość. Listonosz wręczył mu telegram, a na nim widniało osiem literek P. O tak: PPPPPPPP. Zdegustowany takim potraktowaniem rolnik, nie mogąc opanować emocji, odwrotna pocztą wysłał odpowiedź, powiedzmy sobie szczerze – zaskakującą, bo wyglądała ona tak: DUPA. Tym razem pismo z ministerstwa przysłano bardzo szybko. Obsztorcowano w nim Wlazuja ile wlezie. Wyjaśniono też, że tak skrótowo sformułowany telegram (osiem literek P) był podyktowany brakiem czasu na dłuższe wywody, a należało go odczytać następująco: „Pańską prośbę przyjęliśmy pozytywnie, proszę przyjechać pociągiem pośpiesznym”. Wlazuj w pierwszej chwili się stropił, a później odpisał, tłumacząc swój telegram nie mniejszym brakiem czasu, a należało go odszyfrować tak: „dziękuję uprzejmie, przyjadę autobusem”.

         cdn…

sobota, 24 października 2015

82. Kariera w stylu Hollywood

          Siwak Kurzyzad, zawodowo zajmujący się ubojem drobiu, pozazdrościł Gutkowi Szprysze wyprawy do Ameryki i postanowił wziąć z niego przykład. No, nie dosłownie, bo przecież Gutek pojechał za Atlantyk na rowerze. Jak miałby to zrobić Siwak? Udać się w podróż na kurczaku? Ani chybi, zajedzie stworzenie na śmierć zanim dotrze do połowy drogi. Trudno, musi zrezygnować z wyczynu. Żal mu było tych kwiatów i wiwatów, które czekały na Gutka po powrocie, a które jego ominą. A zwłaszcza żal mu było tego morza, a raczej oceanu piwa fundowanego przez kogo tylko się dało. Cóż, skoro wyczynu Gutka nie uda się powtórzyć, trzeba ruszyć na zamorską eskapadę w tradycyjnym stylu, czyli jak bozia przykazała, czyli tak jak to robią normalni bździochowianie, którzy się tam wybierają na dorobek.
          Należałoby dodać, że Siwak Kurzyzad był mistrzem w swoim fachu. Można by nawet rzec – wirtuozem. Z jakąż finezją, z jakim polotem, a jednocześnie z jakąż dezynwolturą uprawiał obrany przez siebie zawód. Po prostu po aktorsku. Kunsztu dopełniała mimika i gestykulacja. Bez kozery można by powiedzieć, że Siwak Kurzyzad to urodzony aktorski talent. I w tym kierunku ostatecznie postanowił się rozwijać. Takiej iskry bożej zmarnować nie wolno.
          Teraz ten talent miał się sprawdzić na trudnym amerykańskim gruncie, gdzie samorodnych geniuszów aktorskich jest w bród, gdzie co chwila wybuchają spektakularne kariery i gdzie każdy goniący za sukcesem jest gotów stłamsić, zmiażdżyć i unicestwić konkurencję. Ale Siwak nie zamierzał się poddawać. Ustępowanie pola bez walki to nie w jego stylu. Tę cechę charakteru wypracował sobie i udoskonalił w trakcie codziennej walki z tasakiem w dłoni. Jak dotąd, jeszcze żaden kurczak mu nie podskoczył. Śniąc o Ameryce, zawsze miał przed oczyma plan filmowy, na którym będzie błyszczał najjaśniejszą gwiazdą, a zakasowana do imentu konkurencja będzie mu zwisać i powiewać gdzieś w okolicy kostek. Ani przez moment nie wyobrażał sobie, że tam, za Wielką Wodą będzie rozwijał swą karierę jako zawodowy morderca drobiu.
          Jak postanowił, tak zrobił i niebawem zameldował się na amerykańskiej ziemi. Tu, zgodnie z panującym obyczajem ruszył szlakiem „od pucybuta do milionera”. A ściślej – „od zmywaka na ekran”. Co tu dużo mówić, Siwak Kurzyzad zrobił w Hollywood oszałamiającą karierę. Poprzez kinowe ekrany poznał go cały świat. I choć z niewiadomych przyczyn wszystkie bodaj źródła na całym globie podają zupełnie inny jego życiorys, nie należy w to wierzyć. Prawda jest taka, jak tu opisana. Zanim studia filmowe stanęły przed Siwakiem otworem, spędzając lwią część dnia przy szorowaniu garów, miał czas na szlifowanie aktorstwa. Oraz na przemyślenia. Wtedy to właśnie przyszedł mu do głowy pomysł na pseudonim, pod jakim potem podbił światową kinematografię. Warto prześledzić tok jego rozumowania, zwłaszcza w kontekście późniejszych sukcesów. Otóż Siwak Kurzyzad myślał tak: „Na imię mam Siwak, szoruję gary, aż się prosi to wykorzystać. Kurzyzad, Kurzyzad, ależ tak! To przecież kurzy zad, czyli kuper. Będę nazywał się Gary Cooper!”.

          cdn…


sobota, 17 października 2015

81. Tajemniczy gabinet

         Mamrotka Dreszczyk, z domu Rypska, nie tylko dziesiąta, ale może i z piętnasta woda po kisielu w powinowactwie z sołtysem Miętosiem, od pewnego czasu znikała wieczorami z domu, tłumacząc to wizytami w gabinecie ginekologicznym. Mąż Mamrotki, Świętopełko, człowiek z charakteru nieomal święty, a poza tym bezgranicznie ufający małżonce, bardzo się tym przejmował i po każdym jej powrocie drobiazgowo wypytywał o zdrowie. Mamrotka nieodmiennie odpowiadała, że wszystko jest w należytym porządku. Jednak coś musi być nie tak, martwił się Świętopełko, skoro te wizyty są tak częste. Na pewno Mamrotkę trawi jakaś straszna choroba i ukrywa to przed nim, aby nie przydawać mu troski. Te przypuszczenia sprawiły, że stracił apetyt i zaczął źle sypiać. Kiedy późną nocą, po wielkich męczarniach udawało mu się zasnąć, śniły mu się koszmary, po których budził się spocony, przerażony i wyżęty z sił, nie tylko witalnych, ale wszelkich. Był zdruzgotany.
         Zaufanie zaufaniem, ale stan notorycznej niepewności nie może trwać wiecznie i trzeba to samemu sprawdzić. Pewnego dnia postanowił więc osobiście wypytać lekarza o stan zdrowia żony. Jednak aby do niego trafić, musiał pójść tropem Mamrotki. Po prostu musiał ją szpiegować. Czuł się z tym podle, miał glątwę moralną, lecz innego sposobu nie było. Przemykając się chyłkiem, przebrnął niemal całe Bździochy, aż gdzieś na odległych peryferiach dotarł do budynku, w którym zniknęła żona. Wśliznął się za nią na klatkę schodową i zaraz na parterze natknął się na drzwi z wywieszką informującą, że jest to gabinet ginekologiczny, a przyjmuje w nim dr E. Kielich-Polewoj. Spoza drzwi dochodziły głośne, wesołe kobiece rozmowy i śmiechy. Dziwne, pomyślał Świętopełko. Nacisnął klamkę i delikatnie pchnął drzwi. Uchyliły się z lekkim skrzypieniem, które utonęło w tumulcie radosnego śmiechu. Wszedł do środka i zdębiał. Pomieszczenie w niczym nie przypominało gabinetu lekarskiego, choć Świętopełko nie miał pojęcia, jak mógłby wyglądać gabinet ginekologiczny. Słyszał wprawdzie o jakimś bombowcu, czy też innym aeroplanie – nieodzownym meblu w takim miejscu, lecz tu nie było nic, co mogłoby być chociażby podobne do samolotu. Za to przez całą długość pokoju ciągnął się kontuar, przy którym na wysokich stołkach siedział sznur modnie ubranych i beztrosko rozprawiających kobiet, co chwilę wybuchających niepohamowanym, głośnym śmiechem. Wśród nich była oczywiście Mamrotka, która po przywitaniu się z pozostałymi paniami, sadowiła się właśnie na stołku. Była już tak pochłonięta rozmową z koleżankami, że nawet nie spojrzała w stronę drzwi. Męża więc nie zauważyła. Za ladą stał rozradowany barman – elegancki, pod muszką, i serwował drinki temu damskiemu zgromadzeniu. Co i raz wtrącał słówko do kobiecych opowiastek, wzbudzając ich entuzjazm i kolejny wybuch śmiechu. Stłumione światło i wystrój lokalu rozwiewały jakiekolwiek wątpliwości. Był to, ani chybi, bar, czy też – jak to dzisiaj jest w modzie nazywać – pub. Takiego zdębiałego, z wybałuszonymi oczami Świętopełkę dostrzegł barman. Wyszedł zza kontuaru, ujął przybysza pod rękę i poprowadził w kąt. Stali tam przez chwilę, wpatrując się w swe oblicza. Wreszcie Świętopełko wykrztusił z siebie:
         – To ma być gabinet lekarski?
         – Dlaczego lekarski? – teraz z kolei zdziwił się barman.
         – No, przecież na drzwiach wisi tabliczka „Gabinet Ginekologiczny”.
         – Gabinet gineko… Ahaaa…
         I ku wielkiemu zaskoczeniu Świętopełki barman roześmiał się serdecznie. Po czym ponownie ujął gościa pod ramię i wyprowadził na korytarz. Tam konfidencjonalnym tonem objaśnił mu, a raczej opowiedział krótko historię obecnego kawałka swojego żywota.
         – Bo widzi pan – rozpoczął – przekleństwem mego życia jest chroniczna nieśmiałość względem kobiet. Przez długie lata z zazdrością patrzyłem na kolegów, którzy bez najmniejszych oporów umawiali się z dziewczynami i zawsze z sukcesem. A ja nic. Nie mogłem się przemóc. Nieśmiałość blokowała mi struny głosowe tak, że nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa. I jak się tu umówić? Trwało to latami. Kiedy wreszcie miałem serdecznie dość notorycznego braku partnerki, postanowiłem to zmienić. I tak wymyśliłem ten pub. Teraz mam powodzenie i nadrabiam wieloletnie zaległości towarzyskie.
         – To nie jest pan doktorem?! – zapytał oburzony Świętopełko. Wyobraził sobie barmana-hochsztaplera dobierającego się do sekretnych miejsc Mamrotki.
         – Ależ jestem – odparł najspokojniej barman. – Mam doktorat z astronomii.
         – I prowadzi pan praktykę ginekologiczną? Przecież to karalne!
         – A skąd panu przyszło do głowy, że ja nielegalnie praktykuję jako lekarz ginekolog?
         – Przecież ma pan wywieszkę – Świętopełko wskazał na drzwi. – Jak byk stoi: GABINET GINEKOLOGICZNY.
         – Coś panu umknęło. Niech się pan przyjrzy dokładnie. Tu jest napisane: GABINET GIN EKOLOGICZNY. To jest nazwa mojego pubu. Gin, czyli jałowcówka. A produkuję ją w sposób ekologiczny. Stąd taka nazwa. Wszystko robię legalnie, na wszystko mam koncesje. Wstąpi pan na jednego?
         Nie będziemy się rozwodzić na temat zaskoczonych min pań, gdy dołączył do ich grona mężczyzna. A zwłaszcza nie będziemy się rozwodzić na temat zaskoczonej miny Mamrotki Dreszczyk, gdy ujrzała u swego boku męża. Świętopełko zaś, jak się okazało, był pierwszym mężczyzną, jaki przestąpił próg pubu od początku istnienia tego przybytku.

          cdn…

sobota, 10 października 2015

80. Mleczne drogi Pameli

         Pamela Szałaputko, z domu Wkołolataj, była kobietą na wskroś roztargnioną. I z tego była w Bździochach znana. Pod względem roztrzepania mogła się równać jedynie z Wteddym Niepospieszajem. Uczciwie jednak trzeba przyznać, że nie była tak flegmatyczna jak on, choć brak opieszałości wcale jej w życiu nie był pomocny. Pamela roztargnienie miała we krwi, a po raz pierwszy objawiło się ono w czasie, gdy jako mniej więcej roczny bobas zaczęła stawiać pierwsze samodzielne kroki. Inna sprawa, że kobieta, której Pamela wsiadła do wózka na placu zabaw, musiała być nie mniej roztargniona, bo pomyłkę dostrzegła dopiero w domu. W wieku późniejszym nagminne było u Pameli mylenie tramwajów autobusów, a nawet pociągów. Wybierając się pewnego razu w podróż, biegała (robiąc niemałe zamieszanie) po peronach i trzykrotnie wsiadała i wyskakiwała później z ruszających pociągów, zanim wreszcie trafiła do właściwego. Nic zatem dziwnego, że wchodząc w wiek dojrzały, miała już roztargnienie tak opanowane, iż dominowało ono nad jej poczynaniami całkowicie. Jakimś niewiarygodnym wręcz cudem uniknęła pomyłki podczas zamążpójścia, gdy w ceremonii ślubnej brało udział jednocześnie kilka par, i udało jej się wyjść za człowieka, którego faktycznie sobie wybrała. Ale już z nazwiskiem po mężu trafiła dość niefortunnie. W pewnym sensie nawet sankcjonowało ono jej roztrzepany charakter. Teraz, nazywając się Szałaputko, mogła spokojnie rozgrzeszać się ze swoich ekscesów. Można tylko dodać, że mąż znosił je dzielnie.
         Zdarzyło się w czasie, gdy roznoszeniem mleka pod drzwi mieszkań zajmowali się Oho i Woho, że Pamela w swoim stylu i z naturalną u niej skłonnością do pomyłek, puste butelki na mleko zamiast pod drzwi wejściowe wystawiła na balkon. Specjalnie się też nie zdziwiła, gdy znalazła tam pełne butelki. Ot, sprytne chłopaki, pomyślała, gdy dotarło do niej, że jednak drzwi balkonowe to nie drzwi wejściowe. Zupełnie nie zwróciła uwagi na fakt, że mieszkała na trzecim piętrze. Innym razem wystawiła butelki do łazienki. Jej podziw dla sprytu roznosicieli mleka nie miał granic, gdy i tam znalazła pełne butelki. W takiej sytuacji już zupełnie bez oporów mogła się nie przejmować swoim wszechobecnym roztargnieniem. I się nie przejmowała.
         Niejako w post scriptum można zdradzić, że butelki z mlekiem zarówno na balkonie, jak i w łazience podmienił mąż Pameli. Miał ci on z tego wielką frajdę, a zwłaszcza z jej przekonania o tym, że jakiegokolwiek błędu by nie popełniła, los zawsze jej dopomoże. A informowała go o tym z reguły późnym wieczorem, figlarnie szepcząc mu do uszka.

         cdn…

niedziela, 4 października 2015

79. Hrabia i Lew

         Tradycją rodu Bździochowskich, a ściślej, jej męskiej części, były podróże i polowania. Prapradziadek Piusa (a zarazem pradziadek Celebranta, dziadek Foncjusza i ojciec Kletuńcia), Mundścisław hrabia Bździochowski oraz jego protoplaści, jak by głęboko nie sięgnąć w rodowe metryki, jak jeden mąż hołdowali owej tradycji. W najtrudniejszej sytuacji był niewątpliwie Pius, któremu przyszło żyć w „jedynie słusznym ustroju sprawiedliwości społecznej”, ale i on potrafił się zorganizować tak, aby uczynić zadość upodobaniu do uganiania się za dziką zwierzyną. Każdy z wyżej wymienionych panów miał przy tej okazji niemałą liczbę przygód, pozwalających im później zabawiać spraszane na takie okazje towarzystwo. Biesiadowano przy suto zastawionych stołach. Pito dużo i objadano się doskonale przyrządzaną dziczyzną. Kiedy już z czubów nieźle się dymiło, wtedy bohater dnia rozpoczynał swe opowieści.
         Dawno, dawno temu, mniej więcej w połowie wieku dziewiętnastego, bawiąc w Szwajcarii, wybrał się Mundścisław na łowy w tamtejsze lasy. Podochocone towarzystwo, nie trzeba dodawać – doborowe, czyli z tzw. najwyższej półki, buszowało po lasach, uganiając się za sarnami, dzikami i innym stworzeniem, które później, wykwintnie przyrządzone, poda się na stół. Mundścisławowi, uczestniczącemu w szwajcarskiej imprezie po raz pierwszy, nieco zrzedła mina, gdy się okazało, jak bardzo to polowanie różni się od łowów w jego rodzinnych stronach. Na kresach Kresów można było się wyszaleć do woli, cwałując konno po polach i lasach. Tu, w górzystym terenie cwałowało się głównie pieszo. Znojne wspinaczki po zalesionych skalistych stokach szybko zmęczyły hrabiego. Ciężko dysząc z wysiłku, odstał od reszty towarzystwa i samotnie przedzierał się przez gęstwiny. Gwar nagonki i huk palby ucichły w oddali, siły i chęci opadły, przy czym chęci jakby bardziej, wiec Mundścisław postanowił nieco ulżyć sobie w wysiłku i odsapnąć. Przysiadł na skałce, ani chybi specjalnie wyżłobionej do tego celu, oparł się o pień drzewa i… niemal natychmiast zasnął. Jak długo spał, nie wiadomo. Obudził go szelest stąpającego w pobliżu stworzenia. Nie mógł go zoczyć, lecz trzask poszycia nieomylnie wskazywał na grubszego zwierza. W ułamku sekundy był gotów do strzału. Wystarczyło tylko poczekać. Niebawem wśród przerzedzonego listowia ujrzał przesuwający się płowy kształt. Wycelował i strzelił. Lecz chybił. Gdy wypalił z drugiej rury, zza krzewu dał się słyszeć głos:
         – Nie strielaj, nie strielaj, ja lew!
         Ki diabeł, pomyślał hrabia. Gdzie tu lew? I czemu woła po rosyjsku. Przypomniał sobie, że właśnie w tych stronach swego czasu zbójował Wilhelm Tell i może to on dworuje z niego tak nieprzystojnie. Ale, na litość boską, Tell żył pięć wieków temu! I jeszcze ten lew! Skąd tu lew i dlaczego po rosyjsku?! A… i do tego ludzkim głosem? Ponownie załadował dwururkę i wymierzył w krzewinę. I ponownie usłyszał:
         – Nie strielaj, nie strielaj, ja lew!
         Po czym głos dodał:
         – Lew Tołstoj.
         Tu hrabia oniemiał. A gdy zza krzaka wyszedł brodaty człowiek, jego zdumienie sięgnęło zenitu.
       Cóż, gdy będąc już w kraju, w swoim znajomym towarzystwie, Mundścisław z wielką swadą opowiadał tę przygodę. Nikt do końca nie był pewien, ile w tej historii jest prawdy i czy w ogóle jest tam jej choć krztyna i czy hrabiemu ten epizod przypadkiem się nie przyśnił. Faktem jest jednak, że obaj hrabiowie się znali, przyjaźnili, spotykali się i wspólnie polowali. Faktem jest też, że Mundścisław pojechał do Jasnej Polany na pogrzeb przyjaciela. I, niestety, faktem jest też, że Mundścisław hrabia Bździochowski nie pozostawił po sobie takiego dorobku, jak hrabia Lew Nikołajewicz Tołstoj.

         cdn…
  

sobota, 26 września 2015

78. Sposób Filigrana Kielni

         Filigran Kielnia był niewątpliwie najlepszy w murarskim fachu w Bździochach, w całej Bździochowej Dolinie oraz w bliższej i dalszej okolicy. A pewnie w jeszcze odleglejszych stronach. W pracy był akuratny, do perfekcji precyzyjny i nie do uwierzenia czysty. Można by rzec, że pracę swoją wręcz cyzelował. A to w murarce rzadkość. Ba, rarytas. Wyraźnie wyróżniał się w tłumie innych fachowców. A raczej „fachowców”, których namnożyło się jak grzybów po deszczu, a którzy Kielni nawet do pięt nie dorastali. Niektórzy nawet nie potrafili sprawnie operować kielnią. Nie mówiąc już o gracy czy rajbetce. Pomimo to właśnie oni cieszyli się największym wzięciem u klientów, klientów mało wybrednych, którym zależało tylko na wykonaniu roboty, nieważne jak, byle szybko. Szybko też kasowali i mieli się dobrze. Taki Podrygas nomen omen Partolko na przykład, wymurował klientowi filarek o przekroju kwadratu, na którym miały się wesprzeć półki. Sęk w tym, że filarek miał wyraźną tendencję do skręcania się i zwężania ku górze. Na zwróconą uwagę odpowiadał: „Poprawim, panie, poprawim. Bydzie dobrze”. Poprawiał kilkakrotnie i w końcu tak poprawił, że gdyby ten – teraz już całkowicie spiralno-stożkowy – filarek oszlifować i wypolerować, nie powstydziliby się go najznamienitsi rzeźbiarze epoki baroku. Figiel w tym, że ten artystyczny barokowy filarek w tym miejscu i czasie był najzwyklejszą fuszerą. Jak klient przymocował do niego półki, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że Partolko na brak zamówień nie narzekał. Klientowi zaś doradził, żeby filarek wykorzystał do zrobienia schodów kręconych. Dokąd miałyby one prowadzić? – tego już Partolko nie uściślił. Że razem z filarkiem nie poleciał na pysk, można zawdzięczać chyba tylko skrajnej determinacji klienta. Po prostu potrzebował półek.
         Pewnie, a raczej na pewno z powodu tak licznej, choć niesolidnej konkurencji Filigran Kielnia, mimo iż spod jego ręki wychodziły prawdziwe murarskie arcydzieła, ledwo wiązał koniec z końcem. Zleceń, a co za tym idzie i pracy miał jak na lekarstwo. Do tego zniecierpliwiona klepaniem biedy rodzina spoglądała na niego coraz bardziej krzywym okiem. Nie wspominając o wymówkach. I tak to trwało, i trwało, i trwało. I zapewne dotrwałoby do całkowitego bankructwa, gdyby pewnej nocy Filigran Kielnia nie miał snu. Proroczego snu. Po nim to Kielnia się wściekł i dobywając z wnętrza swej niespotykanie spokojnej osobowości nieprawdopodobną wręcz mieszankę skrajnej desperacji i stuprocentowej stanowczości, postanowił zmienić swoją beznadziejną – zdawałoby się – sytuację. Ledwo nastał ranek, Filigran zdecydowanie, co u niego niebywałe, i precyzyjnie, co z kolei miał we krwi, krok po kroku, niczym według instrukcji, wykonał to, co mu się we śnie objawiło.
         Efekt tych zabiegów był dokładnie taki jak we śnie. Zaistniałe zmiany można by bezsprzecznie zaliczyć do cudów. Zlecenia sypały się jak z rogu obfitości. Klienci walili drzwiami i oknami. Całkowicie rozmyła się zmora w postaci przereklamowanych przez samych siebie pseudofachowców. Co więcej, teraz ci „fachowcy” gremialnie stawiali się u Filigrana po naukę dobrej roboty. Rodzina spoglądała na niego nie tylko z aprobatą, lecz niemal z uwielbieniem.
         Cóż więc takiego się stało? W zasadzie niewiele. Po prostu Filgran Kielnia zarówno w New Bździoch Timesie, jak i w Super Bździochpressie zamieścił ogłoszenie: „Poprawiam po fachowcach”.

         cdn…



sobota, 19 września 2015

77. Wybitny talent Ksiuty Ciążko

         W pewien letni wieczór całe niemal Bździochy wlepiły nosy w telewizyjne ekrany, bowiem po wszystkich domostwach pocztą pantoflową, acz lotem błyskawicy, rozeszła się wieść, że w popularnym programie „Mam talent” wystąpi rodowita bździochowianka – Ksiuta Ciążko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ta – niemłoda bądź co bądź kobieta, cicha i spokojna, od wielu lat szczęśliwa w swym małżeństwie notoryczna matka – jak dotąd nie zabłysła niczym szczególnym, a zwłaszcza jakimkolwiek artystycznym talentem. Co więcej, choćby i miała jakiś talent, na pewno nie znalazłaby czasu na jego rozwijanie ze względu na owo notoryczne matkowanie właśnie. Po wsi żartowano nawet rubasznie, że nie „chodzi na ksiuty, bo wiecznie ciąży”.
         Ciekawość telewidzów wzmagała wyciągnięta cichaczem od jej męża wiadomość, że on także nie ma pojęcia, w jakiej to dziedzinie jego żona miałaby się chwalić umiejętnościami przed ogólnopolską publicznością. Mąż, imieniem Smyrko, spędzający wszelki poza pracą czas ze swoja połowicą, musiałby coś wiedzieć na ten temat; tymczasem jak by głęboko i daleko sięgał pamięcią wstecz, nie znajdował nic szczególnego, co dawałoby podstawę do jej występu. Bo przecież nie zaprezentuje kołysanek, które latami co wieczór nuciła swoim kolejnym, obleczonym w pieluszki dzieciom. A jednak Ksiuta dopięła swego i tego wieczora miała stanąć na scenie Teatru Powszechnego w Walonkach, bo stamtąd właśnie odbywała się transmisja programu.
         Co by więc to nie miało być, lokalny patriotyzm nakazał bździochowianom zasiąść przed telewizorami i kibicować swojej krajance. Wszak jak dotąd nikt z „tubylców” jeszcze się na takie coś nie odważył. Ksiuta na pewno podczas występu odczuje duchowe wsparcie solidarnej bździochowskiej społeczności, wzmocnione ściskanymi do bólu kciukami. W jej domu w specjalnie podsuniętym przed telewizor fotelu, czując się wybitnie wyróżniony, zasiadł mąż, a wokół niego na czym tylko się dało rozsiadła się dzieciarnia – czereda w wieku od dojrzałego do niemowlęcego. Najmłodsze, jeszcze w pieluszce, Smyrko trzymał na rękach.
         No i zaczęło się. Wśród aplauzu publiczności Ksiuta wyszła na scenę, ukłoniła się ładnie całej sali i oddzielnie jury, stanęła w skromnej pozie i zastygła w niej. Wrzawa ucichła, komisja wlepiła w nią oczy, a ona stała tak bez najmniejszego ruchu w absolutnej ciszy. Po jakichś trzech minutach ukłoniła się ładnie i wzrok zwróciła w stronę jurorów. Ci zaś siedzieli osłupieni, nic z tego niby występu nie rozumiejąc. Z niemniej niż jury zdębiałej sali nie dochodził nawet najmniejszy szmer. Ksiuta stała wpatrzona w komisję, komisja zaś siedziała wpatrzona w Ksiutę. Wreszcie jeden z jurorów odezwał się:
         – I co to było? Na czym polega pani talent?
         – Potrafię doskonale milczeć – odrzekła skromnie Ksiuta.
       Kariery scenicznej Ksiuta nie zrobiła. Po wsi rozpowiadano natomiast, że powinna była wystąpić w roli matki, bo do matkowania Ksiuta miała naprawdę wielki talent.

         cdn…




sobota, 12 września 2015

76. Do trzech razy...

         Zdarzyło się to nad morzem, w tej samej miejscowości, w której w Cwajtym Gablu spędzał swój urlop Bronsiu Wyżłop specjalista od doboru barwników w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku i Trycjan Paszkwilko humorysta New Bździoch Timesa, na czas wywczasów mieszkaniec hotelu Bursztynowa Perła. Zresztą nie tylko oni spędzali tam wolny czas, bowiem było to ulubione miejsce wypoczynku większości bździochowian, w tym i Szczeżuja Ciaptuły, zwanego Żujem, i jego wrednej małżonki Beladonny.
         Beladonna swoim zwyczajem ciosała kołki na głowie biednemu mężowi i połączywszy swoją zazdrość o wszystkich i o wszystko z wrodzoną pazernością, postanowiła czas kanikuły wykorzystać na dorobienie sobie trochę pieniędzy, których jak twierdziła wiecznie im brakowało. Zbędne jest tu wyjaśnienie, że w podtekście chodziło oczywiście o zbyt niskie zarobki Szczeżuja. Najęła się więc na kelnerkę w dużej stołówce i już pierwszego dnia zabrała się ostro do roboty, czyli do zarabiania pieniędzy, których itd W czasie obiadu przed rozniesieniem talerzy z drugim daniem zebrała ze stołów i ustawiła stos talerzy po zupie, na nim ulokowała dwie wazy z resztą niezjedzonego czerwonego barszczu i szybkim krokiem ruszyła do kuchni. Zbyt szybkim. Już na pierwszym zakręcie potknęła się i cały ten chyboczący się majdan, sięgający jej dużo ponad głowę, wylądował z wielkom hukiem na podłodze. Porcelana rozprysła się na wszyskie strony pod nogi wczasowiczów; barszczyk też na wszystkie strony, z jeszcze większym rozrzutem niż porcelana. Konsumenci pomogli się Beladonnie pozbierać, z grzeczności twierdząc, że te plamy od zupy to naprawdę drobiazg. Spiorą się. Opryskane twarze, ręce i nogi powycierali serwetkami i było po sprawie. Beladonna zaś zmiotła stłuczki, starła podłogę i skoro nic wielkiego się nie stało z animuszem przystąpiła do dalszej pracy. Pomna niedawnego doświadczenia ustawiła nieco mniejszy stos talerzy, na górę stawiając wazy, ale za to trzy. Tak akurat wypadło. Aby nadrobić stracony czas (goście nie będą czekać w nieskończoność), dziarsko ruszyła w stronę kuchni. Niestety poślizgnęła się na dopiero co startej podłodze i piramida naczyń ponownie wylądowała na ziemi. Ponownie też z dużą dozą wyrozumiałości pomogli jej się pozbierać konsumenci. Jak poprzednio, ocierając się z barszczu, zapewniali ją, że nic wielkiego się nie stało. Ciaptulowa więc, uprzątnąwszy nieporządek, ponownie włączyła się w wir kelnerskich obowiązków. Kiedy jednak po raz trzeci roztrzaskała stos naczyń (nie muszę dodawać, ani w którym miejscu, ani z jakiego powodu), szef kuchni miał jej dość.
         Tak się skończyła praca Beladonny Ciaptułowej, która według jej kalkulacji miała przynieść profity większe od zarobków Żuja. Tymczasem, po obciążeniu kosztami wynikłymi ze strat, których narobiła, wyszło zupełnie inaczej. Wielkie marzenia (bo przecież u Beladonny inaczej być nie mogło) o cudownych rzeczach, które miały być kupione za zarobione pieniądze, rozprysły się niczym bańki mydlane na wietrze.
         Nietrudno się domyślić, że winą za nieudane wczasy zarobkowe został obciążony nie kto inny, tylko Żuj, który wszak nie potrafił zarobić, teraz już (gderała) nie na luksusy, a na najskromniejsze nawet życie. A co na to mieszkańcy Bździochów? Nadal wszyscy lubią Szczeżuja Ciaptułę, zaś jego żonny, Beladonny – nie.

         cdn




sobota, 5 września 2015

75. Ekstremalna przypadłość mrówki Mrówki

         Honorowy członek bździochowskiego koła łowieckiego „Strzał na Komorę” Starszy Łowczy Rogaś Turzyca zamiłowanie do zwierząt miał od dziecka. Tym niechybnie można tłumaczyć jego duże zaangażowanie w statutową i pozastatutową działalność koła. Na pewno nie byłoby prawdą stwierdzenie, że „I love animals” to przypadkowy epizod w jego życiu. Prawda, że z czasem, a ściślej mówiąc – na starość zaczął przynosić kołu wstyd, psując jego statystyki w – jak pamiętamy – strzałach właśnie na komorę, nie pomniejsza w najmniejszym stopniu jego miłości do czworonogów. A nawet do mniej- i więcejnogów, bo i takie stworzenia Rogaś Turzyca bez oporów przytulał do serca. Faktu bezgranicznej miłości do gatunków innych niż homo sapiens nie było w stanie zmienić nic, nawet złośliwe komentowanie owego niefartu na niwie strzałów na komorę. Bo z tej racji koledzy po dwururce przezywali go: Rogaś z Doliny Rozpaczy.
         Upodobanie do zwierząt wcale nie przeszkadzało Rogasiowi Turzycy wieść w młodości wesołego i beztroskiego żywota, a nawet w pewnym momencie te dwa wątki – można by to tak określić – splotły się ze sobą. Pewnego bowiem dnia (nie próbujmy łączyć tego z jakimś niezwykłym stanem umysłu Rogasia, czy też działaniem alkoholu na organizm ludzki w ogóle) Rogaś postanowił nauczyć mrówkę jeść nożem i widelcem. Choć było to niewątpliwie przedsięwzięcie dość karkołomne, Rogaś przystąpił do jego realizacji z takim animuszem, z takim zapałem, że po prostu nie mogło się ono nie powieść.
         Zaczął od drobiazgowego wyselekcjowania właściwego egzemplarza owada. Kiedy już miał pewność, że wybrany osobnik podoła trudowi, jaki go niewątpliwie czeka, i nadania mu imienia: Mrówka, rozpoczął z nim pracę. Najpierw ćwiczenia ogólnorozwojowe. Myliłby się ten, kto by pomyślał, że było to coś w rodzaju lekcji wuefu w szkole. Jakże daleki byłby od prawdy! W rzeczywistości była to bowiem ciężka, katorżnicza wręcz praca, mająca na celu wyrobić nadzwyczajną sprawność fizyczną mrówki Mrówki. Coś w rodzaju skondensowanych w jednym ciele cech fizycznych mistrzów świata z bodaj wszystkich dyscyplin sportowych. Zajęło to około pięciu lat. Nie odstawiając ćwiczeń ogólnorozwojowych na bok, Rogaś Turzyca wprowadził treningi siłowe i wydolnościowe, które miały sprawić, że obwód mięśni na kończynach stworzenia nie będzie zbytnio odbiegał od parametrów Pudzianowskiego. Wszak Mrówka miała się sprawnie posługiwać przy stole sztućcami, które przecież lekkie nie są. Zajęło to kolejnych pięć lat. Gdy Rogaś uznał, że Mrówka ma już wystarczającą siłę, wprowadził (nie zaniedbując oczywiście tych i poprzednich ćwiczeń) naukę posługiwania się sztućcami. Dla pełniejszego opanowania tej sztuki, nauka została rozszerzona o wszelkie inne sztućce, nie pomijając takich utensyliów, jak „narzędzia” do rozprawiania się z pancerzem langusty itp, co Rogaś też uznał za konieczne. Trwało to kolejnych pięć lat. Ostatnim etapem (nie zapominając, rzecz jasna, o poprzednich) było opanowanie przez mrówkę Mrówkę sztuki savoir vivre'u. Pochłonęło to następnych pięć lat.
         Wreszcie Rogaś uznał, że to już jest to. Teraz należało sprawdzić, jak mrówka Mrówka da sobie radę w rzeczywistych warunkach, warunkach pozbawionych izolacji sali treningowej. W tym celu Rogaś Turzyca zabrał mrówkę Mrówkę do restauracji Pod Upadłym Aniołem. Posadził Mrówkę na obrusie naprzeciw siebie (niestety nawet najsolidniejsze treningi nie przydały mrówce wzrostu i Rogaś musiał zrezygnować z krzesła dla Mrówki), po czym zamówił u kelnera dania. Oczywiście na osobnych zastawach. Jakież było jego zdziwienie, gdy kelner ustawił wszystkie talerze, oraz sztućce, tylko po jego stronie stołu.
         – Co to ma znaczyć!? – niemal wrzasnął na kelnera. – A Mrówka!?
         – O, przepraszam – odrzekł kelner. – Bardzo pana przepraszam.
         Po czym zgniótł mrówkę i strzepnął ją z obrusa.

         cdn...



sobota, 29 sierpnia 2015

74. Gringo i gringolek

         Barman w restauracji Pod Upadłym Aniołem Dobromił Dolewal wprost wychodził z siebie na widok gości siedzących po drugiej stronie kontuaru i żywo rozprawiających o swoich przygodach. Nie były to bynajmniej atrakcyjne panie, z racji kupczenia ciałem nazywane panienkami, ani tym bardziej sztukmistrz z Lublina w towarzystwie kobiety z brodą, czy też Black Jack – postrach całego Dzikiego Zachodu wraz z bandą Daltonów itp. Z dziwnych barowych sytuacji, jakie przytrafiają się barmanom pamiętał tylko jedną, kiedy to do baru wkroczył jegomość z koniem i kazał podać sobie kufel, a koniowi wiadro. Potem zażyczył sobie, aby i kufel, i wiadro napełnić piwem. Skończyło się na tym, że wypili po osiem – jeździec kufli, a koń wiader. Wyszli niewąsko zawiani. Później Dolewal dowiedział się, że tym jegomościem był niejaki Kijaj, który jeszcze tego samego wieczoru Pod Natchnionym Kalongiem wjechał na tym koniu na parkiet podczas dansingu i wykonał efektowny piruet. Tak, to było pamiętne wydarzenie.
         Ale to, z czym Dobromił Dolewal miał do czynienia tego dnia, przeszło najśmielsze wyobrażenia, zdecydowanie przyćmiło wyczyn Kijaja i sprawiło, że nie bacząc na innych klientów, stał i z rozdziawionym ustami wsłuchiwał się w rozmowę gości siedzących po drugiej stronie lady.
         Gośćmi tymi byli egzotycznie, z meksykańska ubrani bliźniacy – bracia Stefek i Mundek Łobwarzankowie. Ale cóż to byli za bliźniacy, skoro jeden był normalnej postury, a drugi wielkości Tomcia Palucha. Taki gringo i gringolek. Stefek siedział na wysokim barowym stołku i sączył whisky z lodem, Mundek zaś siedział na ladzie, na szklance odwróconej do góry dnem i też popijał whisky z lodem, tyle że z naparstka. Barman Dolewal, chociaż zaaferowany sytuacją, nie zapominał o swoich obowiązkach, tak że szklaneczka Stefka i naparstek Mundka nigdy nie były puste. Zarówno barmana jak i coraz to większy tłum zbierający się wokół bliźniaków dręczyła jedna wątpliwość – jak to się stało, że Mundek był taki malutki. Przecież gdy opuszczał Bździochy, był normalnej wielkości. Przeto jeden przez drugiego zasypywali bliźniaków pytaniami właśnie o to. Bliźniacy jednak nic sobie nie robili z coraz to większej ciżby i jej pytań i zajmowali się wyłącznie sączeniem trunku oraz wspominkami z podróży. O braciach wiadomo było, że przed laty opuścili rodzinne Bździochy i wyruszyli w świat na dorobek.
         Obaj Łobwarzankowie należeli do ludzi odważnych. Na tyle odważnych, że poważyli się na eskapadę za ocean. Los przegonił ich od Ontario po Patagonię, a potem z powrotem w kierunku północnym i na dłużej przytrzymał w Meksyku. I właśnie Meksyku i przygód, których tam zakosztowali, dotyczyła ich rozmowa.
         – A pamiętasz ten dzień na pustyni, kiedy usiadłeś na grzechotniku i jak ze strachu też zagrzechotałeś? – zapytał Mundek.
         – Jasne, że pamiętam. Starał się grzechotać głośniej niż ja, ale mu się nie udawało. Ja byłem głośniejszy. Koniecznie chciał mnie przegrzechotać, taki był ambitny, ale jak się spiął za mocno, to mu grzechotka odpadła i zawstydzony uciekł za skałki.
         Tu bracia pociągnęli długie łyki ze swoich szklaneczek. Tymczasem ciekawość tłumu i barmana sięgnęła zenitu. Bracia nadal ignorowali wszystkich i wszystko. Teraz z kolei, poprawiając sombrero, pytanie zadał Stefek:
         – A to pamiętasz, jak synowi gubernatora Acapulco odbiłeś dziewczynę?
        – No pewnie. Po potańcówce wiałem wśród gradu lecących za mną strzał i kul, ledwo butów nie pogubiłem. To cud, że uszedłem z życiem. Śmiałeś się potem, że wyglądam jak poduszka na igły naszej babki zrobiona z durszlaka. Jak mi już wyciągnąłeś te strzały i śrut z tyłka i pleców, wtedy rzeczywiście wyglądałem nawet nie jak durszlak, ale jak sitko.
         I znowu po łyku. Ciekawość gawiedzi zdecydowanie przekroczyła zenit. Ciekawość barmana również. Bracia w ogóle nie zważali na otoczenie.
         – A to pamiętasz, jak zostałeś przywódcą stada dzikich ogierów?
         – Jeszcze jak. Jak nadeszła wiosna, całe stado oczekiwało, że zgodnie z kodeksem końskiego tabunu pokryję tę śliczną klaczkę, którą mi przywiedli. Wyihahałem im wtedy, że zgodnie z innym kodeksem, którego najwyraźniej nie znają, mam prawo oddać ją najmłodszemu niespokrewnionemu z nią ogierowi w stadzie. Na szczęście udało mi się je do tego przekonać, bo inaczej nieźle by mnie wykopytowali. A młody okazał się całkiem do rzeczy i szybko przejął przywództwo stada. Wtedy udało mi się stamtąd czmychnąć.
         I whisky do dna. Gawiedź czekała z zapartym tchem, a oni dalej nic, tylko snuli swoje wspominki.
         – Powiedz mi, Mundek, czy pamiętasz, jak nazywała się ta wieś, gdzie powiedziałeś czarownikowi, że masz go w d…?

         cdn…

niedziela, 23 sierpnia 2015

73. Karawanem na wycieczkę

         Podczas kolejnej wizyty emerytowanego sanitariusza Kierdela Wełenki w stacji bździochowskiego pogotowia ratunkowego, kiedy to już wypił kawę, którą go jak zwykle poczęstowano, i kiedy ocknął się po tradycyjnej drzemce po tej kawie, nabijając tytoniem fajkę, rozpoczął kolejne opowiadanie, które mu się akurat przypomniało lub – być może – przyśniło. Było to wielce prawdopodobne, bo drzemiąc, Wełenko uśmiechał się i wykonywał ruchy, jakby pływał. Nie było nagłych wyjazdów, toteż pogotowiana młodzież obsiadła go w kółko i zamieniła się w słuch.
         – Było to dawno – rozpoczął swą opowieść Wełenko – w czasach, których nie pamiętacie, bo was jeszcze wtedy nie było na świecie, a może nawet i w planach. Wysłano nas do atrakcyjnej miejscowości wypoczynkowej po nieboszczyka. Zmarło się chłopu w czasie urlopu. Nie wypoczął sobie do końca, biedaczek. A zapłacił pewnie za cały pobyt. Pojechaliśmy karawanem, bo wtedy pogotowie świadczyło i takie usługi. Była to pomalowana na czarno „nyska”, bez żadnych napisów, jak to teraz jest w modzie: „Szczęśliwej drogi, już czas”, czy coś w tym stylu. Po prostu była czarna, z przodu miała siedzenie dla kierowcy i drugie – dla sanitariusza, a z tyłu nosze. Nas było czterech, kierowca i my trzej, ściśnięci na jednym siedzeniu. Upał był tego dnia nieznośny, więc się umordowaliśmy, jak tylko to sobie można wyobrazić. Na dodatek na miejscu okazało się, że ciało nam wydadzą dopiero za kilka godzin. Nie chciało nam się czekać bezczynnie. Wtedy któryś z nas wpadł na pomysł, żeby się wykąpać w jeziorze. Pojechaliśmy na plażę karawanem. Uraczyliśmy się kąpielą, potem po piwku, bo najlepsze na taką gorączkę, potem po jeszcze jednym i wracamy. Skwar niemożliwy, pod czaszką się gotuje, blacha auta nagrzana prawie do czerwoności. Mówię do chłopaków: „Po co mamy się tak gnieździć w tym upale na jednym siedzeniu. Wy jedźcie w kabinie, a ja se legnę z tyłu na noszach”. Też było gorąco, ale przynajmniej wygodnie. Po drodze zatrzymała nas drogówka. Lodziarze, bo tak ich przezywali ze względu na białe czapki, lizali sobie akurat lody w radiowozie, a do nas wysłali kobitkę. Elegancko jej było w mundurze, obcisła spódnica i nogi, jak to się mówi, do samej ziemi. Podeszła taka rozbawiona, bo chyba już czuła, że wlepi mandat za nieprzepisową jazdę. Zasalutowała, cały czas z tym uśmieszkiem, i się pyta:
         – A ilu was tu jedzie?
         Ferdek, kierowca, na to:
         – Nas trzech i jeszcze jeden z tyłu.
         Jak usłyszałem, że ona otwiera tylne drzwi, udałem umarlaka. Wtedy dopiero dotarło do niej, że to jest karawan. A mnie akurat zaswędziało w nosie i sięgnąłem ręką, żeby się podrapać. Zupełnie zapomniałem, że gram nieżywego. Mówię wam, chłopaki, z jakim wrzaskiem ona uciekała! O mało nóg nie pogubiła. Drobiła kroczki w tej wąskiej spódnicy, to cud, że się nie przewróciła. Na kolegach milicjantach jej krzyk musiał zrobić wrażenie, bo gdy tylko wskoczyła do radiowozu, wyrzucili resztki lodów przez okna i ruszyli z buksowaniem kół, aż się kurzyło. Nie wiem, co bardziej ją przeraziło, ten mój ruch ręką, czy mina, jaką zrobiłem. Koledzy później mówili, że wyglądałem jak skrzyżowanie łosia z tyłkiem pełnym śrutu z pacjentem szpitala psychiatrycznego przed rozpoczęciem kuracji.
Stary sanitariusz tak się rozgadał, że zapomniał o fajce, która mu wygasła. Ledwo skończył opowieść, głowa opadła mu na pierś i zapadł w drzemkę. Lecz zanim porządnie zasnął, poderwał jeszcze głowę i dodał:
         – I to wam jeszcze powiem, że podróż powrotną miałem całkiem wygodną. Okazało się, że nieboszczyk, którego mieliśmy wieźć, zszedł z tego świata w toalecie. Zanim go znaleziono, zesztywniał w pozycji siedzącej i w żaden sposób nie dało się go wyprostować. Pożyczyliśmy z ośrodka krzesło, przywiązaliśmy je razem z „pasażerem” do jakiegoś uchwytu w aucie, a ja miałem wygodną jazdę na noszach.
         Po tym epilogu głowa Wełenki ponownie opadła i po chwili dało się słyszeć wyraźne chrapanie.

         cdn…